Asnykowcy „w morzu”
Poprawną formą pisania o ludziach
pływających na różnego rodzaju statkach winno być sformułowanie
„na morzu”, jednakże z moich kontaktów z tymi, którzy zawodowo poruszają
się po „morzach i oceanach” wiem, że forma „w morzu” jest zwyczajowo
przyjęta, stąd tytuł. To trochę tak, jak alpiniści, którzy mówią (choć
niekoniecznie piszą): „byłem w ścianie” np. Matterhornu. Ponieważ rejs,
z którego chciałbym zdać relację, nie był tylko wycieczką, lecz
prawdziwą morska przygodą, będę, nie tylko w tytule, używał takich
żargonowych, morskich sformułowań. W takiej sytuacji należy wszakże,
przynajmniej niektóre z nich objaśnić. Najpierw o ludziach.
Załoga
Obok asnykowców statkiem płynie
załoga zawodowa – bez niej rozbilibyśmy żaglowiec o główki portu w Gdyni
. Trzeba jednakże podkreślić, że cala załoga pokładowa (kapitan i
wszyscy oficerowie pokładowi) płynęła jako wolontariusze, czyli bez
pobierania gaży, która – szczególnie w przypadku kapitana ( kapitan na
ten rejs wziął urlop w swoim miejscu pracy) – znacznie podwyższyłaby
koszty naszej wyprawy.
Kapitan
Jan Piasecki, kapitan żeglugi wielkiej jachtowej, komandor Marynarki Wojennej,
człowiek o wielkich umiejętnościach i równie wielkim poczuciu humoru,
kaliszanin, dla załogi – już drugiego dnia rejsu – po prostu
Janek.
Chief (pierwszy oficer)
Zenon Jasik,
oaza spokoju i kompetencji na wzburzonym morzu, oficer wachty II
(mojej), gentelman, oczywiście dla nas - Zenek
Engineer (szef maszynowni)
Ryszard Grzenkowski,
oglądany głównie przez leniuchów i palaczy, obsiadujących pokład rufowy,
zwykle przebywa bowiem w piekle, czyli maszynowni. Dzięki Ryśkowi
stary, pochodzący z niemieckiej łodzi podwodnej z II wojny światowej,
silnik wciąż jest sprawny. Miły, bezpośredni, dowcipny. Jego pomocnicy
to Michał Romanowski i Mariusz Różycki – ich
właściwie nie widujemy, siedzą w piekle.
Bosman
Stanisław Kozyra, zmusza nas do wykonywania różnych dziwnych prac (np. szorowania
pokładu), kiedy jesteśmy naprawdę zmęczeni. Z drugiej jednak strony
pomaga – i to w sposób ważny i wymagający wysiłku – przy żaglach.
Sympatyczny żartowniś.
Cook
(kucharz)
Radosław Woroch Żywi nas dobrze i obficie. Miał wszakże jedną wpadkę, za którą kapitan
wraz z mechanikiem chcieli go wyrzucić do morza. Może to jednak była
wina obsługującej wtedy kambuz III wachty?
Oficerowie
Jerzy
Jaźwiecki
i
Paweł
Jaźwiecki,
oficerowie odpowiednio III i IV wachty.
Paweł, asnykowiec, jest organizatorem tego rejsu. Myślę, że wszyscy
uczestnicy są mu za tę inicjatywę wdzięczni. Jest wielka nadzieja, że
zorganizuje następny rejs „Zawiszą”.
Witold Wajda, oficer wachty I. Nosi pseudonim „Rekin” i to oddaje jego charakter –
czuje się na sieci bukszprytu jak rekin w wodzie. Towarzysko –
sympatyczny młody chłopak.
Załoga asnykowska (z podziałem na
wachty)
Wachta I
Dorota Figiel (starszy wachty), Elżbieta
Belińska, Stefan Beliński, Dariusz Cuper, Milana Czechowska, Jacek
Czechowski, Tomasz Gorzelany, Józef Jaworowicz, Tomasz Wiertelak.
Wachta II
Krzysztof Biernacki (starszy wachty),
Małgorzata Barańska, Przemysław Cieński, Renata Cuper, Marek
Gwiaździński, Anna Jaworowicz, Hubert Mak, Michał Witkowski.
Wachta III
Dariusz Gładysz (starszy wachty), Alicja
Falender, Elżbieta Gładysz, Włodzimierz Jerzyk, Anna Szuleta, Barbara
Woźniak, Zenon Woźniak, Janusz Wysogląd.
Wachta IV
Zbigniew Leń (starszy wachty), Mateusz
Falander, Tatiana Manasterska, Bogdan Ptak, Janusz Roszak, Mariola
Roszak, Violetta Wacowska, Julian Walasz.
Statek
Dokładne dane statku, są ogólnie dostępne
np. w Internecie. Jednak dla zrozumienia naszego na nim pobytu, kilka z
nich spróbuję przybliżyć.
„Zawisza Czarny II” to trójmasztowy
szkuner sztakslowy. Oznacza to, że w przeciwieństwie do większości
szkunerów, posiada ożaglowanie sztakslowe, a nie gaflowe. Mówiąc
po ludzku, „Zawisza” ma żagle trójkątne, a nie trapezoidalne. Dlatego
też nie istnieją na nim „top bomy”, czyli drągi mocujące żagle od góry,
a jedynie normalne bomy (jak w każdej żaglówce) podtrzymujące olbrzymie
żagle od dołu. Znacznie to zmniejsza, konieczny do postawienia lub
zwinięcia żagli, wysiłek załogi.
Jest piękny.
Przestrzeń, po której się poruszamy to
trzy pokłady, kubryk i kambuz (czasami sprzątamy też lub podajemy
posiłki w mesie lub, z różnych powodów, schodzimy do kabiny
nawigacyjnej).
Kubryk
Kubryk jest miejscem, w którym żyjemy,
śpimy i jemy. Niektórzy z kolegów maja w swoich domach większy salon, a
my jesteśmy tu stłoczeni w trzydzieści kilka osób. Śpimy na kojach
mających nie więcej niż 70 cm szerokości, na trzech poziomach. Istotnym
problemem jest również długość łoża. Wyciągnięcie nóg, przy moim
wzroście (180 cm), oznacza uderzenie głową w ścianę. Wyżsi koledzy, tacy
jak śpiący nade mną Marek Gwiaździński, o wyprostowaniu się na koi nawet
nie mogą marzyć. Ponieważ różnica poziomów pomiędzy kojami wynosi jeden
(mój - sprawdziłem) łokieć, każda bardziej gwałtowna próba wstania –
spowodowana choćby „alarmem do żagli” – kończy się guzem. Nazwa
„szuflandia”, nadana temu pomieszczeniu przez kolegów, jest w pełni
uzasadniona. W tak zatłoczonym miejscu, wśród ludzi, z których znaczna
część jest przyzwyczajona raczej do wydawania poleceń, niż ich
słuchania, powinno – zgodnie z wszelkimi zasadami psychologii społecznej
(bagno behawioralne) – dojść do konfliktu. Nie doszło. Jeszcze raz
przekonuję się, że asnykowcy są wyjątkowi.
Kambuz
Dla mnie kambuz to miejsce tortur.
Tłumacząc nazwę na ogólnie zrozumiały język, kambuz to po prostu
okrętowa kuchnia. Każda wachta (o pojęciu wachty dalej) ma swoją 24.
godzinną wachtę (tu w znaczeniu „dyżur”) w kambuzie. Okropność.
Pomagając cookowi (kucharzowi)
trzeba obierać tony ziemniaków i zmywać
po 43. osobach. O tym, co w ramach kambuzowej wachty, robiły nasze
koleżanki nawet myśleć nie chcę. Nie ma kwiaciarni, w której byłoby tyle
kwiatów, żeby im za ich trud godnie podziękować. Koleżanki asnykówki, a
również te, które do Asnyka (przecież nie z Waszej winy) nie chodziły –
tu myślę przede wszystkim o mojej koleżance z wachty, wspaniałej Annie
Jaworowicz – chylę przed Wami czoła!
Wachta
Wachta to pojęcie dwuznaczne. Z jednej
strony wachta to czynność lub funkcja , którą należy wykonać. I
tak mamy wachtę nawigacyjną, trapową lub cumową (w porcie), czy też
kambuzową (brrrr..). Z drugiej strony jest to zbiór ludzi, którzy
czynności te wykonać muszą wspólnie. W związku z tym okrzyk:
- Pierwsza wachta na wachtę! - nie jest
pozbawiony sensu.
Każda wachta ma swoje zadania: swój
maszt, na który musi wciągać lub zwijać żagle, swój czas, w którym
nawiguje (oczywiście po okiem oficera wachtowego), swoje obowiązki (np.
pokład do wyszorowania) itd. Po bardzo krótkim czasie następuje
szczególna integracja osób z jednej wachty. Przecież w tym samym czasie
śpią (a przede wszystkim nie śpią), razem spędzają wachty (tu w
znaczeniu „dyżur”) na pokładzie nawigacyjnym (dwa razy po cztery godziny
na dobę), dzielą się pracami pokładowymi czy też nieszczęsną robotą w
kambuzie.
Rejs
Zabawa zaczęła się jeszcze w Kaliszu. W
znakomitych humorach wyruszyliśmy spod teatru. Niektórym z nas, niestety
jestem tu przodownikiem, humory te poprawiały się coraz bardziej w
trakcie podróży. Po przyjeździe okazało się, że statku jeszcze nie ma w
porcie. Zostawiliśmy zatem bagaże w biurze armatora i poszliśmy zwiedzać
Gdynię. Zwiedzać Gdynię… Rozsądni koledzy odwiedzili być może
oceanarium, zwiedzili „Błyskawicę” czy „Dar Pomorza”, mniej
rozsądni – tak jak ja (mieszkałem kiedyś w Gdyni przez pół roku i
wszystko to już widziałem) – poszli na „obiad”, który po wrażeniach z
podróży autokarem i nieprzespanej nocy, miał wymiar, powiedzmy,
szczególny.
W każdym razie, w końcu, udaje się
nam wypłynąć z portu. Krótkie szkolenie ratownicze, podział na wachty,
zaokrętowanie w „szuflandii” i … - jak mawiają „morskie wilki”-
jedziemy. Nie jest wszakże łatwo. Już w Zatoce Gdańskiej zdrowo
nas kołysze.
- Jak wyjedziemy za cypel (Hel) dopiero
się zacznie – mówi ktoś ze stałej załogi statku.
Niestety, miał rację. Jeszcze przed
„cyplem” statek zamienia się, w znane mi do tej pory jedynie z wesołych
miasteczek, urządzenie do bujania. Najgorsze jest to, że cokolwiek
wypuszczę z ręki (okulary, torbę itd.) gdzieś mi ucieka. Płyniemy co
prawda pod wiatr, a tym samym pod fale, i jacht kołysze się między
dziobem a rufą, a nie na boki (kapitan jest znakomitym fachowcem i do
takiej sytuacji na pewno by nie dopuścił), ale i tak jest mi
trudno złapać przedmioty, które zostawiłem bez zabezpieczenia. Wreszcie,
udaje mi się jakoś poukładać cały mój mizerny dobytek i postanawiam –
wiedząc, że o północy mam wachtę – chociaż trochę się przespać. Sen, jak
dziecku w kołysce, przychodzi natychmiast. Ale – w moim przekonaniu –
również natychmiast rozlega się dźwięk okrętowego buczka:
- Alarm do żagli!
Na pokładzie chaos. Jeszcze nie wiemy,
która lina do czego służy, ani która wachta ma dany żagiel do
wciągnięcia. Rzucamy się po kilku do jednej liny, podczas gdy przy innej
nie ma nikogo. Oficerowie rzucają niezrozumiałe komendy:
- Wybierz tę linę i obłóż,
- Ciągnij topenantę, itp.
Pod koniec rejsu, były to rzeczy dla
wszystkich nas oczywiste, ale na tym pierwszym „alarmie do żagli” nie za
bardzo wiedzieliśmy jak się zachować. Oficerowie i bosman musieli zatem
znaczną część czynności wykonać sami, posługując się nami bardziej jako
siłą fizyczną niż rozumną.
Podziwiam pierwszą wachtę (sam jestem w
drugiej), a szczególnie Jacka Czechowskiego i Tomka Wiertelaka, którzy w
tych warunkach wchodzą na bukszpryt (taki drąg wystający z dziobu
statku, ich maszt), tam nie ma pokładu, a jedynie upleciona z grubych
lin sieć. Jest – jak potem stwierdził kapitan – 7 w skali Beauforta.
Bukszpryt podnosi się więc i opada o kilka metrów. Również kilka metrów
pod nimi jest wzburzone, czarne morze. Wszyscy w tych warunkach (na
bukszprycie jest to konieczność nawet przy spokojnym morzu), nosimy
„szelki z wąsami” tj. coś zbliżonego do używanej w alpinizmie uprzęży,
do której dołączone są dwie linki zakończone karabinkami, pozwalające
być zawsze przypiętym do stalowej linki okalającej pokład.
Po postawieniu żagli schodzę do kubryku.
Mam zamiar, chociaż chwilę, pospać. Twarze większości kolegów są dziwnie
blade, poszarzałe. Co raz ktoś gwałtownie wybiega na pokład. No cóż, nie
każdy „jadł” tak obfity w płyny „obiad” jak ja. Wychodząc na papierosa,
widzę przegięte przez relingi ciała. Na szczęście właściwie przypięte.
Naprawdę nieźle buja.
Po burzliwej nocy, dzień jest bardzo
spokojny i ciepły. Koleżanki i koledzy próbują się opalać, rozkwita
życie towarzyskie. Ja, jak na złość, mam wachtę i tkwię na
pokładzie nawigacyjnym, ubrany – jak wszyscy na wachcie (tu, na górze,
zawsze wieje) - w polar i kurtkę.
Płyniemy (jedziemy, jak mówią zawodowcy)
wzdłuż północnego wybrzeża Bornholmu. Przechodzimy pomiędzy tą wyspą, a
niewielkim, chociaż wspaniałym – byłem tu miesiąc wcześniej – skrawkiem
lądu, wysepką (22 ha powierzchni) Christianso. W pewnym momencie
otaczają nas okręty Nie piszę, że wojenne bo to pleonazm, nie ma okrętów
innych niż wojenne - pozostałe jednostki pływające to po prostu statki.
Strzelają, na szczęście nie do nas. Wpłynęliśmy w sam środek manewrów
NATO. Kapitan, komandor Marynarki Wojennej, wyjaśnia zgromadzonym na
pokładzie rufowym nałogowym palaczom, zasady tej zabawy.
Jest „super”, jak mówi młodzież.
Port
1.Kopenhaga
Do Kopenhagi dopływamy około godz. 15. Po
dwóch dniach rejsu, manewry portowe przebiegają zadziwiająco sprawnie.
Oczywiście, jest to głównie zasługa znakomitego kapitana i pierwszego
oficera, ale i tak jesteśmy dumni.
Cumujemy przy nabrzeżu Amalie Haven,
kilkaset metrów od pałacu królowej, naprzeciw Nowej Opery. Jacht
królowej stoi po przeciwnej stronie. To uprzywilejowane miejsce
jest przeznaczone wyłącznie dla żaglowców. „Zawisza” cumuje dokładnie w
tym samym miejscu przy każdej wizycie w Kopenhadze.
Na nabrzeżu pojawia się eleganckie,
czarne BMW. Ze zdziwieniem widzę, że wynoszone są z niego kartony z
alkoholami oraz wiktuały. Dziwi mnie to, że zaopatrzenie na statek
dowozi BMW. Jak się okazało w ten sposób powitał nas asnykowiec,
kolega z klasy Bogdana Ptaka. Obecnie nazywa się Edward Singer, w szkole
był Edkiem Dyczkowskim Został wypędzony z Polski w 1968 i, urażony tym
faktem, przyjął nazwisko matki Singer. Dopiero niedawno – po
spotkaniu w Alpach Bogdana Ptaka – zaczął uczestniczyć w życiu
asnykowskiej społeczności. Robi to wszakże z rozmachem. Aby nas
przywitać w Kopenhadze, przyjechał, wraz z przemiłą żoną Paulą, ze
Szwecji gdzie mieszka i pracuje (jest lekarzem stomatologiem).
Mamy - do spotkania z oficjalnymi
przedstawicielami ambasady panem radcą i kierownikiem Wydziału
Konsularnego panem Piotrem Świętachem i przewodniczącym duńskiej Polonii
panem Romanem Śmigielskim - trzy godziny czasu. Część kolegów
postanawia spędzić go odwiedzając słynną kopenhaską syrenkę, pałac
królewski i inne atrakcje Kopenhagi. Niektórzy wszakże,
korzystając z tego, że statek stoi w porcie (a więc nie kołysze)
wspinają się na maszty. Pionierem jest Jacek Czechowski – po rozpinaniu
żagli na bukszprycie to przecież dla niego „bułka z masłem”. Najbardziej
jednak podziwiamy Józia Jaworowicza. Wchodzi na wszystkie maszty. Będzie
to go jednak dużo kosztowało.
- W domu twierdzi, że nie ma siły
wynieść śmieci – mówi jego żona, Anna. Teraz trudno mu będzie wymigać
się od prac domowych.
Idziemy z Tomkiem Gorzelanym zwiedzać
miasto. Kopenhaga jest ładna,. tak jak większość dużych miast w Europie.
Daleko jej wszakże do urody Pragi, Krakowa czy Gdańska. Mnie najbardziej
przypomina Wiedeń. Dziwnie jest to, że w niedzielne popołudnie miasto
jest wymarłe. Poza członkami załogi „Zawiszy”, niewielkimi grupkami
japońskich i rosyjskich turystów, nie spotykamy ludzi. Ruch samochodowy
w centrum jest mniejszy niż w Kaliszu. Nie ma też – mamy ochotę na piwo
– czynnych restauracji. Dopiero, gdy dochodzimy do nabrzeża Nyhaven,
widzimy otwarte ogródki i sporo ludzi. Spotykamy też, kolegów i
koleżanki ze statku.
Nyhaven to miejsce, w którym przyjrzeć
się można historii żeglarstwa. Przy nabrzeżu przycumowane są -
najczęściej już, niestety, na stałe – mniejsze i większe, w większości
drewniane, stare jachty. Pijąc piwo w jednym z położonych tam ogródków,
można się poczuć prawdziwym żeglarzem.
Na statek wracamy – zgodnie z poleceniem
kapitana – o 18. Ubrani, w pokazujące zarówno naszą asnykowską jak i
„zawiszacką” tożsamość koszulki, oczekujemy gości. Jest ich
niespodziewanie dużo. Zwiedzają statek, pytają się, jak wytrzymujemy w
tyle osób na tak małym skrawku przestrzeni, dziwią się miedzianemu
kompasowi i drewnianemu kołu sterowemu. W ramach „części oficjalnej”,
zgromadzeni na pokładzie rufowym wysłuchujemy pochwał pana Romana
Śmigielskiego, przewodniczącego Polonii oraz przedstawiciela ambasady RP
pana Piotra Świętacha. Odpowiadają na nie godnie kapitan oraz,
oficjalnie reprezentujący Stowarzyszenie Asnykowców, Janusz Wysogląd
Mnie wszakże najbardziej wzrusza wizyta
pana Aleksandra Dreslera, który na „Zawiszy Czarnym I” pływał – jako
harcerz w 1938. Ma 85 lat i całe życie spędził na morzu. Zapraszamy go
do kubryka, częstujemy tym co mamy – a dzięki prezentom Edka Singera,
własnej zapobiegliwości i zakupom w Kopenhadze – mamy sporo. Śpiewamy,
zgodnie z jego życzeniem, „Pierwszą brygadę” i inne pieśni z okresu, w
którym on dojrzewał.
- Nawet nie wiecie, jaką zrobiliście mi
przyjemność – mówi wychodząc.
Patrząc z pokładu, jak idzie nabrzeżem,
podziwiam jego sprężysty – mimo wieku i naprawdę dużej ilości wypitych
trunków - krok. Prawdziwy marynarz.
Na zwiedzanie Kopenhagi mamy całą noc i
poniedziałkowe przedpołudnie. W morze wychodzimy o godzinie 13.
2. Bornholm - Rønne
Rejs z Kopenhagi na Bornholm przebiega
bez większych wydarzeń. Jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że zmoczy
nas od czasu do czasu fala, a także do tego że bosman każe zmyć pokład
lub „zrobić mosiądze” (wypolerować mosiężne części statku). Mamy
pomyślny wiatr i idziemy na czystych (bez wspomagania silnika) żaglach.
Ponieważ wiatr jest słaby, robimy raptem dwa węzły (węzeł to mila morska
– 1,853 km – na godzinę). Pieszo byłoby szybciej. Nam jednak się nie
spieszy – przecież byłoby bez sensu dopłynąć do portu o 4. rano. W
rezultacie dobijamy do kei w Roenne w porze śniadania.
Znam dobrze Bornholm – objechałem go
rowerem. Dlatego też nie za bardzo ciągnie mnie na ląd. Wychodzimy
jednak na spacer. Stare, mieszkaniowe dzielnice Rønne są urokliwe.
Parterowe, białe, różowe lub żółte (tylko takie kolory widziałem na
Bornholmie) domki z pozbawionymi firanek oknami, często z tzw.
„pruskiego muru”, sprawiają wrażenie spokoju i stabilności. Samo centrum
jest mniej ciekawe. Prawdę mówiąc, nie tylko mój ukochany Kalisz, ale i
podobne w zabudowie do Roenne, Chojnice, mają ładniejszy rynek.
Po obiedzie, postanawiamy zatem jechać
autobusem na północną, przepiękną część Bornholmu - do twierdzy
Hammershus. To istotnie warto zobaczyć. Stara, olbrzymia twierdza
położona na opadającym pionowo do morza klifie.
Wieczorem, na pokładzie rufowym zbierają
się palacze. Kapitan snuje, niezwykle ciekawe, morskie opowieści...
Nagle zrywa się.
- Popatrzcie, co się dzieje – krzyczy.
Rzeczywiście widok jest niezwykły. Zbliża
się do nas uzbrojony po zęby, zamaskowany oddział żołnierzy. Dlaczego
wszakże atakują nasz żaglowiec?
Na szczęście obiektem ich ataku była
stojąca nieopodal wojenna fregata. Intensywnie strzelają. Mamy widok jak
w kinie akcji. Nasi szturmowcy zostają jednak odparci, nie zdobywają
okrętu. Mimo to, kiedy przechodzą obok „Zawiszy”, bijemy im brawo.
Machają do nas przyjaźnie. Znów wleźliśmy w środek manewrów NATO.
Widok okrętów towarzyszyć nam będzie aż
do Gdyni. Najpierw NATO potem nasi, którzy też maja jakieś ćwiczenia.
W drodze z Bornholmu jesteśmy już
doświadczoną załogą. Co prawda Marek Gwiaździński nadal upiera się
nazywać topenantę (linę podciągającą bom) dominantą (wiadomo - muzyk),
ale jest w tym więcej żartu, niż niewiedzy.
Wreszcie, po sześciu dniach rejsu,
wielokrotnie zmoczeni przez fale, umordowani wachtami, dopływamy do
portu w Gdyni. Na honorowym, prezydenckim, nabrzeżu gdzie zwyczajowo
cumuje „Zawisza Czarny”, czekają na nas asnykowcy – Zosia
Mieszczańska-Stefaniak i Adam Borowiak
Następnego dnia, już w Kaliszu, prowadzę
samochód. Przyzwyczajony do tego, że odległość jednej mili od innego
statku, kiedy trzymałem ster „Zawiszy”, to już sytuacja
„kolizyjna”, denerwuję się przejeżdżającymi tuż obok pojazdami. W nocy
nie mogę zasnąć - w moim domu zupełnie nie buja.
Nie było łatwo, ale było pięknie. Na
następny asnykowski rejs „Zawiszą” zapisuję się bez wahania.
Michał Witkowski, październik 2005 r.