Herb Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu

Asnykowcy
na Zawiszy Czarnym

relacja Michała Witkowskiego

Asnykowcy „w morzu”

Poprawną formą pisania o ludziach pływających na różnego rodzaju statkach winno być sformułowanie  „na morzu”, jednakże z moich kontaktów z tymi, którzy zawodowo poruszają się po „morzach i oceanach” wiem, że forma „w morzu” jest zwyczajowo przyjęta, stąd tytuł. To trochę tak, jak alpiniści, którzy mówią (choć niekoniecznie piszą): „byłem w ścianie” np. Matterhornu. Ponieważ rejs, z którego chciałbym zdać relację, nie był tylko wycieczką, lecz prawdziwą morska przygodą,  będę, nie tylko w tytule, używał takich żargonowych, morskich sformułowań. W takiej sytuacji należy wszakże, przynajmniej niektóre z nich objaśnić. Najpierw o ludziach.

Załoga

Obok asnykowców  statkiem płynie załoga zawodowa – bez niej rozbilibyśmy żaglowiec o główki portu w Gdyni . Trzeba jednakże podkreślić, że cala załoga pokładowa (kapitan i wszyscy oficerowie pokładowi) płynęła jako wolontariusze, czyli bez pobierania gaży, która – szczególnie w przypadku kapitana ( kapitan na ten rejs wziął urlop w swoim miejscu pracy) – znacznie podwyższyłaby koszty naszej wyprawy.

Kapitan

Jan Piasecki, kapitan żeglugi wielkiej jachtowej, komandor Marynarki Wojennej, człowiek o wielkich umiejętnościach i równie wielkim poczuciu humoru, kaliszanin, dla załogi – już drugiego dnia  rejsu – po prostu Janek.

Chief (pierwszy oficer)

Zenon Jasik, oaza spokoju i kompetencji na wzburzonym morzu, oficer wachty II (mojej), gentelman, oczywiście dla nas - Zenek

Engineer (szef maszynowni)

Ryszard Grzenkowski, oglądany głównie przez leniuchów i palaczy, obsiadujących pokład rufowy, zwykle przebywa bowiem w piekle, czyli maszynowni. Dzięki Ryśkowi stary, pochodzący z niemieckiej łodzi podwodnej z II wojny światowej, silnik wciąż jest sprawny. Miły, bezpośredni, dowcipny. Jego pomocnicy to Michał Romanowski i Mariusz Różycki – ich właściwie nie widujemy, siedzą w piekle.

Bosman

Stanisław Kozyra, zmusza nas do wykonywania różnych dziwnych prac (np. szorowania pokładu), kiedy jesteśmy naprawdę zmęczeni. Z drugiej jednak strony pomaga – i to w sposób ważny i wymagający wysiłku – przy żaglach. Sympatyczny żartowniś.

Cook (kucharz)

Radosław Woroch Żywi nas dobrze i obficie. Miał wszakże jedną wpadkę, za którą kapitan wraz z mechanikiem chcieli go wyrzucić do morza. Może to jednak była wina obsługującej wtedy kambuz III wachty?

Oficerowie

Jerzy Jaźwiecki   i Paweł Jaźwiecki, oficerowie odpowiednio III i IV wachty. Paweł, asnykowiec, jest organizatorem tego rejsu. Myślę, że wszyscy uczestnicy są mu za tę inicjatywę wdzięczni. Jest wielka nadzieja, że zorganizuje następny rejs „Zawiszą”.

Witold Wajda, oficer wachty I. Nosi pseudonim „Rekin” i to oddaje jego charakter – czuje się na sieci bukszprytu jak rekin w wodzie. Towarzysko – sympatyczny młody chłopak.

Załoga asnykowska (z podziałem na wachty)

Wachta I

Dorota Figiel (starszy wachty), Elżbieta Belińska, Stefan Beliński, Dariusz Cuper, Milana Czechowska, Jacek Czechowski, Tomasz Gorzelany, Józef Jaworowicz, Tomasz Wiertelak.

Wachta II

Krzysztof Biernacki (starszy wachty), Małgorzata Barańska,  Przemysław Cieński, Renata Cuper, Marek Gwiaździński, Anna Jaworowicz, Hubert Mak, Michał Witkowski.

Wachta III

Dariusz Gładysz (starszy wachty), Alicja Falender, Elżbieta Gładysz, Włodzimierz Jerzyk, Anna Szuleta, Barbara Woźniak, Zenon Woźniak, Janusz Wysogląd.

Wachta IV

Zbigniew Leń (starszy wachty), Mateusz Falander, Tatiana Manasterska, Bogdan Ptak, Janusz Roszak, Mariola Roszak, Violetta Wacowska, Julian Walasz.

Statek

Dokładne dane statku, są ogólnie dostępne np. w Internecie. Jednak dla zrozumienia naszego na nim pobytu, kilka z nich spróbuję przybliżyć.

„Zawisza Czarny II” to trójmasztowy szkuner sztakslowy. Oznacza to, że w przeciwieństwie  do większości szkunerów,  posiada ożaglowanie sztakslowe, a nie gaflowe. Mówiąc po ludzku, „Zawisza” ma żagle trójkątne, a nie trapezoidalne. Dlatego też nie istnieją na nim „top bomy”, czyli drągi mocujące żagle od góry, a jedynie normalne bomy (jak w każdej żaglówce) podtrzymujące olbrzymie żagle od dołu. Znacznie to zmniejsza, konieczny do postawienia lub zwinięcia żagli, wysiłek załogi.

Jest piękny.

Przestrzeń, po której się poruszamy to trzy pokłady, kubryk i kambuz (czasami sprzątamy też lub podajemy posiłki w mesie lub, z różnych powodów, schodzimy do kabiny nawigacyjnej).

Kubryk

Kubryk jest miejscem, w którym żyjemy, śpimy i jemy. Niektórzy z kolegów maja w swoich domach większy salon, a my jesteśmy tu stłoczeni w trzydzieści kilka osób. Śpimy na kojach mających nie więcej niż 70 cm szerokości, na trzech poziomach. Istotnym problemem jest również długość łoża. Wyciągnięcie nóg, przy moim wzroście (180 cm), oznacza uderzenie głową w ścianę. Wyżsi koledzy, tacy jak śpiący nade mną Marek Gwiaździński, o wyprostowaniu się na koi nawet nie mogą marzyć. Ponieważ różnica poziomów pomiędzy kojami wynosi jeden (mój - sprawdziłem) łokieć, każda bardziej gwałtowna próba wstania – spowodowana choćby „alarmem do żagli” – kończy się guzem. Nazwa „szuflandia”, nadana temu pomieszczeniu przez kolegów, jest w pełni uzasadniona. W tak zatłoczonym miejscu, wśród ludzi, z których znaczna część jest przyzwyczajona raczej do wydawania poleceń, niż ich słuchania, powinno – zgodnie z wszelkimi zasadami psychologii społecznej (bagno behawioralne) – dojść do konfliktu. Nie doszło. Jeszcze raz przekonuję się, że asnykowcy są wyjątkowi.

Kambuz

Dla mnie kambuz to miejsce tortur. Tłumacząc nazwę na ogólnie zrozumiały język, kambuz to po prostu okrętowa kuchnia. Każda wachta (o pojęciu wachty dalej) ma swoją 24. godzinną wachtę (tu w znaczeniu „dyżur”) w kambuzie. Okropność. Pomagając cookowi (kucharzowi)

trzeba obierać tony ziemniaków i zmywać po 43. osobach. O tym, co w ramach kambuzowej wachty, robiły nasze koleżanki nawet myśleć nie chcę. Nie ma kwiaciarni, w której byłoby tyle kwiatów, żeby im za ich trud godnie podziękować. Koleżanki asnykówki, a również te, które do Asnyka (przecież nie z Waszej winy) nie chodziły – tu myślę przede wszystkim o mojej koleżance z wachty, wspaniałej Annie Jaworowicz – chylę przed Wami czoła!

Wachta

Wachta to pojęcie dwuznaczne. Z jednej strony wachta to czynność lub funkcja , którą  należy wykonać. I tak mamy wachtę nawigacyjną, trapową lub cumową (w porcie), czy też kambuzową (brrrr..). Z drugiej strony jest to zbiór ludzi, którzy  czynności te wykonać muszą wspólnie. W związku z tym okrzyk:

- Pierwsza wachta na wachtę! - nie jest pozbawiony sensu.

Każda wachta ma swoje zadania: swój maszt,  na który musi wciągać lub zwijać żagle, swój czas, w którym nawiguje (oczywiście po okiem oficera wachtowego), swoje obowiązki (np. pokład do wyszorowania) itd. Po bardzo krótkim czasie następuje szczególna integracja osób z jednej wachty. Przecież w tym samym czasie śpią (a przede wszystkim nie śpią), razem spędzają wachty (tu w znaczeniu „dyżur”) na pokładzie nawigacyjnym (dwa razy po cztery godziny na dobę), dzielą się pracami pokładowymi czy też nieszczęsną robotą w kambuzie.

Rejs

Zabawa zaczęła się jeszcze w Kaliszu. W znakomitych humorach wyruszyliśmy spod teatru. Niektórym z nas, niestety jestem tu przodownikiem, humory te poprawiały się coraz bardziej w trakcie podróży. Po przyjeździe okazało się, że statku jeszcze nie ma w porcie. Zostawiliśmy zatem bagaże w biurze armatora i poszliśmy zwiedzać Gdynię. Zwiedzać Gdynię… Rozsądni koledzy odwiedzili być może oceanarium, zwiedzili „Błyskawicę” czy „Dar Pomorza”,  mniej rozsądni – tak jak ja (mieszkałem kiedyś w Gdyni przez pół roku i wszystko to już widziałem) – poszli na „obiad”, który po wrażeniach z podróży autokarem i nieprzespanej nocy, miał wymiar, powiedzmy, szczególny.

W każdym razie, w końcu,  udaje się nam wypłynąć z portu. Krótkie szkolenie ratownicze, podział na wachty, zaokrętowanie w „szuflandii” i … - jak mawiają „morskie wilki”- jedziemy. Nie jest wszakże  łatwo. Już w Zatoce Gdańskiej zdrowo nas kołysze.

- Jak wyjedziemy za cypel (Hel) dopiero się zacznie – mówi ktoś ze stałej załogi statku.

Niestety, miał rację. Jeszcze przed „cyplem” statek zamienia się, w znane mi do tej pory jedynie z wesołych miasteczek, urządzenie do bujania. Najgorsze jest to, że cokolwiek wypuszczę z ręki (okulary, torbę itd.) gdzieś mi ucieka. Płyniemy co prawda pod wiatr, a tym samym pod fale, i jacht kołysze się między dziobem a rufą, a nie na boki (kapitan jest znakomitym fachowcem i do takiej sytuacji na pewno by nie dopuścił), ale i tak  jest mi trudno złapać przedmioty, które zostawiłem bez zabezpieczenia. Wreszcie, udaje mi się jakoś poukładać cały mój mizerny dobytek i postanawiam – wiedząc, że o północy mam wachtę – chociaż trochę się przespać. Sen, jak dziecku w kołysce, przychodzi natychmiast. Ale – w moim przekonaniu – również natychmiast rozlega się dźwięk okrętowego buczka:

- Alarm do żagli!

Na pokładzie chaos. Jeszcze nie wiemy, która lina do czego służy, ani która wachta ma dany żagiel do wciągnięcia. Rzucamy się po kilku do jednej liny, podczas gdy przy innej nie ma nikogo. Oficerowie rzucają niezrozumiałe komendy:

- Wybierz tę linę i obłóż,

- Ciągnij topenantę, itp.

Pod koniec rejsu, były to rzeczy dla wszystkich nas oczywiste, ale na tym pierwszym „alarmie do żagli” nie za bardzo wiedzieliśmy jak się zachować. Oficerowie i bosman musieli zatem znaczną część czynności wykonać sami, posługując się nami bardziej jako siłą fizyczną niż rozumną.

Podziwiam pierwszą wachtę (sam jestem w drugiej), a szczególnie Jacka Czechowskiego i Tomka Wiertelaka, którzy w tych warunkach wchodzą na bukszpryt (taki drąg wystający z dziobu statku, ich maszt), tam nie ma pokładu, a jedynie upleciona z grubych lin sieć. Jest – jak potem stwierdził kapitan – 7 w skali Beauforta. Bukszpryt podnosi się więc i opada o kilka metrów. Również kilka metrów pod nimi jest wzburzone, czarne morze. Wszyscy w tych warunkach (na bukszprycie jest to konieczność nawet przy spokojnym morzu), nosimy „szelki z wąsami” tj. coś zbliżonego do używanej w alpinizmie uprzęży, do której dołączone są dwie linki zakończone karabinkami, pozwalające być zawsze  przypiętym do stalowej linki okalającej pokład.

Po postawieniu żagli schodzę do kubryku. Mam zamiar, chociaż chwilę, pospać. Twarze większości kolegów są dziwnie blade, poszarzałe. Co raz ktoś gwałtownie wybiega na pokład. No cóż, nie każdy „jadł” tak obfity w płyny „obiad” jak ja. Wychodząc na papierosa, widzę przegięte przez relingi ciała. Na szczęście właściwie przypięte.

Naprawdę nieźle buja.

Po burzliwej nocy, dzień jest bardzo spokojny i ciepły. Koleżanki i koledzy próbują się opalać, rozkwita życie towarzyskie. Ja,  jak na złość, mam wachtę i tkwię na pokładzie nawigacyjnym, ubrany – jak wszyscy na wachcie (tu, na górze, zawsze wieje) - w polar i kurtkę.

Płyniemy (jedziemy, jak mówią zawodowcy) wzdłuż północnego wybrzeża Bornholmu. Przechodzimy pomiędzy tą wyspą, a niewielkim, chociaż wspaniałym – byłem tu miesiąc wcześniej – skrawkiem lądu, wysepką (22 ha powierzchni) Christianso. W pewnym momencie otaczają nas okręty Nie piszę, że wojenne bo to pleonazm, nie ma okrętów innych niż wojenne - pozostałe jednostki pływające to po prostu statki. Strzelają, na szczęście nie do nas. Wpłynęliśmy w sam środek manewrów NATO. Kapitan, komandor Marynarki Wojennej, wyjaśnia zgromadzonym na pokładzie rufowym nałogowym palaczom, zasady tej zabawy.

Jest „super”, jak mówi młodzież.

Port

1.Kopenhaga

Do Kopenhagi dopływamy około godz. 15. Po dwóch dniach rejsu, manewry portowe przebiegają zadziwiająco sprawnie. Oczywiście, jest to głównie zasługa znakomitego kapitana i pierwszego oficera, ale i tak jesteśmy dumni.

Cumujemy przy nabrzeżu Amalie Haven, kilkaset metrów od pałacu królowej, naprzeciw Nowej Opery. Jacht królowej stoi  po przeciwnej stronie. To uprzywilejowane miejsce jest przeznaczone wyłącznie dla żaglowców. „Zawisza” cumuje dokładnie w tym samym miejscu przy każdej wizycie w Kopenhadze. 

Na nabrzeżu pojawia się eleganckie, czarne BMW. Ze zdziwieniem widzę, że wynoszone są z niego kartony z alkoholami oraz wiktuały. Dziwi mnie to, że zaopatrzenie na statek dowozi BMW. Jak się okazało  w ten sposób powitał nas asnykowiec, kolega z klasy Bogdana Ptaka. Obecnie nazywa się Edward Singer, w szkole był Edkiem Dyczkowskim Został wypędzony z Polski w 1968 i, urażony tym faktem, przyjął nazwisko matki Singer.  Dopiero niedawno – po spotkaniu w Alpach Bogdana Ptaka – zaczął uczestniczyć w życiu asnykowskiej społeczności. Robi to wszakże z rozmachem. Aby nas przywitać w Kopenhadze, przyjechał, wraz z przemiłą żoną Paulą, ze Szwecji gdzie mieszka i pracuje (jest lekarzem stomatologiem).

Mamy - do spotkania z oficjalnymi przedstawicielami ambasady panem radcą i kierownikiem Wydziału Konsularnego panem Piotrem Świętachem i przewodniczącym duńskiej Polonii panem Romanem Śmigielskim  - trzy godziny czasu. Część kolegów postanawia spędzić go odwiedzając słynną kopenhaską syrenkę, pałac królewski i inne  atrakcje Kopenhagi. Niektórzy wszakże, korzystając z tego, że statek stoi w porcie (a więc nie kołysze) wspinają się na maszty. Pionierem jest Jacek Czechowski – po rozpinaniu żagli na bukszprycie to przecież dla niego „bułka z masłem”. Najbardziej jednak podziwiamy Józia Jaworowicza. Wchodzi na wszystkie maszty. Będzie to go jednak dużo kosztowało.

- W domu  twierdzi, że nie ma siły wynieść śmieci – mówi jego żona, Anna. Teraz trudno mu będzie wymigać się od prac domowych.

Idziemy z Tomkiem Gorzelanym zwiedzać miasto. Kopenhaga jest ładna,. tak jak większość dużych miast w Europie. Daleko jej wszakże do urody Pragi, Krakowa czy Gdańska. Mnie najbardziej przypomina Wiedeń. Dziwnie jest to, że w niedzielne popołudnie miasto jest wymarłe. Poza członkami załogi „Zawiszy”, niewielkimi grupkami japońskich i rosyjskich turystów, nie spotykamy ludzi. Ruch samochodowy w centrum jest mniejszy niż w Kaliszu. Nie ma też – mamy ochotę na piwo – czynnych restauracji. Dopiero, gdy dochodzimy do nabrzeża Nyhaven, widzimy otwarte ogródki i sporo ludzi. Spotykamy też, kolegów i koleżanki ze statku.

Nyhaven to miejsce, w którym przyjrzeć się można historii żeglarstwa. Przy nabrzeżu przycumowane są - najczęściej już, niestety, na stałe – mniejsze i większe, w większości drewniane, stare jachty. Pijąc piwo w jednym z położonych tam ogródków, można się poczuć prawdziwym żeglarzem.

Na statek wracamy – zgodnie z poleceniem kapitana – o 18. Ubrani, w pokazujące zarówno naszą asnykowską jak i „zawiszacką” tożsamość koszulki, oczekujemy gości. Jest ich niespodziewanie dużo. Zwiedzają statek, pytają się, jak wytrzymujemy w tyle osób na tak małym skrawku przestrzeni, dziwią się miedzianemu kompasowi i drewnianemu kołu sterowemu. W ramach „części oficjalnej”, zgromadzeni na pokładzie rufowym wysłuchujemy pochwał pana Romana Śmigielskiego, przewodniczącego Polonii oraz przedstawiciela ambasady RP pana Piotra Świętacha. Odpowiadają na nie godnie kapitan oraz, oficjalnie reprezentujący Stowarzyszenie Asnykowców, Janusz Wysogląd

Mnie wszakże najbardziej wzrusza wizyta pana Aleksandra Dreslera, który na „Zawiszy Czarnym I” pływał – jako harcerz w 1938. Ma 85 lat i całe życie spędził na morzu. Zapraszamy go do kubryka, częstujemy tym co mamy – a dzięki prezentom Edka Singera,  własnej zapobiegliwości i zakupom w Kopenhadze – mamy sporo. Śpiewamy, zgodnie z jego życzeniem, „Pierwszą brygadę” i inne pieśni z okresu, w którym on dojrzewał.

- Nawet nie wiecie, jaką zrobiliście mi przyjemność – mówi wychodząc.

Patrząc z pokładu, jak idzie nabrzeżem, podziwiam jego sprężysty – mimo wieku i naprawdę dużej ilości wypitych trunków - krok. Prawdziwy marynarz.

Na zwiedzanie Kopenhagi mamy całą noc i poniedziałkowe przedpołudnie. W morze wychodzimy o godzinie 13.

2. Bornholm - Rønne

Rejs z Kopenhagi na Bornholm przebiega bez większych wydarzeń. Jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że zmoczy nas od czasu do czasu fala, a także do tego że bosman każe zmyć pokład lub „zrobić mosiądze” (wypolerować mosiężne części statku). Mamy pomyślny wiatr i idziemy na czystych (bez wspomagania silnika) żaglach. Ponieważ wiatr jest słaby, robimy raptem dwa węzły (węzeł to mila morska – 1,853 km – na godzinę). Pieszo byłoby szybciej. Nam jednak się nie spieszy – przecież byłoby bez sensu dopłynąć do portu o 4. rano. W rezultacie dobijamy do kei w Roenne w porze śniadania.

Znam dobrze Bornholm – objechałem go rowerem. Dlatego też nie za bardzo ciągnie mnie na ląd. Wychodzimy jednak na spacer. Stare, mieszkaniowe dzielnice Rønne są urokliwe. Parterowe, białe, różowe lub żółte (tylko takie kolory widziałem na Bornholmie) domki z pozbawionymi firanek oknami, często z tzw. „pruskiego muru”, sprawiają wrażenie spokoju i stabilności. Samo centrum jest mniej ciekawe. Prawdę mówiąc, nie tylko mój ukochany Kalisz, ale i podobne w zabudowie do Roenne, Chojnice, mają ładniejszy rynek.

Po obiedzie, postanawiamy zatem jechać autobusem na północną, przepiękną część Bornholmu - do twierdzy Hammershus. To istotnie warto zobaczyć. Stara, olbrzymia twierdza położona na opadającym pionowo do morza klifie.

Wieczorem, na pokładzie rufowym zbierają się palacze. Kapitan snuje, niezwykle ciekawe, morskie opowieści... Nagle zrywa się.

- Popatrzcie, co się dzieje – krzyczy.

Rzeczywiście widok jest niezwykły. Zbliża się do nas uzbrojony po zęby, zamaskowany oddział żołnierzy. Dlaczego wszakże atakują nasz żaglowiec?

Na szczęście obiektem ich ataku była stojąca nieopodal wojenna fregata. Intensywnie strzelają. Mamy widok jak w kinie akcji. Nasi szturmowcy zostają jednak odparci, nie zdobywają okrętu. Mimo to, kiedy przechodzą obok „Zawiszy”, bijemy im brawo. Machają do nas przyjaźnie. Znów wleźliśmy w środek manewrów NATO.

Widok okrętów towarzyszyć nam będzie aż do Gdyni. Najpierw NATO potem nasi, którzy też maja jakieś ćwiczenia.

W drodze z Bornholmu jesteśmy już doświadczoną załogą. Co prawda Marek Gwiaździński nadal upiera się nazywać topenantę (linę podciągającą bom) dominantą (wiadomo - muzyk), ale jest w tym więcej żartu, niż niewiedzy.

Wreszcie, po sześciu dniach rejsu, wielokrotnie zmoczeni przez fale, umordowani wachtami, dopływamy do portu w Gdyni. Na honorowym, prezydenckim, nabrzeżu gdzie zwyczajowo cumuje „Zawisza Czarny”, czekają na nas asnykowcy – Zosia Mieszczańska-Stefaniak i Adam Borowiak

Następnego dnia, już w Kaliszu, prowadzę samochód. Przyzwyczajony do tego, że odległość jednej mili od innego statku, kiedy trzymałem ster „Zawiszy”, to już sytuacja  „kolizyjna”, denerwuję się przejeżdżającymi tuż obok pojazdami. W nocy nie mogę zasnąć - w moim domu zupełnie nie buja.

Nie było łatwo, ale było pięknie. Na następny asnykowski rejs „Zawiszą” zapisuję się bez wahania.

Michał Witkowski, październik 2005 r.