Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu  Sprawiedliwi wśród narodów świata - Józef i Michalina Jaworowiczowie
Cienka żółta linia
Państwo Michalina i Józef Jaworowiczowie z synami, od lewej: Stanisław, Jerzy, Romuald; w środku Józef jr, autor wspomnienia (1941 r.).
Państwo Michalina i Józef Jaworowiczowie z synami, od lewej: Stanisław, Jerzy, Romuald; w środku Józef jr, autor wspomnienia (1941 r.).

      W drugiej połowie 1941 roku moja rodzina, ojciec, mama i trzech starszych braci, została wysiedlona z ul. Częstochowskiej 23 w Kaliszu, gdzie mieliśmy piekarnię, na ul. Długosza 3 (Brinerstrasse) do pustostanów po wywiezionych do getta Żydach kaliskich. Młodsze pokolenie kaliszan nie orientuje się zapewne, że getto znajdowało się przy ul. Złotej. Któregoś dnia mój ojciec spotkał na ulicy znajomego krawca Grossa. Ten poprosił o możliwie każdą ilość żywności. Kartki żywnościowe dla Polaków były niedostateczne, a dla Żydów - wręcz głodowe. Żeby się jakoś zrewanżować za dostarczaną żywność, pan Gross uszył mojemu ojcu garnitur. Ojciec poszedł po odbiór garnituru, a ja z nim, gdyż miałem przymiarkę płaszczyka. Kiedy ojciec założył garnitur, okazało się, że z tyłu trochę się marszczy. "Pan w ogóle na to niech nie zwraca uwagi, ja to zaraz poprawię, a mój syn odniesie garnitur do domu, a teraz Moniek pójdzie z panem i zobaczy gdzie pan mieszka".
      Przyszedł razem z nami do domu. Wtedy się nie orientowałem, ale po przyjściu do nas chłopiec poprosił mojego ojca, żeby dał mu trochę pieprzu. Mama dała mu garść tego specyfiku. Nie mówił w jakim celu był mu potrzebny. Po około dwóch godzinach Moniek przyniósł garnitur i na tym sprawa tego dnia się zakończyła. Kilka dni później bawiłem się z kolegami na ulicy, gdy przyjechały samochody z Niemcami w mundurach i zaczęto wypędzać Żydów do podstawionych ciężarówek. "Żydów wywożą" poszła wiadomość po całej ulicy. Pobiegłem do domu zmartwiony, że przepadnie mój płaszczyk. Na sąsiedniej ulicy Niemcy z bronią, wypędzali całe rodziny do czekających samochodów ciężarowych. Tłum Polaków był bardzo blisko pędzonych Żydów. Nagle zobaczyliśmy córkę pana Grossa - Marię. Szła, trzymając za rękę swojego synka Józia, mojego rówieśnika. Mama krzyknęła "Pani Mario, proszę dać Józia to go przechowam". Sądziliśmy, że to jest jakieś następne przesiedlenie. Pani Maria wyciągnęła już rękę, aby dać rączkę Józia, gdy nagle spojrzała na bramę po przeciwnej stronie ulicy, pustą i głuchą, nie było tam ani Niemców ani Polaków. Powiedziała: "tam jest pusto, może uciekniemy razem". Wzięła synka na rękę i szybko wbiegła do tej bramy. Niemcy nic nie zauważyli, ale z tłumu Polaków wyskoczyła jakaś kanalia, podbiegł do Niemca i zawołał pokazując palcem "Jude, Jude". Ten już po chwili, uderzając kolbą karabinu, pędził przed sobą nieszczęsną kobietę, która sobą osłaniała dziecko. Samochody odjeżdżały i przyjeżdżały, aż wywieziono wszystkich. Moniek Gross nie dał się jednak wywieźć. Wcześniej przygotował kryjówkę. Na strychu, za kominem była wnęka, którą zabudował tak, że była niewidoczna. Kiedy Niemcy przyjechali, pobiegł na strych, rozsypał drobniutko zmielony pieprz, który otrzymał od mojej mamy i ukrył się w tej przygotowanej wnęce. Niemcy, po wywiezieniu wszystkich Żydów, obeszli z psami cały teren i budynki, szukając tych, którzy się ukryli. Złapano wszystkich z wyjątkiem Mońka, bo psy na strychu, przez rozsypany pieprz straciły trop. W nocy, kiedy Niemcy zdjęli posterunki, Moniek wyszedł na dach i po sąsiednich budynkach dotarł na ulicę Mazurską, gdzie zszedł niedaleko domu, w którym mieszkaliśmy. O drugiej w nocy zapukał do nas. Tatuś, gdy go zobaczył zapytał tylko "widział cię ktoś?" i szybko ukrył go pod łóżkiem. Sąsiedzi zaczęli opowiadać między sobą, że Żydów z getta wywieziono do Koźminka. Moniek, gdy się o tym dowiedział, postanowił dołączyć do rodziny. Następnej nocy wyruszył do Koźminka. Za Opatówkiem złapał go polski policjant. Gdy się zorientował, że Moniek nie uciekł z Koźminka tylko właśnie tam idzie, powiedział mu - "uciekaj skąd przyszedłeś, bo tam śmierć". Następnego dnia wrócił do nas. Zrobiono mu w naszym domu kryjówkę. Zastawiono szafą wnękę drzwi wychodzących do przedpokoju, wstawiono tam krzesło i kryjówka była gotowa. Ukrywał się u nas ponad dwa miesiące. Aby mógł wyjść, otwierało się tylną ściankę szafy, później drzwi od szafy. Musiał wychodzić, żeby być przygotowanym na wszelkie ewentualności, ćwiczył przysiady, pompki itp. Ja miałem 5 lat i byłem najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu. Mogłem coś niechcąco powiedzieć kolegom o ukrywającym się u nas za szafą chłopaku, a to przecież groziło śmiercią całej naszej rodziny. Pamiętam, że poprzednio bardzo wiele czasu spędzałem w ostatnim pokoju z balkonem, bo lubiłem się tam bawić. Lecz w pewnym momencie dostałem zakaz wchodzenia do ostatniego pokoju, bo podobno "zostawiam bałagan". Pokój był zamknięty na klucz i kropka. Mój ojciec miał jeszcze sprzed wojny znajomych i zaufanych urzędników, którzy pracowali w Urzędzie Miejskim. Za dużą kwotę pieniędzy kupił oryginalne papiery dla kilkunastoletniego chłopca. Znaleziono takie na nazwisko Henryk Żeligowski. Tatuś, aby ukryć semickie rysy już Henryka Żeligowskiego, poprosił, aby w dokumentach wpisano matkę o nazwisku węgierskim, a babkę pochodzenia włoskiego. Ten konglomerat krwi tłumaczył znakomicie semickie rysy Henryka. Za szafą, Henryk, całymi daniami uczył się pacierzy i danych całej mojej rodziny. Oficjalnie, po śmierci swoich rodziców w 1939 r. wychowywał się w naszej rodzinie, bo byliśmy z nimi skoligaceni. Ponadto, rzecz najważniejsza, musiał przestać się różnić "anatomicznie" od Polaków. Całymi dniami naciągał więc napletek, aby przestać być rozpoznawalnym przez Niemców. Po dwóch miesiącach, gdy wszystko było gotowe, Tatuś zapisał Henryka, jako ochotnika, na wyjazd do Niemiec do pracy. Wiadomo "pod latarnią najciemniej". Wtedy wyniknęła jeszcze jedna trudność. Zbiórkę ochotników wyjeżdżających do Niemiec wyznaczono wieczorem na dworu kolejowym. Mogło być wiele osób odprowadzających i ktoś mógł rozpoznać Henryka. Zabezpieczając się przed taką ewentualnością, Tatuś pożyczył samochód od kolegi naszego lekarza domowego sprzed wojny, Białorusina dr. Niechotiajewa. Było kilka powodów do których Tatuś pożyczał samochód właśnie od niego.

  1. podobieństwo - dr Niechotiajew tak jak mój ojciec miał śniadą cerę, brodę i wąsy.

  2. dr Niechotiajew jako lekarz Białorusin z "Białej Dywizji Litewsko-Białoruskiej" miał papiery jako "Baltendeutsch", czyli nie obowiązywała go godzina policyjna.

  3. był właścicielem samochodu i był człowiekiem zaufanym. 

      Ojciec jako wychowanek szkoły rosyjskiej, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej doskonale posługiwał się rosyjskim i z powodzeniem mógł wcielić się w dr. Niechotiajewa. Henryk, na zbiórkę na dworcu kolejowym nie poszedł. Tatuś zawiózł go do Ostrowa i tam wsadził do pociągu wiozącego ochotników do Niemiec. Po wyjeździe Henryka do Niemiec, moja zbyt duża "niewiedza" mogła być teraz niebezpieczna. Zacząłem więc być w luźnych rozmowach, przez rodziców i braci pouczany. Czy pamiętasz Józiu naszego brata Henryka, pewno nie, bo byłeś malutki" itd. Wyjaśniło się wszystko dopiero po wojnie. Henryk, po przyjeździe do Niemiec, aby pokazać symbiozę wychowanka z rodziną go wychowującą, a także, że nie jest człowiekiem znikąd, ale osadzonym w ziemi rodzinnej, codziennie pisał listy, oraz różnego rodzaju życzenia z okazji świąt, urodzin, imienin nie tylko naszych, ale szerszej naszej rodziny. Żeby strumień listów nie płynął tylko w jedną stronę, trzeba było pisać także listy z Polski do Niemiec. Z Kalisza szły do Niemiec listy, oczywiście pisane przez różnych nadawców. Każdy z członków rodziny (oprócz mnie, oczywiście) miał obowiązek przynajmniej raz na tydzień napisać list do Henryka (z moim pozdrowieniem). Gestapo, po sprawdzeniu Henryka, jego anatomii i wyuczonej legendy rodzinnej, uznało, że z nim wszystko w porządku. Przesłano więc sprawę do Kalisza i tutaj sprawdzano nas pod względem anatomicznym i w dokumentach. Henryk w Niemczech nie tylko pracował. Zasadę, że "pod latarnią najciemniej" wykorzystywało wielu Polaków, którzy byli zagrożeni, a więc przede wszystkim: nauczyciele i inteligencja, uczył się więc przez cały czas od współtowarzyszy niedoli, czerpiąc ich wiedzę.

Henryk Żeligowski wraz z żoną Ireną na cmentarzu tynieckim w Kaliszu, sierpień 1987 r.
 Henryk Żeligowski wraz z żoną Ireną na cmentarzu tynieckim w Kaliszu, sierpień 1987 r.

      Pamiętam dzień w 1945 r., gdy w drzwiach sklepu ukazał się Henryk i jego okrzyk "Tatusiu, Mamusiu przeżyłem!!!:" Po jakimś czasie, w rozmowie z ojcem, powiedział, że chce być Polakiem, i czy ojciec może dać mu pieniądze na studia. Chce studiować medycynę. Zdał eksternistycznie maturę i poszedł na studia do Łodzi. Gdzieś po około pół roku przywiózł do Kalisza Polkę Irenę, z pytaniem czy rodzice pozwolą mu na ożenek. Cieszyliśmy się wszyscy, że będzie wesele w rodzinie. Po następnych paru miesiącach przyjechał sam z rozpaczą w oczach i przykrą wiadomością. Otóż Henryk wyznał Irenie całą swoją historię i gehennę. Przy jakiejś tam sprzeczce, ta idiotka wyzwała go od "gudłaja" i on nie widzi możliwości, aby mógł być Polakiem. "Jeśli ja nie będę Polakiem, to po co ojciec ma płacić za moje studia". Powiedział, że zwróci się do gminy żydowskiej i oni dadzą mu pieniądze na studia. Po następnym pół roku Henryk przyjechał ponownie do Kalisza, przywiózł ze sobą nową znajomą, też o imieniu Irena, ale ta była Żydówką. Ponownie poprosił o zgodę moich rodziców na ożenek z Ireną. Ona również była studentką medycyny. Pobrali się w Łodzi gdzie po ukończeniu studiów osiedli. Po 1956 r. wyjechali do Izraela. Pamięta rodzinne daty i rocznice. Przysyła listy i życzenia. Raz do roku na święta Bożego Narodzenia posyłał skrzynkę pomarańczy jako dowód pamięci i wdzięczności.
      W 1983 r. na wniosek Henryka Żeligowskiego, mojego ojca i matkę odznaczono medalem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" przyznawanym przez Instytut "Yad Vashem" w Jerozolimie. Po śmierci mamusi w 1989 r. nie było mnie w kraju. W zamieszaniu przy tym panującym, medal i dyplom mamy zaginął, zachował się tylko ojca.

      Józef Jaworowicz jr ur. 1937 r., asnykowiec, maturzysta 1955, inżynier elektryk, absolwent Politechniki Poznańskiej. Mistrz Polski juniorów w boksie, tytuł wywalczył w 1955 roku, na mistrzostwach rozgrywanych w Stalinogrodzie (Katowicach).

      Józef Jaworowicz (1898-1962), legionista, podoficer WP, I Pułk Ułanów Legionów V Pułk Strzelców Konnych, właściciel piekarni przy ul. Częstochowskiej 23, po "bitwie o handel", skonfiskowanej przez władze PRL. Pracował w "Runotexie" i w "Kaliszance"
Michalina z Gałdeckich Jaworowiczowa (1903-1989)

OD WDZIĘCZNEGO NARODU ŻYDOWSKIEGO
KTO RATUJE JEDNO ŻYCIE
TEN RATUJE CAŁY ŚWIAT

DYPLOM HONOROWY

      Niniejszy Dyplom jest potwierdzeniem, iż podczas posiedzenia w dniu 15 lipca 1981 r. Komisja Hołdu Sprawiedliwym wśród Narodów Świata, ustanowiona przez Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Yad Vashem, opierając się na świadectwach przez nią zebranych, oddała hołd Panu

JÓZEFOWI JAWOROWICZOWI

      który z narażeniem własnego życia ratował Żydów prześladowanych podczas Holocaustu w Europie. Komisja przyznała Mu Medal "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata" i upoważniła do zasadzenia drzewa nazwanego Jego imieniem na Górze Pamięci w Jeruzalem.
      Sporządzono w Jeruzalem w Izraelu dnia 15 marca 1983 r.
W imieniu Instytutu Yad Vashem                       W imieniu Komisji Hołdu Sprawiedliwym

Cienka żółta linia