Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu

Edward Wende
1936 - 2002

 
Cienka żółta linia

 Kilkaset osób, w tym politycy, prawnicy, aktorzy i motocykliści - wzięło udział w pogrzebie mecenasa Edwarda Wendego - obrońcy w procesach politycznych, działacza UD a następnie UW, posła poprzedniej kadencji Sejmu, a wcześniej senatora. Pogrzeb odbył się na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie.

 

Tekst pożegnania wygłoszonego na cmentarzu ewangelickim w Warszawie  -  w dniu 5 czerwca 2002 r. na pogrzebie Edwarda Wende.

(wygłosił kol. Wojciech Kibler)

 

Nekrolog kol. Edwarda Wende od Stowarzyszenia "Asnykowców"
 

Drogi Edwardzie, Wiele pięknych słów dzisiaj usłyszeliśmy o Tobie. Pamięć o Tobie będzie z nami;

Żegnam i Cię w imieniu Stowarzyszenia Wychowanków naszej kaliskiej "Alma Mater" Gimnazjum i Liceum im. Adama Asnyka.

Wzrastaliśmy razem w naszym rodzinnym mieście, mieście w którym wzrastali nasi Ojcowie. W przypadku Twojego Ojca też wychowanka naszego liceum. Rodzinnym mieście Twojej Matki.
W Kaliszu zdobywaliśmy pierwsze doświadczenia naszej młodości, czasami burzliwej, ale i barwnej. Zawsze jednak, pomni nauk naszych rodziców i wychowawców, mieliśmy świadomość, że są granice, których przekroczenie znaczy nic więcej jak postawienie się poza nawiasem osób, o których mówimy, że w swoim życiu charakteryzowali się poczuciem odwagi a jednocześnie i odpowiedzialności.

Twoje życie, jako Ojca i Obywatela jest świadectwem, że pozostałeś wierny wartościom, tym wyniesionym z rodzinnego domu jak i przekazanym przez naszych nauczycieli - wychowawców; przekazanych w jakże trudnych latach.

Dziś chylimy, przed Tobą nasz Sztandar Szkolny jak i nasze czoła.

Chcemy podziękować Ci, że życiem dawałeś świadectwo wierności przekazanym Ci wartościom. Zostałeś, dla wielu, dla bardzo wielu, symbolem człowieka prawego.

Żegnam Cię w imieniu zarówno grona znajomych jeszcze z lat szkolnych, jak i "tych innych", z którymi mimo wielu obowiązków kontaktów nie zerwałeś, tych nawiązanych jeszcze w Kaliszu jak i później w Warszawie.

Żegnaj Edwardzie.

Niech Bóg Wszechmogący ma Ciebie, Ciebie i nas w swojej Opiece, coraz to bardziej potrzebnej.

Cienka żółta linia

WARSZAWA. Pogrzeb senatora Edwarda J. Wende

„Asnykowcy" pożegnali kolegę

Poczet sztandarowy Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum Adama Asnyka w Kaliszu - obok sztandarów Naczelnej Rady Adwokackiej oraz Parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie - trzymał wartę przy trumnie senatora Edwarda Joachima Wende w Kościele Świętej Trójcy podczas uroczystości pogrzebowych, które odbyły się 5 czerwca br.

W ten sposób „asnykowcy" pożegnali szkolnego kolegę i oddali hołd wybitnemu kaliszaninowi. Wraz rodziną zmarłego w ceremonii licznie udział wzięli także dawni kaliszanie, dziś mieszkający w Warszawie oraz przyjaciele z Kalisza.

Zabrakło jednak oficjalnej delegacji władz miasta. Ostatnią przysługę oddali senatorowi Wende znani politycy, artyści, prawnicy, biznesmeni - postacie z pierwszych stron gazet - i całe tłumy zwykłych ludzi.

Podczas nabożeństwa żałobnego, które celebrowali wspólnie duchowni różnych diecezji - m.in. „Asnykowiec" ks. biskup Paweł Anweiler i pastor kaliskiej parafii ks. Andrzej Banert - odczytano m.in. serdeczny list prymasa Polski ks. biskupa Józefa Glempa. A wśród przyjaciół zmarłego, zabierających głos w kościele, znalazł się także kaliszanin ks. Jan Sikorski, który wspomniał wspólnie spędzone szkolne lata.

Kaliskie korzenie i piękne rodzinne tradycje pojawiły się również wystąpieniu ks. biskupa Zdzisława Trandy i wielu innych osób. Odczytano też fragmenty mów sądowych mecenasa Wendego, będące świadectwem określonej hierarchii wartości, jakie niezmiennie wyznawał.

Podobnie jak "asnykowcy" nie zawiedli także „harleyowcy". Na cmentarz ewangelicki kondukt pogrzebowy eskortowała blisko 100-osobowa grupa motocyklistów, a dźwięki ich klaksonów i ryk motorów zlewały się z biciem dzwonów.

Na cmentarzu - wśród wielu innych znakomitych mówców - szkolnego kolegę pożegnał w imieniu całego stowarzyszenia asnykowców Wojciech Kibler.

 (bs)

Cienka żółta linia

Pożegnaliśmy mecenasa Edwarda Wendego

      Był obrońcą więźniów politycznych, oskarżycielem posiłkowym w procesie zabójców księdza Popiełuszki, sędzią Trybunału Stanu.

Kościół ewangelicko-augsburski w Warszawie, w którym odprawiono ekumeniczne nabożeństwo żałobne, nie pomieścił wielkiego tłumu ludzi.

Edwarda Wendego żegnali ci, których bronił w procesach politycznych - Leszek Moczulski, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, koledzy z dawnej opozycji, Unii Wolności, prawicy i „Solidarności": Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Buzek, Zbigniew Bujak, Barbara Labuda, Marek Jurek, Maciej Jankowski i wielu innych. Zebrała się palestra warszawska, sędziowie, także minister Barbara Piwnik, duchowni protestanccy i katoliccy, aktorzy, dziennikarze. Dla wszystkich był autorytetem i mądrym przyjacielem.

Kondukt żałobny wyruszył spod kościoła w ryku potężnych silników. To harleyowcy w czarnych skórach i kaskach eskortowali mecenasa w ostatniej drodze. Był jednym z nich mimo swoich 66 lat - zagorzałym motocyklistą. Jeździł kawasaki.

W kawalkadzie motorów jechał również Jerzy Dziewulski.

Cienka żółta linia

Człowiek niezłomnych zasad

Był rok 1990. W Polsce zachodziły głębokie przemiany ustrojowe. Stare układy rozsypały się jak domek z kart, nowy porządek dopiero się krystalizował. Nasza redakcja, przez długie lata podporządkowana koncernowi wydawniczemu RSW "Książka-Prasa-Ruch", walczyła o usamodzielnienie i niezależność. Perspektywy nie były jednak najlepsze. Groziło nam, że "Ziemia Kaliska" zostanie sprzedana jakiemuś nowobogackiemu biznesmenowi, któremu się marzy polityczna kariera lub też przekazana jednej z nowych "kanapowych" partyjek, dostrzegających tylko własne interesy. Jedynym człowiekiem, który mógł nam pomóc, był ówczesny senator Ziemi Kaliskiej, mecenas Edward Joachim Wende. Niekwestionowany autorytet - prawny i moralny - z którego zdaniem liczyły się wszystkie strony politycznej sceny.

Kiedy po raz pierwszy zwróciłam się do pana Edwarda z taką prośbą, trochę się wahał. Nie znał zespołu, a opinie o gazecie były różne. W końcu jednak dał się przekonać. Razem zredagowaliśmy krótkie oświadczenie, że popiera nasze starania o usamodzielnienie pisma i wierzy, że potrafimy wydawać gazetę niezależną, obiektywną, otwartą dla wszystkich. Ta kartka papieru - jak się szybko okazało -miała magiczną moc. Otwierała wszystkie drzwi, przełamywała wszystkie opory. Dzięki niej nasza dziennikarska spółdzielnia otrzymała prawo wydawania "Ziemi Kaliskiej". A gazeta przeżyła krótki okres największej świetności w swych 45-letnich dziejach.

Najlepsza wizytówka

Był człowiekiem niezłomnych zasad, ale też wielkiego serca i wyrozumiałości. Mówiono też o nim, że miał dwoistą naturę. Odważny i bezkompromisowy, stawiał sobie i innym wysokie wymagania, a jednocześnie świetnie znał i rozumiał zwykłe ludzkie słabości. Zaangażowany bez reszty w wielką politykę -pozornie niedostępny - potrafił być otwarty na sprawy zwykłych ludzi, którym bezinteresownie pomagał. Był człowiekiem, którego nie da się scharakteryzować w kilku zdaniach, ani też zamknąć w standardowych formułkach.

Kaliszanom zresztą takie etykietki nie były wcale potrzebne. W tym mieście samo nazwisko Wende miało swoją wymowę. Było najlepszą wizytówką. W kaliskich annałach zapisał się złotymi zgłoskami dziadek senatora, pastor Edward Henryk Wende - wielki działacz i społecznik, długoletni prezes Rady Miejskiej Kalisza. Swój patriotyzm potwierdził w 1939 roku, kiedy to protestując przeciw zakazowi prowadzenia nabożeństw w języku polskim, zrezygnował z funkcji pastora kaliskiej parafii. Wielce szanowani byli też rodzice. Ojciec Edward Wende, znakomity adwokat, który nie bał się bronić "kułaków". I matka, Aniela z Ziółkowskich, nauczycielka historii - tej prawdziwej, która nie pomijała prawdy o Katyniu - działaczka Polskiego Towarzystwa Historycznego.

Między Warszawą a Kaliszem

Przyszły senator urodził się w roku 1936 w Warszawie. Los jednak związał go ponownie z Kaliszem. Po powstaniu warszawskim, kiedy to rodzina cudem ocalała podczas bombardowania, a z domu zostały tylko gruzy, zapadła decyzja o wyjeździe do Kalisza. Tutaj czekała nietknięta rodzinna kamienica pod ratuszem i wierna gosposia, która o nią dbała. Stylowe meble, książki na pólkach czy kwiaty w wazonach wydawały się - po wojennym koszmarze - prawdziwym cudem. To wszystko przesądziło, że rodzina pozostała w Kaliszu na długie lala. A Edward Joachim mógł uczyć się w sławnym Liceum Adama Asnyka (matura 1953).

Zanim poszedł w ślady ojca, szukał innej drogi, ale rodzinna tradycja okazała się silniejsza. Ostatecznie ukończył wydział prawa na Uniwersytecie Wrocławskim. Aplikację u mecenasa Ryszarda Sicińskiego w Warszawie zrobi dość późno. Nie ułatwiali mu tego ludzie, którym obce były wartości, jakim hołdowała ta rodzina. Wpisany na listę adwokatów dopiero w 1976 roku, specjalizował się w sprawach karnych i prawie rodzinnym.

Dość szybko - za sprawą mecenasa Tadeusza de Viriona - dał się zaangażować w głośne procesy polityczne, broniąc działaczy opozycji m.in. Leszka Moczulskiego. W tym czasie, kiedy nikt jeszcze nie przewidywał upadku starego ustroju, niewielu było adwokatów, gotowych do podjęcia takiego ryzyka. Tak wyłaniała się przyszła elita polityczna. Prawdziwą sławę zdobył jednak Wende jako oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. Konsekwentnie domagając się ukarania nie tylko wykonawców lecz przede wszystkim inspiratorów tej zbrodni.

W wielkiej polityce

Echa tych wielkich procesów oczywiście docierały także nad Prosnę. Sam mecenas Wende powrócił do Kalisza już jako senator, wybrany wolą mieszkańców miasta i regionu. Entuzjastycznie witany przez kaliszan, starał się poznać i zrozumieć ich problemy. Ale swą rolę parlamentarzysty pojmował przede wszystkim jako tworzenie prawa i kreowanie wielkiej polityki. Zabierał głos w najważniejszych dla państwa sprawach, zawsze z tą samą odwagą i determinacją, a jego opinii nie można było lekceważyć.

Dla kaliszan był chyba postacią z innego świata. W kolejnych wyborach, kiedy triumfowała już demagogia nie zyskał tak dużego poparcia. Potem wolał startować do parlamentu z okręgu warszawskiego. W1997 został posłem Unii Wolności. W 2001 przegrał wraz z tą partią, której pozostał wiemy do końca, bo takie miał zasady. Głęboko jednak przeżył tę porażkę, co odbiło się też na jego stanie zdrowia. Odszedł od czynnej polityki, ale tym mocniej brzmiał jego głos, kiedy komentował moralny upadek parlamentu, anarchię, łamanie prawa przez posłów.

Wiadomość o jego przedwczesnej śmierci - 28 maja - podana w czołówce telewizyjnych, wieczornych "Wiadomości", poruszyła chyba całą Polskę.

Doceniali Go wszyscy

Kim był Edward Wende? Na pewno wybitnym znawcą prawa i świetnym mówcą w najlepszym stylu, mądrym i konsekwentnym politykiem dużego formatu, uczciwym człowiekiem z zasadami i dyskretną życzliwością dla innych. Tadeusz Mazowiecki określi go jako wzorzec przyzwoitego człowieka. W kręgu AWS nazywano go sumieniem Unii Wolności. Doceniali go także przeciwnicy polityczni, czego najlepszym wyrazem był, nadany mu w dniu śmierci przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

W dziejach Kalisza Edward Joachim Wende zapisze się na pewno jako jedna z najwybitniejszych postaci, związanych z tym miastem. Wierzę, że wkrótce powiększy zaszczytny poczet "Honorowych Obywateli Miasta".

Bożena SZAL

      W związku ze śmiercią Edwarda Joachima Wende - wybitnego Polaka, przyjaciela " Solidarności", obrońcy w procesach politycznych działaczy opozycji w latach komunistycznego terroru, senatora RP, Honorowego Konsula Księstwa Lichtenstain - Zarząd Regionu NSZZ "S" zaprosił tych wszystkich, którym Osoba Zmarłego była i pozostanie bliska, do udziału w mszy św. żałobnej, która została odprawiona w Sanktuarium Serca Jezusa Miłosiernego w Kaliszu (Kościół oo. Jezuitów) w sobotę, 8 czerwca, o godz. 12.00.

Cienka żółta linia

Śmierć Edwarda Wendego dopisuje się do coraz dłuższej listy polskich narodowych strat

Wende

Piotr Nowina-Konopka
„Żywot mój wiatrem jest"
Księga Hioba

Wiele osób będzie wspominało Edwarda Wendego. Podkreślone zostaną jego zasługi dla Polski, miłość do najbliższej rodziny, wierność wobec przyjaciół, bezinteresowna gotowość pomocy zrazu nieznanym, a z czasem coraz mu bliższym osobom. Wyliczone będą dzieła, których dokonał, choć nigdy i nigdzie nie był tzw. pierwszym. Ktoś przypomni, że zazwyczaj szedł o pół kroku z tyłu, jeśli chodzi o obejmowanie funkcji, mimo że nieraz pierwszy zgłaszał niepopularne propozycje. Ci, którym dane było przez długie lata mieć go za współtowarzysza tak wielu zmagań, zaczną tworzyć swoisty „alfabet Wendego", złożony z niezliczonych anegdot i cytatów z przemówień, wystąpień, a także bon motów rzucanych z senatorskiego fotela lub poselskiej ławy.

Miałem zaszczyt i radość zaliczać się do jego przyjaciół. Jak to bywa, niekiedy poważnie i porywczo sprzeczaliśmy się, kiedy indziej byliśmy zgodni „aż do bólu". Bardzo przygasł po śmierci Ewy i ta jego miłość poza grobową deskę mocno podkreślała protestancko-polską „genetykę" Edka. Tak samo mocno wyróżniało go przekonanie, że mimo wszelkich zmian i przetasowań dziedzictwo sierpnia 1980 zawsze pozostanie zobowiązaniem i zarazem powodem do satysfakcji. W tym sensie otwarty na nowości i niespodzianki pozostał klasycznym przykładem konserwatyzmu. Zwroty polityczne ostatnich czasów  nie tyle go zaskoczyły, ile umocniły w akcentowaniu nienaruszalnych zasad uprawiania przyzwoitej polityki. Tutaj zresztą sam był nie do ruszenia: nigdy nawet nie otarł się o ryzyko bycia posądzonym o prywatę. Nie myślę o ambicji, bo miał swoje osobiste ambicje i wielu nie udało mu się zrealizować, ale raczej o tym, że ludzie spotykający go na ulicy patrzyli na niego z szacunkiem. Nie ze strachem, lecz właśnie z szacunkiem, choć należał do „elit", do „władzy", do „onych".

Śmierć Edka dopisuje się do coraz dłuższej listy polskich narodowych strat. Do tych, którzy umarli w momencie, w którym ludzie zwykli umierać, mimo to na długo, a niekiedy na zawsze, pozostawiają po sobie bolesną wyrwę. Do  tych, których śmierć odrywa od dopiero rozpoczętej roboty. Do tych, którzy zrobili już wszystko, co przyzwoici ludzie powinni w życiu zrobić, ale którzy mogli - choćby w Trybunale Stanu - wyznaczać swoim doświadczeniem i autorytetem praktyczne granice między dobrem i złem, między tym, co w polityce wolno i czego nie wolno robić. Do tych wreszcie, których zabraknie na coraz krótszej „rezerwowej ławce" polskiej polityki. Odbieram śmierć Edka z bardzo osobistej perspektywy. Niezależnie od wielkiej ludzkiej sympatii dla jego renesansowych zainteresowań i zachowań (dużo by i o tym pisać...) ubywa mi z widzialnego świata kolejna postać wielkiego kalibru, z jaką dane mi się było zetknąć przez ostatnie ćwierćwiecze. Uświadamiam to sobie, kiedy przy kolejnym nazwisku w mojej prywatnej książce adresowej stawiam krzyżyk. Co kilka lat książka wypełnia się - muszę wtedy jej treść pracowicie przepisywać do obszerniejszej. Waham się zawsze, czy do tej nowej nie przepisać nieaktualnych już adresów i numerów telefonów. Adresów, pod którymi już nikogo nie zastanę, i telefonów, których już nikt nie odbierze. Tyle mojego, że ci ludzie kiedyś byli i że miałem szansę znaleźć się blisko nich. Zmieniali niekiedy poglądy, trwałe pozostawało wewnętrzne poczucie przyzwoitości i obywatelską go obowiązku, które szło o wiele długości przed domaganiem się dla siebie samych obywatelskich uprawnień. Dziś coraz mi trudniej takich znaleźć.

Opowiadał mi kiedyś Edek o wietrze którego doświadcza się, pędząc motorem po pustej szosie. Dziś mam wrażenie, że on sam ledwo mignął i już go nie ma. Niechby po nim i po tych wszystkich, którzy przemknęli, pozostał na przynajmniej ich dobry wiatr.


Lech WAŁĘSA
były prezydent RP

Edward Wende był wielkim patriotą, wybitnym prawnikiem. Wielka szkoda, że już go z nami nie będzie. Widocz­nie tam, gdzie teraz jest, też są potrzebni tacy świetni ludzie. Był człowiekiem bardzo odważnym, bo w czasach PRL adwokat broniący więźniów politycznych wiele ryzykował. Z przeciwnikami polemizował z wielką klasą, nikogo nie raniąc. To był prawdziwy arbiter politycznej elegancji. Żałuję, że nie do końca udało się wykorzystać jego wielkie zdolności przy budowie demokracji w Polsce. Nie osiągnął wszystkiego, co mógł osiągnąć. A on sam nie był typem rozpychającym się łokciami - raczej stał w kolejce i czekał. Szkoda, że się nie doczekał. Przykład Wendego pokazuje, jak wielu mieliśmy świetnych ludzi w obozie niepodległościowym, i jak nie potrafiliśmy tym bogactwem gospodarować.


Leszek MOCZULSKI
twórca Konfederacji Polski Niepodległej, więzień polityczny PRL

Już w latach 60. jeździliśmy razem z Edkiem na koniach - a był świetnym jeźdźcem. Wiele lat temu miał wypadek na koniu i od tego czasu częściej używał do swoich wariackich jazd motocykla. Jako adwokat był trochę ostrożniejszy, ale niebywale odważny. Także poza salą sądową. Gdy przyjeżdżał do nas do więzienia, wymuszał na naczelnikach korzystne dla nas decyzje. Nie bał się ich. Wynosił od nas grypsy. Nie wszyscy mieli tyle odwagi w tamtych czasach. Polityka bardzo długo go nie interesowała. Zdecydował się na nią w 1989 r. i związał się ze środowiskiem dzisiejszej Unii Wolności, czyli był daleko od KPN. Ale łączyły nas wspólne kanony polityczne. Ciężką chorobę znosił Edek z pokorą i godnością. Był odważny do końca.

WPROST,  9 CZERWCA 2002

 

Cienka żółta linia

Togę oddałem synowi

      Adwokat, który jest politykiem. Harlejowiec, który jeździ konno. Protestant, który wspiera budowę katolickiej szkoły. Poseł Unii Wolności, z którym bez zastrzeżeń zgadza się Stefan Niesiołowski. Edward Wende, jedna z niewielu osób, o której mówią i z prawej, i z lewej strony politycznej sceny. 

      W reklamówce TV Puls można zobaczyć, jak chwali Waldemara Ogińskiego, dziennikarza showmana, który swoimi wypowiedziami i stylem bycia wielu wpływowym środowiskom zdążył się już narazić.
      Kilka tygodni temu publicznie skrytykował szefa "Gazety Wyborczej" Adama Michnika, który w wywiadzie udzielonym wspólnie z Czesławem Kiszczakiem rozgrzeszył generała za winy PRL.
      Jako jeden z nielicznych prawników nie bał się powiedzieć głośno, że środowisko sędziowskie powinno się oczyścić z ludzi dyspozycyjnych. Przypięto mu za to łatkę "sądożercy".
      Konsekwentnie opowiadał się za lustracją i za ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej. Stanął po stronie Andrzeja Milczanowskiego po ujawnieniu sprawy "Olina". Był pełnomocnikiem sztabu Lecha Wałęsy podczas jego rywalizacji o prezydenturę z Kwaśniewskim. Bronił byłego ministra skarbu Emila Wąsacza przed jego własnym klubem.
      - Nie przypominam sobie sprawy, w której miałbym inne zdanie niż Edward Wende - mówi poseł Stefan Niesiołowski. - To jeden z najprzyzwoitszych i najinteligentniejszych posłów.
      W AWS nazywają go sumieniem Unii Wolności. Gdy Unię oskarża się o ciągoty w kierunku postkomunistów, Edward Wende pozostaje poza podejrzeniem. - Jest monolityczny, zdecydowanie prawicowy - mówi jego dobry znajomy, mecenas Tadeusz de Virion.
      Wende słynie z tego, że mówi, co myśli. - Zawsze jednak robi to w dobrym stylu. Wyraziście, ale z klasą - ocenia de Virion, który sam jest znakomitym mówcą. Nikogo więc nie zdziwiło, że Wende znalazł się w czołówce konkursu na mistrza polskiej mowy. W majowym finale ma spore szanse.
      Dziennikarze go uwielbiają. Dziennikarki zwłaszcza. Wśród sejmowych korespondentek wygrał konkurs na najseksowniejszego polityka. Choć to tytuł mało taktowny wobec człowieka, który otrzymał solidne protestanckie wychowanie, a w Sejmie głosował za wycofaniem lekcji edukacji seksualnej ze szkół.
      Edward Wende: - Staram się być uczciwy, nie zmieniać poglądów, mówić, co myślę ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie jestem zamieszany w afery, nie należę do rad nadzorczych. Dostaję pensję w Sejmie i to mi wystarcza.
      Uczeń Wychowywano go surowo. Wspomina: - Miałem 6 lat, gdy w Pokrzywnej, majątku wuja, kuzyn Andrzej Romocki wziął mnie na ramę drewnianego roweru marki Kamiński. Wuj do roweru przywiózł z Warszawy specjalną latarkę, a my przewróciliśmy się i potłukliśmy ją. Andrzej, strasznie zmartwiony, powtarzał: co my powiemy wujowi"? Szybko znalazłem radę: że już była potłuczona! - wykrzyknąłem. Wtedy Andrzej spochmurniał, popatrzył na mnie: - Edward, ty byś chciał okłamać swego ukochanego wuja? Po co? Prawdę trzeba mówić! Za karę kazał mi pieszo wracać do domu. Do dziś pamiętam ten wstyd ogromny!
     W edukację, chcąc nie chcąc, włączał się dziadek, który mieszkał z rodziną i w Warszawie, i w Kaliszu. Edward
      Wende (imię Edward było nadawane w rodzinie pierworodnym synom, z tradycją tą zerwał dopiero Edward Wende, poseł) był synem warszawskiego księgarza, znanym protestanckim kaznodzieją, przez wiele lat prezydentem Kalisza. Władał dziewięcioma językami, wydawał zbiory znakomitych kazań. Nie podpisał volkslisty nawet wtedy, gdy trafił na gestapo. - Wiedział, że gdyby się załamał, to będzie alibi moralne dla innych. To było wspaniałe, ale jak sobie przypomnę dzieciństwo, to go nie lubię - mówi poseł.
      W domu państwa Wende, ze względu na dziadka, panowała cisza. - Musiałem pytać, czy mogę się odezwać. Wtedy ojciec zwracał się do dziadka: - Tato, Edward chce coś powiedzieć. Dziadek patrzył na mnie, mówił: - Dobrze, byle coś mądrego. Ja, jak to dziecko, plotłem, a dziadek ucinał: No, co, skończyłeś? Byłem hałaśliwy, a on był myślicielem - mówi poseł.

Powstaniec

      W Warszawie przeżył powstanie. Zresztą cudem. Dom, w którym mieszkała jego rodzina na Mazowieckiej, został zbombardowany. Siedzieli w schronie wielkości biurka. Po sąsiedzku był szpital polowy. Ze schronu zdecydowali się wyjść po długich namowach. Panna Lidia, która opiekowała się dziećmi rodziny, przypomniała sobie, że zostawiła dla nich kaszkę. Wróciła. Wtedy usłyszeli wybuch. - Ojciec nas złapał za ręce. Zobaczyliśmy, że stoimy na krawędzi przepaści. W nią zapadł się cały szpital. Po pannie Lidii został tylko but i torebka - mówi Wende.
      W powstaniu na Powiślu zginął 22-letni Andrzej Romocki, ps. Morro, dowódca kompanii Rudy batalionu Zośka, ten sam, który małemu Edwardowi Wende udzielił lekcji prawdomówności. Jego brat Jan Romocki, ps. Bonawentura, spalił się żywcem w szpitalu na Długiej. Na jego wiersz "Modlitwa" Edward Wende natknął się niedawno, przez przypadek. Kiedy dla Amerykanów przygotowywał wybór kazań ks. Jerzego Popiełuszki, wpadły mu w ręce poezje Romockiego odczytywane przy okazji mszy za ojczyznę. - Wiersz wstrząsnął mną, bo 20-letni chłopak modli się w nim o wybaczenie Niemcom. Niesamowita dojrzałość w tak młodym wieku! To oni, ich synowie i wnukowie, nadawaliby teraz ton temu, co się dzieje w kraju. A tak - przepadło! - mówi.

Edukacja 

      W domu państwa Wende co do nowej władzy nie było żadnych złudzeń. Ojciec posła, również Edward, znany kaliski adwokat, bronił kułaków.
      - Pamiętam jego bladą twarz, gdy przyszedł do domu i oznajmił, że pan Niemirek, nasz znajomy, wspaniały chłop z Lutosławic został skazany na 3,5 roku więzienia - mówi poseł.
Dzieci od małego wiedziały, kto był sprawcą zbrodni katyńskiej. Pani Wende, nauczycielka historii, za podawanie tej prawdy uczniom została zwolniona z Liceum im. Anny Jagiellonki w Kaliszu.
      W 1949 r. w liceum całą klasę przyszłego posła zapisano do ZSMP - Powiedziałem to ojcu, a on na to: to się wypiszesz! Następnego dnia, gdy wszyscy odbierali legitymacje, publicznie powiedziałem: dziękuję, bo się wypisuję. Na sali zapadła cisza. Potem dyrektor wezwał mnie do siebie. - Wiesz, co robisz? Matury nie zdasz, na studia się nie dostaniesz. Powiedziałem: - Nie będę w ZSMP.
      Drugą propozycję przynależności, tym razem do PZPR, otrzymał w marcu 1968 r. Pracował jako kurator zawodowy w ministerstwie. Prezes Sądu Wojewódzkiego w Warszawie złożył mu ofertę: może pan zostać sędzią, ale jest jeden warunek: trzeba się zapisać do partii. - Uczciwie powiedziałem: niech pan ze mnie zrezygnuje. Na tym się skończyło - mówi Wende.

Adwokat 

      Na studia dostał się do Wrocławia. Po kolejnym podejściu. Aplikacja nie stanowiła problemu. Jako adwokat radził sobie dobrze. - Obronę miałem we krwi - ocenia. - Żyłem w adwokaturze od dzieciństwa. Ojciec miał kancelarię w domu. Czasem wychodzili z mamą do kina. Zostawiał mi wtedy pisma do przepisania na maszynie. Gdy popełniłem błąd, zaczynałem od początku - opowiada.
      Choć miał sprawy, w których zapadały wyroki śmierci, nie chce o tym mówić. - Zawsze byłem przeciwnikiem tej kary. I mam na to argumenty - mówi. Powołuje się na wykonywane ostatnio w USA badania DNA, po których ludzie skazani już prawomocnym wyrokiem i czekający tylko na jego wykonanie wychodzili oczyszczeni z zarzutów. - Jeśli się ma serce na właściwym miejscu, to się o tym myśli. Trzeba surowo karać, nie można zabijać - przekonuje adwokat.

Opozycja

      Władysław Siła-Nowicki, nieżyjący już obrońca w procesach politycznych, obliczył, że w całej Polsce było tylko 22 adwokatów, którzy podejmowali się obrony opozycji. Trudno zliczyć, w ilu takich procesach występował mecenas Wende. - Nie o to chodzi, że ja byłem taki wspaniały - mówi dziś. - To ci, których broniłem, byli wspaniali. Część ludzkiej sympatii, którą byli otaczani, spadała więc na nas. Nikt wtedy nie myślał, że komuna upadnie. To był akt desperacji i ogromnego przekonania, że robimy dobrze.
      Pierwszą obronę polityczną - szefa KPN Leszka Moczulskiego - zaproponował mu mecenas Tadeusz de Virion. Proces zaczął się w 1980 r., w czasie gdy na Wybrzeżu rodziła się "Solidarność". De Virion zwracał się ponoć także do innych adwokatów, ale nikt się nie zdecydował. Moczulski, który znał się z Wendem z klubu jeździeckiego, wspomina: - Kiedyś strażnik więzienny wywołał mnie na widzenie. Tam czekał Edek z propozycją, że będzie mnie bronił. Zgłosił się, choć wiadomo było, że to oznacza kłopoty.
      Niepokorni adwokaci tłumaczyli się ze swej pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa na Okrzei, na warszawskiej Pradze. - Przesłuchiwano mnie często i po wiele godzin - opowiada Wende.
- Mówili: nie może pan stąd wyjść taki zadowolony.
      Pamięta przesłuchanie, podczas którego wyobraźnia podsunęła mu mrożące krew w żyłach skojarzenie. - Facet był ubrany w milicyjne spodnie, biała koszulę z podwiniętymi rękawami, a na lewej piersi miał czerwoną plamę - wyglądającą jak krew kropkę atramentu. Przypominał hitlerowca - opowiada.
      Gdy raz, gdy po procesach lustracyjnych wyszło na jaw, że część środowiska adwokackiego współpracowała z SB, czuł żal do kolegów, którzy tak łatwo dali się złamać. - To bardzo trudne i dla zawodu, i dla mnie osobiście - przyznaje.
      Procesy Moczulskiego które prowadził tandem de Virion-Wende, nie były łatwe. - Nie mogłem zrobić nic, żeby pomóc obrońcom, i oni to rozumieli - mówi Moczulski. Jego zdaniem podczas potyczek adwokatów z sądem bardzo często wychodziło na jaw, że sędziowie nie znają prawa. - Sąd zachowywał się przy nich jak ubogi student. Na rozprawie nabierał wody w usta, by powrócić do kwestii kilka posiedzeń później - wspomina lider KPN. Ponieważ sam jest prawnikiem, takie sytuacje były dla niego profesjonalną ucztą.
      Gdy wybuchł stan wojenny, proces przeniesiono do sądu wojskowego.
      - Edward przyjechał do więzienia bardzo tym przejęty - opowiada Moczulski. - Zdawał sobie sprawę, że maksymalnym wymiarem kary może być śmierć. Chciał uzgodnić linię obrony. Zostaliśmy przy starej koncepcji.
      Zdaniem Moczulskiego trudności Wendego pobudzały.
      Razem z de Virionem dbali nie tylko o profesjonalną obronę, ale i o samopoczucie klienta. Urządzali w więzieniu w Barczewie - bardzo ciężkim, w którym doszło do głodówki i samobójstw - widzenia-spektakle. Sugerowali, że więzień jest tak niebezpieczny, że na miejsce spotkania trzeba wyznaczyć specjalne miejsce. Naczelnik więzienia zaproponował swój gabinet.
      - Siedziałem na jego miejscu, piłem kawę i miałem relaks moralny. Mogłem powiedzieć do niego: proszę, niech pan siada - opowiada Moczulski. Wyrok, jaki zapadł w jego sprawie - 1,5 roku - był sukcesem adwokatów.

Szczególny klient

      Kilka tygodni tenor Wende publicznie zaprotestował przeciw słowom Adama Michnika, szefa "Gazety Wyborczej", który we wspólnym wywiadzie z generałem Czesławem Kiszczakiem oświadczył, że generał spłacił już swoje winy. Przypomniał, że Michnik może wybaczyć jedynie we własnym imieniu. - To fakt, nie mogę się pogodzić, że ci ludzie nie ponieśli żadnych konsekwencji, choć są odpowiedzialni za najgorsze zbrodnie, za upadek gospodarczy i etyczny naszej ojczyzny - mówi mecenas.
      Z Kiszczakiem wiąże się sprawa jego najsłynniejszego klienta - ks. Jerzego Popiełuszki.
      Poznali się nad morzem, w Dębkach. - Przez wiele lat całą rodziną spędzaliśmy tam wakacje - opowiada Wende. - Pewnego dnia na plaży podeszła do mnie Maja Komorowska ze szczupłym młodym mężczyzną w kraciastych majtkach. Powiedziała: to jest ks. Jerzy Popiełuszko. Uważam, że powinniście się poznać.
      Był rok 1982. Ksiądz odprawiał już msze za ojczyznę. Wende wspomina: Po kilku tygodniach znajomości zapytał: - A jak by mnie mieli zamknąć, to będziesz mnie bronił? Powiedziałem: - Dlaczego mieliby cię zamknąć? Księdza? Za kazania? Nie histeryzuj!
      Minął rok i ksiądz siedział w Pałacu Mostowskich. W przeddzień rocznicy stanu wojennego, po prowokacji w mieszkaniu, do której później przyznali się dwaj sprawcy zabójstwa - Piotrowski z Pękalą. Wende stawił się w Pałacu Mostowskich i odwiózł księdza pod kościół św. Stanisława Kostki, gdzie ludzie już na niego czekali, rozgrzewając się przy zapalonych ogniskach.
- Zginął, bo komuniści uważali, że ma władzę polityczną. Że zgromadził wokół siebie ludzi, na których ma wpływ - mówi Wende. W słynnym toruńskim procesie o zabójstwo księdza był oskarżycielem posiłkowym. Razem z Janem Olszewskim, teraz liderem ROP, i Krzysztofem Piesiewiczem, senatorem AWS.
      Jego mowę końcową ludzie odbijali sobie na powielaczach. Mówił o ówczesnym MSW jak o dobrze zorganizowanej mafii, która żeby sprawnie funkcjonować, musi utrzymywać dyscyplinę wewnętrzną. Mówił o też o rzeczywistości fikcyjnej, jaką stworzył PRL. - W tej rzeczywistości były wszystkie instytucje wolnego świata, ale działanie ich było fikcją. Sąd tego kompletnie nie rozumiał - wspomina.
      Sprawa ks. Popiełuszki do dziś wywołuje w nim emocje. - Ale mam do niej także stosunek racjonalny. Wiem, na czym ta zbrodnia polegała: Nieszczęście polega na tym, że nie wszystko da się udowodnić.
      Jego zdaniem nie przypadkiem spalone zostały protokoły Biura Politycznego KC PZPR z czasów zbrodni.

Polityk 

      W 1989 r. został senatorem z ramienia OICP. Przewodniczył Senackiej Komisji Spraw Zagranicznych. Wtedy to doceniły go władze Luksemburga. Po dokładnym sprawdzeniu Edward Wende został pierwszym konsulem zachodniego państwa w kraju postkomunistycznym. - Podczas audiencji w Luksemburgu wielki książę zagadnął: Byłem w Czechosłowacji, Rumunii, na Węgrzech, ale nigdy nie zostałem zaproszony do Polski. Odpowiedziałem: Jak tylko wrócę, postaram się ten fatalny błąd naprawić - opowiada Wende.
      Konsul się sprawdził. Książę wraz z małżonką przyjechali do Polski. Choć zorganizowanie tego nie było sprawą łatwą. Państwo Wende towarzyszyli im podczas całego pobytu. Z konsulowaniem Edward Wende pożegnał się dopiero po 6 latach. - I dobrze, bo to duża odpowiedzialność - mówi.

Rodzina 

 

      Niedawno przeprowadził się z dwukondygnacyjnego mieszkania przy ulicy Piwnej do mniejszego, na Żoliborz. - Poprzednie zbyt mi przypominało żonę - mówi. Ewa Wende z domu Wende (była kuzynką z drugiej linii, nosiła to samo nazwisko) zmarła w 1995 r.
       - Byli szalenie udanym małżeństwem - mówi Tadeusz de Virion. Państwo Wende na Piwnej prowadzili dom otwarty. Pełen opozycji, spotkań, z których jednak wyłączano dzieci.
      Edward Wende nadal lubi udzielać się towarzysko. Bywa - czasem na otwarciu klubu jeździeckiego, czasem u Zanussich na dorocznym pikniku, gdzie biletem wstępu jest cegiełka na budowę katolickiej szkoły.
      W rozmowach o Wendem wielu ludzi, zwłaszcza z kręgów polityki, nazywa go przyjacielem. - Wszystko to nie bardzo poważne. Nie sądzę, żebym mógł powiedzieć, że mam przyjaciół. Ludzi, którzy mnie lubią, czy cenią - tak, ale czy to jest przyjaźń?
      W pokoju gabinecie wypełnionym książkami, przy biurku pełnym papierosów i piór (dużo pali, a pióra często dostaje w prezencie) poseł Wende przyznaje, że dobrze czuje się w parlamencie. - Kiedyś o porzuceniu adwokatury nie mogłem nawet myśleć. Teraz wizja bycia wyłącznie politykiem mnie nie przeraża. Togę, w której broniłem w sprawach politycznych, która była na procesie toruńskim, oddałem synowi.

AGNIESZKA RYBAK, "Ludzie" 16 marca 2001
fot. Krzysztof Żuczkowski

Cienka żółta linia

Światło stłuczonej latarki

      O pomyśle, jak szybko poprawić bezpieczeństwo obywateli, o sędzi, która nie nakazała aresztować bandytów, bo poszła na śniadanie, o wyższości dożywocia nad karą śmierci, o procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki, o metodach SB, o grubej kresce i o wartościach wyniesionych z domu rodzinnego, a także o tym, dlaczego nie zmienia partii - mówi popularny polityk, adwokat, znany obrońca w procesach politycznych PRL. 
      Rozmowa z mec. EDWARDEM WENDE, posłem Unii Wolności.

Potroić patrole!

W 1992 roku - o czym mało kto wie - wystąpił Pan w senacie z projektem, który miał wzmocnić poczucie bezpieczeństwa zwykłych obywateli. Chodziło o dokooptowanie do policyjnych patroli żandarmów wojskowych i strażników miejskich. Jak Pan argumentował za tym pomysłem?
      - Już wtedy wyborcy zgłaszali najróżniejsze pretensje do nas, parlamentarzystów, że nic nie robimy, by ludzie czuli się bezpiecznie, skarżyli się, że boją się wracać do domu późnym wieczorem, bo ktoś n wybije szyby w samochodzie, e ich okradną, pobiją, że zrobią n krzywdę. Tak nie można żyć na o dzień. Policja wie, jakie dzielnice są zagrożone najbardziej, ale wciąż nie stać nas na drastyczne zwiększenie etatów policyjnych, po prostu nie ma na to pieniędzy. Od rządu premiera Buzka policja dostała dodatkowe 50 milionów złotych, to jednak coś, ale wciąż niewiele wobec potrzeb, tymczasem wojsko kosztuje podatnika sporo, na żandarmerię wojskową płacimy również olbrzymie pieniądze.
----------------------------------
Żandarmeria nie ma uprawnień policyjnych, to fakt. Ale jak wracam z sejmu do domu i przejeżdżam przez rondo de Gaulle'a (róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskich), widzę, że ruchem regulują tam chłopcy w mundurach żandarmerii wojskowej, czyli wykonują obowiązki ściśle policyjne. Zastanawiam się więc, dlaczego to nie mogą przejechać następnie o dziewiątej wieczorem na drugą stronę Wisły i patrolować ulice z jednym choćby funkcjonariuszem policji.
----------------------------------

Sam widok takiej trójki oddziaływałby psychologicznie. Mieszkańcy zobaczyliby, że jest trzy razy więcej patroli (a mógłby brać w nich udział i samochód żandarmerii wojskowej), a każdy przestępca zastanowiłby się wielokrotnie, zanim wyrwałby kobiecie torebkę lub łańcuszek z szyi.
      Dlaczego zatem miałoby to być niemożliwe? Manewry, ćwiczenia, piękne parady - w porządku, też potrzebne. Ale w warunkach pokoju żandarmeria wojskowa nie ma niczego pożyteczniejszego do zrobienia jak obronę społeczeństwa przed bandytyzmem. I mogłaby tę dodatkową rolę z powodzeniem pełnić. Podobnie straż miejska nie musi zakładać wyłącznie blokad na koła, bo to jest śmieszne. Straż miejska jest od tego, aby pilnować porządku. Jeśli trzeba zmienić trochę jej status, to zmieńmy. Bo ona powinna głównie skupić się na tym, żeby w miejscach, gdzie ludzie czują się zagrożeni, boją się wracać do domu z kina, teatru czy kolacji u przyjaciół, bo dzielnica jest znana z tego, iż grasują tam bandy nastoletnich czy dorosłych gangsterów - poprawić bezpieczeństwo. Polska jest wciąż biednym krajem, dlatego należy tu wykorzystywać wszystkie - nie wymagające dużych nakładów finansowych - sposoby poprawy tej sytuacji.
A jakie byty losy Pańskiego projektu?
      - Nie doczekał się żadnej reakcji. Jego realizacja jest zależna od zgody ministra obrony narodowej, ministra administracji i spraw wewnętrznych oraz od prezydenta miasta. Ale oni nie zareagowali. Natomiast kiedy o moim pomyśle dowiedział się poseł Dziewulski z SLD, wybuchnął śmiechem. Powiedział, że to już było - w stanie wojennym. Więc odparłem, że w stanie wojennym wojsko odegrało haniebną rolę, a teraz, w stanie pokoju, ta rola byłaby dokładnie odwrotna.
Nie wracał Pan już później do swego pomysłu?
      - W lutym tego roku wygłosiłem w sejmie przemówienie na ten temat. Też bez echa. Minister Kaczyński chce zaostrzenia rygorów kodeksu karnego - w porządku. Ale proces legislacyjny trwa z natury rzeczy bardzo długo. Nie jestem pewien, czy ten parlament zdąży owe zmiany w kodeksie karnym uchwalić, a zwłaszcza wprowadzić je w życie. Najwcześniej będzie to możliwe w pierwszym kwartale przyszłego roku, już za nowej ekipy rządzącej, za nowego parlamentu. A społeczeństwo oczekuje natychmiastowej poprawy.

Co mogliby sędziowie

Czy obowiązujący kodeks karny jest zły?

      - W niektórych swoich rozstrzygnięciach został niepotrzebnie zliberalizowany. W poprzednim kodeksie np. gwałt zbiorowy albo ze szczególnym okrucieństwem, był traktowany jako zbrodnia zagrożona karą od trzech do piętnastu lat. Nie wiadomo dlaczego raptem zmieniono dolną granicę do dwóch lat i teraz, sądy orzekają przeciętnie za tę zbrodnię mniej więcej trzy lata pozbawienia wolności, a przecież mogłyby karać surowiej.
      Byłem kiedyś obrońcą z urzędu człowieka, który wraz z kumplem, brał udział w takim właśnie gwałcie zbiorowym. Sterroryzowali 15-letnią dziewczynę deską z wbitym gwoździem o długości 10 centymetrów. Jeden trzymał ten gwóźdź nad okiem ofiary, a drugi robił, co chciał. Dziewczyna nie mogła się drgnąć. To jest właśnie gwałt ze szczególnym okrucieństwem. I jeżeli liberalizuje się kary dla tego typu czynów, to ja się z tym nie godzę. Ale i tak sędzia mógłby - według obowiązującego kodeksu - zawyrokować do dwunastu lat.
---------------------
To dlaczego sędziowie orzekają tak niskie kary?
- Nie wiem. Trzeba zapytać sędziów.
----------------------

Ale popiera Pan projekt zmian w kodeksie karnym?
      - Popieram np. przywrócenie pojęcia, które nazywało się kradzieżą zuchwałą. Wyrwanie kobiecie torebki z ręki, zerwanie zegarka czy łańcuszka z szyi - to są czyny nazywane kradzieżą zuchwałą. Generalnie trzeba ponownie nadać pewnym przestępstwom charakter zbrodni, bo przestępstwa dzielą się na występki i zbrodnie (nie mówię już o wykroczeniach, bo to jest co innego, chociaż od października i tym będą się musiały zająć sądy). Zbrodnią jest przestępstwo zagrożone karą od trzech lat więzienia w górę i w poprzednim kodeksie gwałt zbiorowy był nią. Nie wiem, dlaczego zostało to złagodzone. Takich przypadków jest więcej i w tym zakresie te zmiany popieram.
      Natomiast jestem przekonany, że społeczeństwu jest właściwie wszystko jedno, jaki ma kodeks karny. Społeczeństwo po prostu chce się bezpiecznie czuć. Obywatel oczekuje, że jeżeli została orzeczona kara dożywotniego więzienia, to będzie ona naprawdę wykonana, a przestępca nie wyjdzie szybko na przepustkę. A są już w Polsce mądrzy sędziowie, którzy 22-letniego gwałciciela i zabójcę, skazali na dożywotnie więzienie z zakazem ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie przed upływem czterdziestu lat. Zatem on będzie miał 62 lata, gdy zacznie myśleć o warunkowym zwolnieniu.
Takie wyroki można orzekać na podstawie dzisiejszego kodeksu?
      - Tak, można. Ale powtarzam - sędziowie za rzadko decydują się na podobne rozstrzygnięcia.
Co jest według Pana ważniejsze: wysokość kary czy jej nieuchronność?
      - To są rzeczy zbieżne. Najpierw trzeba ująć sprawcę i to jest sprawa policji. Natomiast sama kara zależy od sądu. Lecz, by wymiar sprawiedliwości funkcjonował sprawnie, musi działać spójnie triumwirat: policja, prokuratura i sąd.
---------------------------
Jeżeli tak nie będzie, jeżeli policja będzie łapała groźnych przestępców, a sąd nie będzie stosował aresztu, to wszystko razem jest funta kłaków warte. To musi idealnie ze sobą współgrać, aby wyeliminować takie przypadki jak ten, że sędzia nie wydała postanowienia o tymczasowym areszcie trzech handlarzy narkotyków, bo poszła na śniadanie. Rozumiem uczucie upokorzenia tych policjantów, którym zwolnieni bandyci śmiali się potem w nos.
---------------------------

      Nie zapominajmy bowiem, że policjanci ścigają i łapią bandziorów z narażeniem życia codziennie. Tak jak wojsko jest na froncie tylko w przypadku wojny - tak oni są na froncie każdego dnia. I gdy dowiadują się, że sąd teraz nie ma czasu na wydanie postanowienia o tymczasowym aresztowaniu, to ręce im opadają. Następnym razem po prostu nie będzie im się chciało nikogo już ścigać.

Kara śmierci za łagodna

Przyznawanie się dziś do tego, że jest się przeciwnikiem kary śmierci, wymaga pewnej odwagi, gdyż większość społeczeństwa (ostatnie badania wskazują 70 procent) popiera tę karę. A Pan opowiada się właśnie przeciwko niej. Dlaczego?
      - Gdyby ktoś raz zobaczył wykonanie kary śmierci, to już nie mógłby być jej zwolennikiem.
Są jeszcze kraje - Arabia Saudyjska np. - gdzie wykonuje się wyroki śmierci publicznie, w obecności tłumów, które nader chętnie uczestniczą w tym wydarzeniu.
      - Do niedawna w Mongolii orzekano karę tzw. stu kawałków. Jeszcze do 1920 roku kat miał obowiązek poćwiartować człowieka na sto kawałków, dając mu morfinę j i inne środki uśmierzające ból. Stawiał tego człowieka w balii i zanim skazany umarł, ucinał palec, uszy, oczy, nos, piersi, jeśli była to kobieta. Ale to nie okrucieństwo kary śmierci - gdziekolwiek i jakim sposobem byłaby ona wykonywana -wpłynęło na moje przekonania. Uważam po prostu, że jest ona za łagodna dla najgorszych bandytów.
Za łagodna?
      - Z karą śmierci jest tak: wyrok się uprawomocnia, prezydent ma stosowny czas na skorzystanie z prawa łaski - powiedzmy, że jest to dziewięćdziesiąt dni -przyjmijmy, że prezydent z tego nie korzysta, więc zostaje jeszcze jeden tydzień strachu. Miałem takiego klienta - wyjątkowe bydlę - który po skazaniu na karę śmierci, trącił mnie w ramię i spytał: - No i co, panie mecenasie, teraz robimy? -Odpowiedziałem: - Został pan skazany na karę śmierci, tylko łaska rady państwa (bo to był PRL) może pana uratować. - Na co on znowu: - No to rób pan coś. - Rzekłem: - Ja mogę tylko napisać podanie o ułaskawienie, nic poza tym. - I on został skazany, bo rada państwa nie skorzystała z prawa łaski. Ale kara dożywotniego więzienia z zakazem wcześniejszego zwolnienia, z zakazem przepustek, z obowiązkiem pracy (myśmy wprawdzie podpisali konwencję o zakazie pracy przymusowej, ale wiem, że istnieją najróżniejsze środki przekonania więźnia, że praca mu się opłaca) jest karą znacznie surowszą!
--------------------------
Taki człowiek przez pięćdziesiąt lat, codziennie rano wstając z łóżka będzie się zastanawiał, dlaczego tu jest, za co, dlaczego idzie do tak ciężkiej pracy - do kamieniołomów, do kopalni, do budowania autostrad czy do innych robót publicznych. Natomiast kara śmierci trwa bardzo krótko. Moment i koniec - nie ma faceta.
--------------------------

Ale przecież najbardziej na świecie ludzie boją się właśnie utraty życia!
      - Boją się, ale za krótko. A czy ktoś chciałby usłyszeć wyrok pięćdziesięciu lat więzienia? Niejeden wolałby śmierć. Chcę przekonać tych, którzy uważają, że kara śmierci jest karą najbardziej groźną, zasadniczą. Otóż przestępcy -poza grupą zawodowców - nie zakładają, iż zostaną złapani. W tym sensie kara śmierci nie działa w sposób odstraszający, gdyż bandzior, który zabija, nie zakłada, że go złapią i odpowie za czyn w jakikolwiek sposób. Dożywotnie więzienie jest karą straszną. Więzienie jest strasznym miejscem. Mówi się, że więźniowie mają telewizory biblioteki. Dobrze, ale tę telewizje mogą oglądać tylko do pewnej godziny i tylko określone programy. Wolno im robić to czy tamto, ale są to ludzie pozbawieni wolności! I każdy z nich marzy tylko o jednym - żeby na nią wyjść.
--------------------------
We Francji próbowano stworzyć więzienie o tzw. poczuciu wolnościowym. Nie było tam krat, tylko szyby pancerne i zapory przez które więzień nie mógł przejść, l to właśnie w tym więzieniu odnotowano najwięcej samobójstw.
--------------------------

      - dlatego rząd z niego zrezygnował. Ludzie zabijali się, bo to miejsce stwarzało pozory wolności, a jest to najgorsze, co można sobie wyobrazić.
A co z takim argumentem zwolenników kary śmierci, że podatników za dużo kosztuje utrzymanie bandyty, więc lepiej go eliminować?
      - To jest argument niepoważny, niegodny. We wszystkich państwach świata więzienia są utrzymywane przez podatników. Można tylko myśleć o tym, jak te koszty zminimalizować, to znaczy, żeby bandyci pracowali na swoje utrzymanie, żeby przysparzali społeczeństwu jakichś korzyści. Dopóki nie ma więzień prywatnych, wszędzie utrzymuje je państwo. I na to nie ma rady.
Jednak w tak super cywilizowanym państwie jak Ameryka, oprócz dożywocia, ciągle stosuje się karę śmierci.
      - Mam notatkę opublikowaną w "Rzeczpospolitej", z której wynika, iż niesłychanie skrupulatne sądy amerykańskie - najpierw stanowy, potem federalny, następnie najwyższy - skazały trzynastu więźniów na karę śmierci z pełnym przekonaniem, że ci ludzie na to zasłużyli. Po czym, dzięki ofiarności rodzin i obrońców tych więźniów, doprowadzono do badań kodu genetycznego DNA i okazało się, że wszyscy byli całkowicie niewinni. A w celi śmierci spędzili od dziewięciu do piętnastu lat. Czy ktoś zdaje sobie sprawę, co to znaczy dzień w celi śmierci? W każdej chwili może przyjść tzw. antanta, czyli strażnicy więzienni w skarpetkach, bo podchodzą pod celę po cichu wyrwać śpiącego człowieka z łóżka i powlec go do celi straceń.
      Jeżeli w grę wchodzi taka pomyłka, to eliminuje karę śmierci ex defintione z katalogu kar, które można wykonać na człowieku, ponieważ jest to zwykła zbrodnia. W tej chwili w Ameryce czynione są starania o moratorium w sprawie wykonywania kary śmierci.
Pan widział kiedyś egzekucję więzienną?
      - Widziałem raz i nie chcę o tym mówić. Bo nie jestem populistą. Swoje przekonania wyrażam w sposób jasny i całkowicie oczywisty - nie muszę uciekać się do opisywania obrazu okrucieństwa śmierci zadanej człowiekowi przez człowieka.
------------------------------
Powiem tylko, że widok egzekucji wpłynął na całe moje życie. Ale jest to argument emocjonalny nie najistotniejszy tutaj. Bo ja rozpatruję karę śmierci od strony racjonalnej: jeżeli zgadzamy się, iż nie wolno zabijać noworodków, nie wolno stosować eutanazji i wspierać tego, co zrobili Holendrzy - to dlaczego mamy zgodzić się, aby zabijać i jakiegokolwiek innego tytułu?
---------------------------

Noworodek jest niewinny, a przestępca winny - można na to odpowiedzieć.
      - Jeżeli mówimy ,,nie zabijaj" i jesteśmy krajem katolickim, to nie zabijajmy pod żadnym pozorem. Albo się godzimy na to, że zabijamy, albo się godzimy, że nie zabijamy. Ja się nie godzę. Jestem natomiast za tym, aby najgorsi bandyci byli skazywani na najsurowsze kary. Mają odcierpieć za swój czyn, mają odpracować np. na rzecz pokrzywdzonych przez ich zbrodnię rodzin, płacić alimenty na osierocone dzieci, na żonę, matkę itp.
Czy aborcja lub kara śmierci powinny podlegać referendum?
      - Oczywiście, że nie - z bardzo prostego powodu. Proszę sobie wyobrazić, że referendum wypada powiedzmy w trzy dni po zamordowaniu Wojtka Króla ( spektakularna zbrodnia Lwowskiej w Warszawie) lub po jakiejś innej ohydnej zbrodni, która wstrząsnęła Polakami. Jestem przekonany, że 95 proc. narodu będzie za karą śmierci. A proszę sobie wyobrazić sytuację odwrotną, że właśnie ogłoszono i równie nagłośniono tragiczną pomyłkę: na Rakowieckiej powieszono człowieka, który osierocił żonę i czworo dzieci, a potem okazało się, że był niewinny. Jaki wtedy byłby wynik referendum? Myślę, że diametralnie różny. Nie można poddawać tak niesłychanie ważnej decyzji - jak istnienie lub nieistnienie kary śmierci - pod emocje społeczne, nawet usprawiedliwione. Bo społeczeństwo ma prawo być oburzone drastyczną, bezsensowną zbrodnią. Ale emocje społeczne to zupełnie co innego niż regulacje w kodeksie karnym.
-------------------------------
Lekarze nie pytają w referendach, jak operować ślepią kiszkę czy leczyć raka, tylko robią to, co uważają za najlepsze dla pacjenta. Podobnie i w sprawach tok specjalistycznych jak kodeks karny system kar w państwie, muszą decydować fachowcy, a nie społeczne emocje.
-------------------------------

Czy nie wydaje się Panu, że w jakimś sensie to referendum cały czas się odbywa? Politycy śledzą sondaże, widzą, jak bardzo popularna jest kara śmierci, popierają ją publicznie na wiecach i spotkaniach wyborczych i zbijają na niej kapitał polityczny.
      - Moim zdaniem to nie jest fair. Nie przyjmuję filozofii, która uprawnia nas do zabijania ludzi, a tym bardziej takiej filozofii, która pozwala na wykorzystywanie kary śmierci w kampanii wyborczej. Kara śmierci jest karą niegodną, nie odstraszającą i za łagodną. Wszystkie argumenty podnoszone za nią w gruncie rzeczy już się skompromitowały. Większość krajów świata odstąpiła od niej. W Europie jej nie ma. W Polsce, która podpisała protokół szósty obligujący nas do zniesienia kary śmierci a warunkujący nasze wstąpienie do UE - też nie powinno jej być. Dlatego dążenie do jej przywrócenia w drodze referendum jest po prostu absurdalne.

Zła solidarność

Bardzo często słyszę, jak postkomuniści chwalą się, że w PRL, w porównaniu z III RP - żyło się bezpieczniej. Jak Pan na to odpowie?
      To jest bezczelność, która przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Postkomuniści doprowadzili do tego, że już prawie nie wypada przypominać - nawet w parlamencie - iż cała nędza Polski spowodowana jest naszą przeszłością: pięcioma latami wojny i czterdziestoma pięcioma chorej ekonomii, która doprowadziła nas na skraj przepaści. Podobnie z kwestią bezpieczeństwa. Polska była krajem policyjnym, gdzie wszelkie przejawy życia kontrolowały zmasowane służby specjalne i milicja. Społeczeństwo żyło w terrorze. My doprowadziliśmy do tego, że Polska jest krajem demokratycznym i że oni mogą teraz gadać, co chcą. Zapominają tylko, iż w obozach sowieckich też nie było przestępczości. Był za to zbrodniczy terror.
Zmienia się kodeks karny, ale wydaje się, że wymiar sprawiedliwości jest wciąż bezradny np. wobec nieustających chorób oskarżonych. Zapadają na nie szczególnie generałowie komunistyczni - Jaruzelski czy Kiszczak, kiedy zbliżają się terminy procesów w sprawie Grudnia '70 czy śmierci górników z kopalni "Wujek". Nie można temu jakoś zaradzić?
      - Biegli sądowi powinni tego typu zaświadczenia lekarskie weryfikować. Lecz u nas takie zaświadczenie wydaje właśnie biegły sądowy i nie jest ono sprawdzane przez innych. Ale sąd może zarządzić komisyjne sprawdzenie owego zaświadczenia i nie rozumiem, dlaczego tego nie robi. Można też nakazać komisyjne zbadanie oskarżonego przez specjalistów z zakresu psychiatrii, kardiologii itp., czyli przez komisję lekarską.
Czy to dobrze, że po obaleniu komunizmu nie doszło do weryfikacji sędziów?
      - Bardzo źle. Bo środowiska sędziowskie kierują się złą solidarnością. Jeżeli dowiaduję się niedawno, iż sędzia, który skazał niewinnego człowieka (tego, co pomalował świnię z napisem "Ja głosuję" i nawet nie zdążył jej wypuścić) -zostaje uniewinniony przez sąd dyscyplinarny III RP składający się z trzech niezawisłych sędziów, to zastanawiam się, czyż oni aprobują działalność tego sędziego? Przecież oni ignorują nawet werdykt Sądu Najwyższego, który uchylił ten wyrok jako sprzeczny z ówcześnie obowiązującym prawem, tj. prawem stanu wojennego! I ten uniewinniony przez sąd dyscyplinarny sędzia pracuje dalej i nosi tym razem orła koroną na piersiach. Dla mnie ów człowiek nie jest godzien wykonywania swojej funkcji, tak jak wielu innych, którzy wydawali wyroki dyspozycyjne i są tolerowani przez swoje środowisko. Wielokrotnie mówiłem o tym, że Krajowa Rada Sądownictwa powinna bardzo ostro reagować w przypadkach, gdy została naruszona zasada niezawisłości. Tu chodzi o pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, no - może stu sędziów. Wymiar sprawiedliwości nie odzyska swojej pozycji, dopóki zawód sędziego nie stanie się najgodniejszym zgodnych. Przewodniczący KRS mówi, że przesadzam, że ta liczba jest znacznie mniejsza. A ja mówię: - Panie sędzio, może pan prostować, co pan tylko chce, ale to ja patrzyłem tym sędziom jak skazywali niewinnych ludzi na wieloletnie więzienia.  A bywało i tak, że sędzia skazywał na więcej niż żądał prokurator. I ten człowiek nadal nosi tytuł sędziego!
Przed wojną bycie sędzią, prawnikiem, oznaczało jednocześnie przynależność do elity intelektualnej. Nie ujmując nic wybitnym postaciom tego środowiska, PRL okropnie obniżył standardy. W dodatku najpierw Niemcy, a potem komuniści wybili większość narodowej elity. Więc co można uczynić, żeby ten zawód zyskał na randze?
       - W systemie anglosaskim, który odpowiada mi najbardziej, sędziów wybiera się z grona najwybitniejszych adwokatów i prokuratorów. Są świetnie sytuowani, znakomicie zarabiają, mają bardzo wysoką pozycję społeczną - jest to szczyt, ukoronowanie ich kariery, rodzaj nobilitacji wynoszącej prawnika ponad przeciętność.
-----------------------
Bo sędzią powinien być doświadczony prawnik, z praktyczną i teoretyczną wiedzą, który zjadł na tym zęby. U nas natomiast dochodzi do takich paradoksów, że 30-letnia kobieta sądzi sprawę rozwodową ludzi, którzy żyli ze sobą pięćdziesiąt lat.
----------------------

      Dlatego system anglosaski wydaje mi się najlepszy, trzeba zmienić ustawę o ustroju sądów powszechnych.

Pomysłowi "chłopcy" z bezpieki

Który z procesów, w jakich brał Pan udział bądź jako obrońca, bądź jako oskarżyciel posiłkowy zrobił na Panu największe wrażenie?
      - W pierwszym dużym procesie politycznym, w którym brałem udział sądzono przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie Leszka Moczulskiego z Konfederacji Polski Niepodległej. Był to rok 1982. Naruszono wtedy porozumienia gdańskie: miało przecież nie być więźniów politycznych, a 23 września 1980 roku zamknięto Moczulskiego, Romualda Szeremietiewa, Tadeusza Tańskiego i Jandiszaka. Proces trwał przez rok, po czym wybuchł stan wojenny. 18 grudnia 1981 roku udało mi się załatwić przepustkę dla Moczulskiego, którego żona była w Piekarach Śląskich, natomiast Sąd Wojewódzki w Warszawie w swojej łaskawości dał mu przepustkę na czas operacji żony, więc stan wojenny zastał go na Śląsku. Cała SB i milicja z tego terenu go szukała. Pomogli mu górnicy. I w poniedziałek, 14 grudnia, Moczulski w rozpiętym kożuchu pojawił się nagle w świetle korytarza. My - obrońcy - staliśmy tam w togach i czekaliśmy na oskarżonych, których nie dowieziono jeszcze z więzienia na Rakowieckiej. A Moczulski przyszedł sam. Był legalistą i pewnie nadal nim jest.
Ale największą sprawą, w której najpierw broniłem, a potem oskarżałem, były procesy w sprawie księdza Jerzego Popiełuszki. Z przekonaniem można powiedzieć, że były to procesy przeciwko systemowi komunistycznemu, zwłaszcza przeciwko metodom stosowanym w MSW Kiszczaka.
-------------------------
Czy pani sobie wyobraża, że kiedy oni napadli na samochód księdza po raz pierwszy 13 października, rzucając kamieniem w szybę, planowali, że jak ludzie przeżyją, to oni podpalą ich żywcem, bo mieli w zapasie kanister z benzyną. Czy pani sobie wyobraża, że oni chcieli zakopać księdza Jerzego w jakimś dole w Kazuniu Polskim koło Modlina, zasypać go kamieniami żywcem, bez wody i jedzenia.
--------------------------

Takie mieli ci "chłopcy" pomysły, to były ich metody działania.
I przyznawali to otwartym tekstem?
      - Wyniknęło to w czasie procesu. Teraz taka przygoda osobista: pamiętam, jak sędzia Kujawa, przewodniczący składu, zażądał przerwy w rozprawie, bo chciał zapalić. Ponieważ ja też palę, byłem mu wdzięczny. Znalazłem się w pokoju z młodymi chłopakami grupy policyjnych komandosów. Jeden z nich podszedł i poprosił o ogień. Podałem mu. Był to taki przystojny porucznik, blondyn. Powiedziałem: - Boję się trochę o was, chłopaki, macie taki niebezpieczny zawód, ciągle narażacie swoje życie. - A on na mnie spojrzał i odparł: - Owszem, mamy niebezpieczny zawód, ale nie tak jak pański. - A co on wiedział o pracy adwokata? Co sprawiło, że zawód komandosa uznał za bardziej bezpieczny niż mój? Otóż tak ci młodzi milicjanci byli indoktrynowani przez przełożonych, którzy wkładali im do głowy, że jesteśmy wrogami, robimy jakieś straszne rzeczy i dlatego różne inne straszne rzeczy mogą się nam przytrafić.
Brał Pan udział w procesach politycznych w czasach, kiedy to naprawdę wymagało odwagi. Nie bał się Pan?
      - Nie, bo to nie była kwestia odwagi, tylko uczciwości i przekonań.
Kiedyś musiał Pan dokonać wyboru mając świadomość, jakie są realia i jak niewielu adwokatów broni opozycjonistów.
      - Jak obliczył swego czasu mecenas Siła-Nowicki było nas dwudziestu dwóch czy dwudziestu trzech z całej Polski. Adwokat na ogół nie identyfikuje się z poglądami swego klienta. Ma bronić przestępcy. A wyjątkowe było to, że myśmy wtedy bronili niewinnych ludzi. W czasach stanu wojennego i potem (bo ostami proces skończyłem w 1989 roku, tuż przed okrągłym stołem - była to sprawa Janusza Onyszkiewicza przed Sądem Najwyższym za rozpowszechnianie fałszywych wiadomości) broniliśmy tych ludzi z pełnym przekonaniem. Była to decyzja nie tylko zawodowa, ale także polityczna. Ale nie mogłem inaczej. Wychowywałem się w szczególnej rodzinie. Mając dziesięć lat wiedziałem, kto dokonał zbrodni katyńskiej, bo moja mama uczyła historii w żeńskim liceum w Kaliszu. Mój ojciec był obrońcą w pierwszych - moim zdaniem - procesach politycznych, tzn. przeciwko kułakom, czyli chłopom, którzy zostawiali sobie trzy worki pszenicy, żeby mieć czym obsiać pole następnego roku. Za to ich zamykano i skazywano na wieloletnie więzienia. Pamiętam twarz ojca, kiedy jego ukochany klient, chłop spod Kalisza, nazywał się Gniewek, został skazany na trzy lata więzienie. Ojciec wrócił wtedy blady i zrozpaczony. A był to chłopski arystokrata, ten Gniewek, ktoś, kto rozmawiał z moim ojcem jak równy z równym. Wspaniały polski rolnik. Siadywał z nami często, dyskutował. Strzelił tylko jedną gafę, bo przyszedł do nas w Nowy Rok o szóstej rano. On po prostu wstawał bardzo wcześnie i uznał, że to dobra pora. Ojciec złościł się trochę na niego, ale go przyjął, bo ogromnie go lubił. I ja w takiej atmosferze wyrastałem. Zresztą, nie tylko rodzice wpłynęli na to, kim jestem. Pamiętam, jak mieszkaliśmy w Pokrzywnie, na wsi. Była wojna. I przyjeżdżał do nas mój kuzyn, Andrzej Romocki, potem zginął w Powstaniu Warszawskim jako jeden z dowódców batalionu "Zośka", wspaniały odważny bohater Armii Krajowej. Strasznie mnie kochał. Któregoś dnia wziął mnie na ramę i pojechaliśmy do parku rowerem. A miał ten rower nową latarkę, którą podarował mi mój kochany ojciec chrzestny, Leszek Romocki. Wpadliśmy w jakąś dziurę i przewróciliśmy się. Latarka się stłukła. Andrzej zafrasował się: - Mój Boże, co my powiemy wujowi? - Na co ja: - Powiemy, że była stłuczona. - A on na mnie spojrzał i powiedział:
-----------------------------
- Edek, ty byś chciał okłamać swojego wuja?! Zastanów się, prawdę trzeba mówić! Przewróciliśmy się i latarnia się stłukła, to powiemy wujowi. A za karę, szczeniaku, pójdziesz do domu pieszo. - A to było parę kilometrów. Nigdy później nie przeżyłem już większego wstydu.
-----------------------------

     Tak mnie wychowywano.
      Więc, gdy zostałem adwokatem i ludzie zwracali się do mnie z prośbą o pomoc, to nie miałem wyboru.
Czy komuniści nie próbowali Pana zastraszać?
      Byłem wielokrotnie przesłuchiwany na Okrzei, w siedzibie bezpieki , gdzie zajmowano się głównie adwokaturą. Przyjmował mnie pułkownik w granatowym mundurze, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, a po jej lewej stronie miał czerwoną kropkę.
To była kropka obliczona na wywołanie wrażenia?
      - Że to niby krew, że właśnie przed chwilą skończył ż kimś rozmowę. Mówili, że muszę zmienić ton swoich przemówień, ale ton swoich przemówień, to ja układałem sam, bez pomocy tych panów.
Oni liczyli się z ludźmi, którzy im nie ulegali, mieli dla nich jakiś rodzaj respektu?
      - Proszę sobie wyobrazić taką historie: zamknęli księdza Jerzego 12 grudnia 1983 roku w Pałacu Mostowskich, w przeddzień rocznicy stanu wojennego. Gdzieś około dziewiątej wieczorem wróciłem do domu po przesłuchaniu. Piłem herbatę, raptem telefon. Dzwoni prokurator. - Panie mecenasie, proszę natychmiast przyjechać. - Co się stało? - pytam. - Dowie się pan na miejscu.- Więc ja wracam, podjeżdżam moim garbusem pod ten Pałac.
      Przed bramą czeka na mnie funkcjonariusz i rozglądając się na boki, mówi:
      - Panie mecenasie, niech się pan nie denerwuje, zwolnią go. - Trudno uwierzyć, że wtedy funkcjonariusz SB mógł powiedzieć coś takiego. Ale tak było.
      - Tylko niech mnie pan nie sypnie - dodał.
      Uspokoiłem go, żeby się nie martwił. Powiedziałem, że jak będzie miał jakiekolwiek kłopoty, to może do mnie przyjść. Tacy jak on też tam byli.
      I rzeczywiście zwolnili księdza, bo takie było uzgodnienie między arcybiskupem Dąbrowskim a Kiszczakiem. Zapytali tylko, czy ja go odwiozę, czy mają podstawić radiowóz. Poradziłem, żeby ten radiowóz raczej nie pokazywał się pod kościołem św. Stanisława Kostki. Odwiozłem księdza, ludzie na niego czekali, był mróz, więc palili ogniska. Miałem wrażenie, że wniosą nas po prostu na teren parafii - tak się cieszyli.
      Proces o zabójstwo księdza wywarł wpływ na całe moje życie i nie mogę wymienić innego, który byłby równie ważny. A teraz, słyszy pani? - Ksiądz Jerzy dzwoni. (Z pobliskiego kościoła św. Stanisława Kostki, przy którym pochowany jest ksiądz Popiełuszko, dochodzi odgłos dzwonu). Los zrządził, że mieszkam tak blisko księdza Jerzego i i chodzę do niego. Ten dzwon też nazywa się ksiądz Jerzy.

Jak pewien błąd się zemścił

Tyle mówimy o zbrodniach komunistów. A czy podobało się Panu, gdy przywódca Pańskiej partii ogłosił swego czasu grubą kreskę?
      - Proszę pamiętać, że był to szczególny okres sejmu kontraktowego. Tadeusz Mazowiecki, jako premier prawie wolnej Polski, ogłosił grubą kreskę, która miała polegać na tym, że nie będzie odpowiedzialności zbiorowej za przynależność do ugrupowań komunistycznych. Jednak pojęcie grubej kreski zaczęło żyć własnym życiem, zostało przyjęte fatalnie. Winni nędzy tego kraju i odpowiedzialni za stan państwa powinni mieć procesy i zostać sprawiedliwie ukarani, za to, co zrobili z Polską. Są to przede wszystkim członkowie biura politycznego, sekretarze wojewódzcy i inni, którzy działali na szkodę narodu i państwa. Tak się nie stało - i to był błąd, a nie samo ogłoszenie grubej kreski. Ten błąd się zemścił. Niedoszli oskarżeni traktowani są dziś jako osoby zasłużone. Jak dowiaduję się z badań, że najpopularniejszą postacią w Polsce jest Wałęsa, Papież i Jaruzelski, to ręce mi opadają. Ale nie mogę obrazić się na własne społeczeństwo, bo jestem przez nie wybierany, mogę natomiast być ogromnie zdziwiony brakiem pamięci. Odzyskaliśmy niepodległość w 1989 roku i już w cztery lata później postkomuniści wygrali wybory. Jak to rozumieć?
--------------------------
Jak pojąć społeczeństwo, które po obaleniu totalitarnego systemu, po wszystkich usłyszanych tu słowach Ojca Świętego, po zamykaniu w więzieniach niewinnych ludzi, po zrujnowaniu gospodarki - głosuje na osoby odpowiedzialne za zło?
--------------------------

Czy gruba kreska nie miała na to przypadkiem wpływu?
      - Nie wiem, pewnie miała. Ale działo się to w bardzo specjalnych warunkach. Jaruzelski był prezydentem Polski, Kiszczak ministrem spraw wewnętrznych, a my żyliśmy w pewnej psychozie związanej z wszechmocą systemu komunistycznego, z tym, że coś lada chwila może się zepsuć, odwrócić, uniemożliwić dojście opozycji do władzy, bo tamci ciągle byli silni. To z dzisiejszej perspektywy tamta sytuacja wydaje się mniej drastyczna.
Unia Wolności być może nie wejdzie do sejmu. Pan zamierza startować do senatu?
     
- Prawdopodobnie.
Nie miał Pan pokus, żeby zmienić partię i być pewniakiem w wyborach?
      Niektórzy namawiają mnie, abym przeszedł do Platformy. Ale wtedy i oni przestaliby mnie szanować, a ja nie umiałbym sobie spojrzeć w twarz. Nie porzuca się bliskich i znajomych w trudnej sytuacji. Wychodzę z założenia, że nie zmieniając partii zachowuję twarz.

Rozmawiała Elżbieta Isajewicz, Gazeta Polska nr 25(414), 20 czerwca 2001 r.

   Cienka żółta linia