Kiedy czyta się urzędowo-polityczne wspomnienia o
Zbyszku Białku to czasem można odnieść wrażenie, że
wszyscy ci współpracownicy i przyjaciele nie znali
zmarłego. Przyjmowali bezkrytycznie jego mocno
podkolorowane dykteryjki i anegdoty za kwintesencję
jego życia, a tak naprawdę tylko jego najbliżsi i...
właściciele redakcji 7 Dni Kalisza wiedzieli, jaki
był zawiedziony i rozczarowany tymi, którzy przez
wiele lat klepali go po plecach i zapewniali o
swojej przyjaźni.
Zbigniew Białek bardzo długo uważał, że jego największym wrogiem
była redakcja 7 Dni Kalisza. Skoro o zmarłych mówi się dobrze, albo
wcale to... wybierzemy tylko to, co w życiu Zbyszka Białka było
najlepsze. Przede wszystkim był wojownikiem. Zapewne dla wielu
będzie to zaskoczenie. Jakże to?! Taki rozrywkowy facet? To
niemożliwe! Zbyszek walczący? On raczej kojarzył się z trunkowym
towarzystwem i szpanem.
Owszem. Od wesołego towarzystwa nigdy nie stronił, a że potrafił być
jego duszą to i czasem zapominał się, więc duch zabawy brał górę nad
ciałem coraz bardziej mdłym. Jednak nigdy nie przekroczył tego
poziomu, który sprawia, że przyjaciele nie poznają lub udają,, że
nie poznają na ulicy. Jeżeli go nie poznawali to tylko ci, którzy
kiedyś mu sporo zawdzięczali, a kiedy znalazł się w potrzebie,
udawali obcych lub nie poznawali, kiedy zwracał się o pomoc.
Zbyszek wielu prosił o pomoc, ale był zbyt dumny,
żeby żebrać... Właśnie wojowniczy charakter sprawiał, że nie
potrafił siedzieć w domu bezczynnie i wieść żywot emeryta i tetryka.
Odwiedzał, dzwonił, przypominał się i prosił, żeby dać mu
jakiekolwiek zajęcie, cokolwiek do roboty, bo bezczynność doprowadza
go do depresji. Chciał być choćby stróżem nocnym za marne grosze,
portierem, czy listonoszem, żeby tylko nie spędzać dni i nocy w domu
i w kapciach przed telewizorem. Wykonywał po kilka, kilkanaście
telefonów dziennie, czekał na obiecane odpowiedzi od urzędującego
wiceprezydenta, dyrektorów, prezesów i przewodniczących, z którymi
był po imieniu i... klepali się po plecach. Oczekiwał wsparcia od
tych, którzy ciągle zapewniali go o swej przyjaźni. Ale na telefony
nie odpowiadali. Czasem tylko padały obłudne komentarze:
- Ależ Zbyszku,
jak ty, były wiceprezydent mógłbyś być portierem! W żadnym wypadku!
Znajdziemy dla ciebie coś odpowiedniego, tylko czekaj cierpliwie.
Więc czekał. Minęło 12 lat od kiedy przestał być wiceprezydentem
miasta i nie doczekał się niczego konkretnego. Może z jednym
wyjątkiem, kiedy na śmieciowej umowie reprezentował jedną z
kaliskich uczelni. Niestety pewnego dnia zarzucono mu, że płatne
ogłoszenia zamieszcza w gazecie, której władze miasta nie darzą
sympatią.
- Zamieszczam, bo widzę sens ogłaszania się właśnie tam. bo ludzie
czytają 7 Dni Kalisza, czego sam boleśnie doświadczyłem
– przekonywał swoich adwersarzy. Kiedy dostał ultimatum, odszedł...
Wolał boso, ale w ostrogach. Paradoks tej sytuacji polegał na tym,
że właśnie tygodnik 7 Dni Kalisza był jego największym przeciwnikiem
w czasie politycznej kariery. Walka był ostra, bezpardonowa i na
wyniszczenie. Jak później sam przyznawał, redakcja zwyciężyła, ale
nie byłby sobą, żeby nie dodać:
- Ale teraz nie macie już o czym pisać i sprzedaż
spadnie.
Nie spadła, bo na politycznej scenie pojawili się
wyrafinowani i bezwzględni szkodnicy. Przy nich Zbyszek Białek był
tylko barwnym epizodem na politycznej mapie miasta. Później miał
tego świadomość. Zaczął odwiedzać redakcję najpierw od czasu do
czasu a potem regularnie, jak czasem żartował, urzędując „w swoim
pokoju” i umawiając się na spotkania, wiele czasu poświęcał na
analizę swoich błędów i wyraźnie widocznych błędów jego następców.
- Kiedy Białek przegadał przez służbowy telefon komórkowy
w 1999 roku sto złotych i za służbowe pieniądze kupił ciasteczka do
kawy podawanej gościom w gabinecie to oburzenie było powszechne
– mówił z goryczą.
- Teraz marnotrawi się miliony i nikogo to nie dziwi. Prawdziwa
wydaje się zasada, że jak kraść to miliony...
Jego ostatnim marzeniem, prawie obsesyjnie powtarzanym, była chęć
powrotu do ratusza. Chciał być radnym. Jeszcze raz poczuć i
pooddychać atmosferą obrad, zaistnieć przy mównicy i podzielić się
swoimi refleksjami, pomysłami, ale już z pokorą nabytą przez dekadę
przykrych doświadczeń.
Niestety. Nie chcieli go znać dawni koledzy z WOPR-u, a dawni
towarzysze wspólnych przedsięwzięć politycznych nie znaleźli dla
niego miejsca na liście. I znów był zbyt dumny, żeby żebrać.
Zrozumiał, że nie ma dla niego miejsca w Kaliszu. Wyjechał odpocząć
i chyba doszedł do wniosku, że nie ma też dla niego miejsca na
ziemi... Więc odszedł.
Bo nieprawdą jest, co teraz wszyscy powtarzają jak jakąś mantrę, że
żył jak chciał. To była poza, którą przekornie utrwalił podczas
okolicznościowych spotkań, kiedy zaśpiewał „My Way” Franka Siniatry.
On nie chciał żyć w stanie bezczynności i bardzo cierpiał z tego
powodu. Ale – powtórzmy to po raz trzeci – był zbyt dumny, żeby
żebrać...
Jednak wiedzieli o tym już tylko prawdziwi
przyjaciele Zbyszka. A bez wątpienia, w najtrudniejszych chwilach
jego życia, prawdziwym przyjacielem okazała się pani Bożena – żona.
Krzysztof Ścisły, 7 Dni Kalisza, 26.11.2014