Stara miłość nie rdzewieje
|
|
|
Do niemałego już grona
kronikarzy i piewców wielkości najstarszej kaliskiej szkoły tj.
Gimnazjum i Liceum im. Adama Asnyka dołączył niedawno kolejny autor,
Krzysztof Bogusław Troc, którego szkolne wspomnienia ukazały w
formie niedużej książki pt. „Absolwent”, wydanej z okazji XVII
Zjazdu Asnykowców we wrześniu ubr.
Kolejna
publikacja, sygnowana przez Stowarzyszenie Wychowanków tejże szkoły,
okazała się dużym zaskoczeniem. Przede wszystkim dlatego, że jej
autor był w Kaliszu praktycznie nieznany. Zaraz po ukończeniu szkoły
(matura 1956) wyjechał do Warszawy i więcej nad Prosnę nie wracał.
Nie utrzymywał też kontaktów ze szkolnym kolegami, nie bywał na
szkolnych zjazdach i innych spotkaniach absolwenckich, może nawet
nie wiedział o istnieniu stowarzyszenia pielęgnującego szkolne
tradycje... A jednak zachował w swym sercu i przeniósł przez te
wszystkie lata ogromny sentyment do tej szkoły, wdzięczność dla
pedagogów i autentyczny zachwyt ówczesnym Kaliszem – miastem może i
prowincjonalnym, ale na swój sposób „elitarnym”, o pięknych
tradycjach i sporych ambicjach.
Ta książka nie powstała „na zamówienie”. Raczej wyrosła z tej
głębokiej wewnętrznej potrzeby opisania swego losu i swej epoki,
jaka często pojawia się w wieku dojrzałym. Jest to zresztą tylko
fragment znacznie obszerniejszych wspomnień z całego życia autora,
które być może kiedyś opublikuje inny wydawca.
Skąd jednak ten serdeczny
stosunek autora do kaliskich lat? Odpowiedź na to pytanie – jasną i
czytelną – znajdziemy, poznając życiorys Krzysztofa Troca, który był
dzieckiem osieroconym przez wojnę. Ojciec jego zginął w powstaniu
warszawskim, matka podczas ataku lotniczego na pociąg. Rodzina,
która zaopiekowała się chłopcem, nie miała możliwości zapewnić mu
wykształcenia. W ten sposób 13-letni Krzysztof trafił do tzw.
pogotowia opiekuńczego w Warszawie, gdzie zazwyczaj kierowano
młodzież z marginesu, a reżim obowiązywał więzienny. Po takiej
„szkole życia” dom dziecka w Kaliszu (przy ul. Skarszewskiej), gdzie
go w końcu odesłano, okazał się miejscem bardzo przyjaznym. Ponadto
chłopak został przyjęty do renomowanego Liceum Asnyka, co wprawiło
go w euforię. „Myślałem, że skrzydła mi urosły, tak byłem
szczęśliwy” – pisze w swych wspomnieniach. Wprawdzie musiał potem
ostro pracować, aby nadrobić szkolne zaległości, ale dzięki pomocy
profesorów i wychowawców udało mu się to zrobić w ciągu roku,
jednocześnie awansując do grona najlepszych uczniów. Wtedy też
przeniesiono go z domu dziecka do szkolnego internatu, co też
uwolniło go od etykietki „dziecka z przytułku”.
Chłopak szybko poznawał miasto, które po zrujnowanej i spalonej
Warszawie wydawało mu się piękne, czyste i zadbane. Stare kościoły,
park, kanały i mosty, teatr, ratusz i rynek, stadion kolarski, a
nawet sędziwy autobus na gaz, który kursował na dworzec – to
wszystko robiło wrażenie. Potem doszła do tego jeszcze wiedza o
historii i tradycjach miasta, a także znanych ludziach związanych z
Kaliszem, którą szkoła też umiejętnie sączyła swym uczniom.
Oczywiście nie dowiemy się z tych wspomnień żadnych rewelacji, ale
zachwyt młodego warszawiaka jest autentyczny, a jego spostrzeżenia
zdumiewająco trafne. Dostrzega on, że nie tylko miasto jest inne,
ale także całe „społeczeństwo” jest bardziej „przedwojenne” – tak
różne do powojennej warszawskiej „zbieraniny”. Z perspektywy czasu
stwierdza, że polityczne zmiany docierały tu znacznie wolniej. Na
ścianach w domu dziecka w szkole nadal wisiały krzyże, a lekcje
zaczynały się i kończyły modlitwą. Władze najwyraźniej czuły respekt
przed miejscowymi autorytetami, od których należeli także
przedwojenni nauczyciele, a na takich opierała się cała wielkość
ówczesnego „Asnyka”.
Troc opisuje dokładnie szkołę
i jej profesorów, barwnie kreśląc ich sylwetki i przytaczając
niezliczone anegdoty. Najpiękniej prezentuje profesora Zbigniewa
Ulatowskiego, znawcę historii i łaciny, wielkiego oryginała i
arcydobrego człowieka, obdarzonego przez uczniów przydomkiem „Pictus”.
To on pierwszy uwierzył w chłopca z Warszawy i każdą wolną chwilę
poświęcał, aby pomagać mu w nauce. W tej galerii ciekawych postaci
pojawia się także „Jasia”, „Jezusek”, „Hucek”, „Gorgońka”, „Ameb”,
„Brandzel”, „Franek” czy też mniej lubiany „Kot”. (Każdy szanujący
się asnykowiec wie, kto się kryje pod tymi przydomkami.) A
wspomnieniową relację znakomicie dopełniają portrety i karykatury, a
także charakterystyczne sceny szkolne w rysunkach innego asnykowca,
artysty plastyka Krzysztofa Oleksiaka, który (podobnie jak Troc) też
mieszkał w szkolnym internacie.
Ten internat (dawna willa
rodziny Gaede przy ul. Warszawskiej) z całą swą hierarchą (od
„szczurów” po „starszyznę”), regulaminowymi zakazami i sposobami ich
omijania, a przede wszystkim nieokiełznaną fantazją jego mieszkańców
– też zajmuje sporo miejsca w książce. Z innych ciekawych epizodów
warto zwrócić uwagę na opis uroczystości po śmierci Stalina i
wkrótce potem wizytę w Kaliszu kardynała Wyszyńskiego z okazji
700-lecia kościoła św. Mikołaja, co nieodparcie nasuwa skojarzenia i
porównania, niezbyt korzystne dla propagandy państwowej. Z dużym
dystansem opisuje Troc także działalność młodzieżowej organizacji
ZMP, gdzie bawiono się przede wszystkim w „składanie samokrytyki”.
Podobno niektórzy uczniowie czynili to regularnie i po mistrzowsku –
ku uciesze kolegów. A władze też były zadowolone...
Wspomnienia kończą się na „zwariowanym” roku 1956, kiedy też
przychodzi czas studniówki, matury, wielkiej satysfakcji i...
pożegnania z Kaliszem. Krzysztof Troc wybrał wówczas studia na
Politechnice Warszawskiej na wydziale samochodów i ciągników. I do
tego czasu związał swe życie z Warszawą, ale Kalisz na zawsze
zachował w swym sercu, bo stara miłość nie rdzewieje.
Bożena Szal-Truszkowska, 7 Dni Kalisza, 5.02.2014
|