Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu Poeci z "Asnyka"

Cienka żółta linia

      Sto sześćdziesiąt lat temu - rocznica przypada dokładnie w czasie zjazdu wychowanków gimnazjum i liceum jego imienia, albowiem stało się to 11 września 1838 roku - urodził się w Kaliszu Adam Asnyk. Człowiek niezwykłego formatu i nieprawdopodobnego talentu. Piszę o tym zaraz na początku, by nie było podstaw do fałszywych porównań, że w XX wieku jakiś poeta z mojej szkoły wziął po nim lutnię. On jest gigantem liryki filozoficznej ostatnich dwóch stuleci, przerasta pod tym względem naszych wieszczów romantycznych i bije na głowę osławionego, choć przecież nie przecenionego Norwida.

     Widziałem w Heidelbergu - gdzie Asnyk się doktoryzował - spis wykładowców z lat, w których przebywał tam po upadku powstania styczniowego: same sławy naukowe w europejskiej skali. Przenikliwość poety w ocenie współczesnej mu cywilizacji, nie ma sobie równych. To on przecież ogłosił nastanie antyromantycznego wzorca polskich zachowań. Słowa te są tak sugestywne, że po upływie z górą wieku zacytował je znakomity łódzki polonista - oczywiście "asnykowiec" - Jan Mączyński, odnosząc tę diagnozę po części do czasów najzupełniej dzisiejszych:

Nastała nowa epoka, żelazna,
Która wciąż ziemskim zaprzątnięta bytem,
Niebiańskich widzeń słodyczy nie zazna
I tylko w ziemi wnętrznościach się grzebie,
Zajęta myślą o codziennym chlebie

     Asnyk umiał być jednak - jakby wbrew swym trzeźwym rozpoznaniom kulturowym - cudownie sentymentalny, a nawet przejmująco nostalgiczny. Nie miejsce tu na cytaty z jego nieśmiertelnych erotyków, gdyż raczej o miłość do szkoły chodzić ma w tym szkicu. A więc zobaczmy, jak czule pisał o kaliskim parku i o murach Wyższej Szkoły Realnej, tych samych, w których dziś mieści się na Grodzkiej liceum jego imienia:

Z czasem powoli wszystko się zaciera,
A więc i moje zatarły się ślady.
Stary park na mnie z zdziwieniem spoziera,
Pytając: "Co to za przechodzień blady?"
I nawet mury wahają się szkolne
Rozpoznać we mnie dziecko swe swawolne!

     Poemat Rodzinnemu miastu, który wspaniale opatrzył przypisami Maciej Kozłowski w przygotowywanych do druku Strofach wiernych Prośnie, powstał na prośbę szkolnego kolegi Asnyka, przenikliwego historyka i niezrównanego redaktora czasopism kaliskich - Adama Chodyńskiego. Chodyński był zresztą także poetą, podobnie jak inny przyjaciel naszego patrona z Wyższej Szkoły Realnej, jeden z najwybitniejszych nauczycieli gimnazjalnych w historii Kalisza -- Stefan Giller. Ich produkcji literackich nie będziemy przywoływać, bo bledną rzecz jasna w zestawieniu z wielką neokantowską liryką autora sonetów Nad głębiami. Ale byli to ludzie niezwykli, prawi i odważni, bystrzy i dowcipni. Jeśli więc ktoś chce utyskiwać na Poezyje przez Adama Chodyńskiego, niech wprzódy poczyta tegoż Widowiska publiczne w Kaliszu, pokazujące prawdziwe oblicze publiczności która nad sztuki teatralne wyraźnie przekładała sztuki cyrkowe. A jeżeli komuś poczucie smaku literackiego Gillera wydaje się dyskusyjne, to niech dyskutuje z Gautierem od którego Stefan z Opatówka najczęściej brał tematy i nastroje.

     Nie czujemy po prostu aury tamtej epoki i oceny nasze nie mogą być do końca sprawiedliwe. Pomówmy przeto o wieku XX i o poetach z "Asnyka". Moja wiedza jest w tej materii niechybnie niepełna, opieram się na lekturach przypadkowych albo na szczęśliwych koincydencjach. Spróbuję je wszakże uporządkować chronologicznie. Trzeba by zacząć od Alfreda Dreszera, wybitnego prawnika który urodził się w początku stulecia w Kielcach wprawdzie, ale dzieciństwo i młodość spędził w naszym mieście, uczęszczając do asnykowskiego gimnazjum. Przejmująca finalna strofa z jego wiersza Pokłon kaliskim dniom zapadła mi głęboko w pamięć:

I kłaniam się kaliskim moim dniom w szkole,
Pokłonem pięknym i niskim,
Lecz za wspomnienia płaci się obolem,
Aby to dawne znów stało się bliskie...

     Prawdziwym mistrzem historycznego apokryfu jest w swojej liryce Eligiusz Kor-Walczak, którego życie zmusiło do przerwania nauki w rzeczonej szkole. Portretując młodego Asnyka osiąga sugestywny efekt przybliżenia, mimo że operuje jednym z najbardziej banalnych motywów. Spod omal podręcznikowej, edukacyjnej ryciny biograficznej przepowiada się szkic przyszłości wielkiego poety: Asnyk po werterowsku zakochany w wyżej urodzonej szlachciance; Asnyk uwięziony w Cytadeli i tułający się w powstańczej partyzantce; Asnyk wykorzeniony ze swoich ojczyzn, jakimi były Królestwo Polskie, Warszawa i Kalisz; Asnyk rzucony w obcy duchowo świat krakowskiej socjety artystycznej i galicyjskiej arystokracji. Teraz jeszcze jest szczęśliwy, choć to być może ostatni taki moment:

Drogi gwiazd się obrócą - laterna magica
Młody Asnyk wiersz czyta na szkolnym popisie
Śpią już domy więc myślisz że to wszystko śni się
Chociaż tam pod oknami jakiś cień przemyka.

     Inny asnykowiec, Tadeusz Pniewski, wspomina w swoich wierszach - acz jest z temperamentu epikiem czy raczej pamiętnikarzem - zarówno Asnyka, jak i szkołę jego imienia. Ta poezja nie stanowi bazy jakichś artystycznych poszukiwań. Przeciwnie, Pniewski operuje strofą, rytmem i rymem tak tradycyjnych kształtów, że można o nich z powodzeniem mówić w kategoriach stylu retro. Bo też i nie postać zapisu jest tu sprawą najważniejszą. Owszem, zwrotki są pełne, głoski wyraziście współbrzmią, wersy tworzą przyjemną melodię. Ale nie ma tu przesadnej troski o kształt literacki. Nadrzędną kategorią jest pamięć: wspomnienie, impresja, zapis przeszłości. Powrót w nie istniejący "krajobraz serdeczny". Z kilku wierszy, w których pojawiają się interesujące nas przestrzenie, najlepszy wydaje się fragment Prosny:

tu nad barierą schylony
w głębie wpatrywał się Asnyk.
Tu rzeka ma treść tajemną,
Nie ma w niej skrawka błękitu,
Jest nieodgadła i ciemną
Jak zagadnienie wszechbytu.

     W istocie, tak właśnie wygląda Prosna, Pniewski świetnie uchwycił przejmujące "ciemne świecidło" jej tafli. Dwa lata młodszy od niego poeta i dramatopisarz, Edward Fiszer, potraktował temat podobnie. U niego również Prosna ma wymiar magiczny, na jej mostach rozstrzyga się ludzki los. Pamięć autora próbuje pohamować bieg rzeki i rzeczy, powrócić na symboliczny drugi, a właściwie pierwszy brzeg. Niemniej sam pamięciowy powrót do szkoły odbywa się w klimacie sztubackiej wesołości: " - Wracam z wagarów, panowie, / Winiarski śpiewa las", którą dławi dopiero głucha cisza i brak odzewu gimnazjalnych towarzyszy.

     Rocznikowo przedziela Pniewskiego i Fiszera Aleksander Braude. Przede wszystkim lekarz wojskowy niekiedy interesujący prozaik. Dla mnie Braude pozostanie jednak autorem jednego wspaniałego i wstrząsającego wiersza z epickiej książki Nigdy dość się nie umiera, a dokładnie z opowiadania Powrót II - starość i alkohol. I jeśli ta strofa nie jest wielka, to ja się widocznie zupełnie nie znam na poezji:

Przychodzę tu pijany i na Kalisz chory.
Za mną samotność, starość, groza i śmierć kroczy,
Tu więc chcę po raz ostatni, spojrzeć w twoje oczy
l jeszcze palcem dotknąć stopy mojej Flory.

     Rzeka i park stanowią w kaliskich wierszach bez wątpienia najatrakcyjniejsze punkty odniesienia lirycznych retrospekcji, lecz - jak powiedział cytowany wcześniej Edward Dreszer - "za wspomnienia płaci się obolem". I tak jest w przypadku zawodowych artystów, którzy wyszli z "Asnyka": Jana Czarnego, Jana Winczakiewicza, Tadeusza Petrykowskiego. To paradoksalne, ale ten ostatni, przez większą część życia związany z Toruniem, pozostawił w swoich wierszach i w prozie najbogatsze chyba przyczynki do rekonstrukcji wielokulturowego międzywojennego Kalisza. W reportażowych, zdialogizowanych tekstach, nasyconych klasyczną greką i łaciną, językiem włoskim, francuskim, wreszcie niemieckim oraz jidysz, zawarł Petrykowski ważną, a nieobecną już na mapie miasta cząstkę jego duchowości.

     Wymienionych wcześniej, Czarnego i Winczakiewicza, spaja nie tylko literatura, ale i malarstwo, co widać niekiedy w poetyckich ujęciach. Te kadry są też do siebie podobne w bólu egzystencjalnym, w ciężkim i nieuleczalnym weltszmercu. Oto pisze Jan Czarny w utworze Miasto rodzinne:

zmalało to moje rodzinne miasto
teatr nie większy od pudełka zapałek,
starożytna baszta Dorotka
wygląda jak rekwizyt z filmu lalkowego
dorzecze Prosny można wziąć do ręki
jak szklane przejrzyste drzewko
tylko rozrosły się cmentarze
i grobów przybyło

     O Winczakiewiczu można by - i z pewnością trzeba - napisać książkę. Nie da się choćby hasłowo zmieścić jego sylwetki w kilkustronicowym szkicu. Nie chodzi nawet o przebogatą biografię, lecz o sam kaliber literacki. Pisałem o tym świetnym poecie w regionalnych i ogólnopolskich periodykach, poświęciłem mu spory rozdział w mojej książce. Jego wierszy i przekładów, a nade wszystko ulubionej przeze mnie Opery dwudziestego wieku w ogóle nic odkładam z podręcznej półki. Winczakiewicz popełnił oczywiście wiersz o Prośnie, piękny i mimo szczupłych rozmiarów niezwykle pojemny filozoficznie, ale tutaj chciałbym zwrócić uwagę na liryk zatytułowany i zadedykowany Rówieśnikom. Zwłaszcza jego druga strofa stanowić może szczególnej urody pomost między poetami z "Asnyka" i ich wielkim, niedościgłym patronem:

Daremny żal. Litości nie znają zegary,
coraz trwożniej, ostrożniej ,stawiasz każdy krok.
Kalisz to twoja młodość, Kalisz jest bardzo stary.
"Już nigdy" - u Rzemieślników śpiewał Mieczysław Fogg.

     A tak na marginesie, czy można gdzieś kupić kompakt z nagraniami Fogga?

Piotr Łuszczykiewicz, "Kalisia Nowa" nr 9(51) wrzesień 1998 r.