Ks. Jan Sikorski | |
Ks. Jan Sikorski - od 1989 roku
naczelny kapelan więziennictwa RP, założyciel Bractwa Więziennego. W
latach 1981-82 duszpasterz internowanych w Białołęce. Jest doktorem
teologii, od 1986 r. proboszczem parafii św. Józefa Oblubieńca w
Warszawie.
Znamię Kaina Każdy z nas jest odpowiedzialny za rozwój Kainowej natury w drugim człowieku - mówi ksiądz Jan Sikorski. W cyklu poświęconym pojmowaniu Dekalogu na progu III tysiąclecia chrześcijaństwa Wiesława Lewandowska rozmawia na temat piątego przykazania. Dlaczego Kain zabił
Abla? Życie nr 14, 17/18 lutego
2001 |
Tylu ludzi chodziło po świecie a Pana Boga nie zna Fragment książki Mateusza Wyrwicha "Kapelani Solidarności 1980 - 1989", Tom II Stan wojenny był straszliwym ciosem psychologicznym, społecznym i politycznym. Nie miałem wątpliwości, że sprawcą i motorem tego jest Jaruzelski. Wszystkie te tłumaczenia, że zmusili go do tego Ruscy są tylko tchórzostwem. Uważałem, że było to przetrącenie polskiego kręgosłupa. Na początku bałem się, że ten stan wojenny złamie nas na długie lata. Jednak byłem przekonany, że historia już się nie cofnie, że nie będzie tak, jak przed 1980 rokiem. Widziałem małoduszność Jaruzelskiego. A z drugiej strony również i to, że ten stan wojenny jest trochę naciągany. Że jest to bardziej straszenie grozą, niż jej realne istnienie. Szybko też było wiadomo, że nie jest to tak straszny terror, jaki zastosowali komuniści w Polsce po II wojnie. Nawet rozśmieszały mnie trochę te demonstracje siły opancerzonymi transporterami, czołgami. Tym wojskiem i ZOMO. Nie byłem w stanie ich się bać. Dla mnie prawdziwą grozą była II wojna światowa. Stan wojenny w Polsce był trochę zabawą głupich, dorosłych dzieci. Do tego stopnia, że często wkraczałem w środek tych dorosłych zomowców i słowem ich rozpędzałem, a oni mi ustępowali. Aleja po tym samym Krakowskim Przedmieściu chodziłem pół wieku wcześniej, w czasie wojny, i widziałem hitlerowców. Wiedziałem jak wyglądał tamten terror, mimo, że byłem wówczas dzieckiem. Teraz, myślałem sobie, co mnie tu Polacy będą straszyć na Krakowskim Przedmieściu, kiedy udawało mi się oszukiwać hitlerowców. Grozy nie odczuwałem. Raczej złość. Irytację - mówi ćwierć wieku od wprowadzenia stanu wojennego ksiądz Jan Sikorski, były długoletni proboszcz parafii pw. św. Józefa Oblubieńca na warszawskim Kole, dziś rezydent przy tej parafii. Czy nigdy nie zobaczę polskiego żołnierza? Rodzina Sikorskich była głęboko religijna. Zwłaszcza ojciec. Codziennie chodził do kościoła. W dniu swoich imienin, dopiero, kiedy wrócił z kościoła, składano mu życzenia. Wszyscy też wiedzieli, że zawsze był prawdomówny. Nie było u niego kompromisów pomiędzy prawdą a kłamstwem. Kilkuletni Jaś był przekonany, że jego ojciec jest święty. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale wiedziałem, że tak jest - wspomina dziś ksiądz Sikorski. - I kiedy słyszałem, że jakiś człowiek ma do niego o coś pretensję, to byłem absolutnie oburzony. Bo jak można mieć pretensję do świętego? Przecież on zawsze ma rację. Groza II wojny zaczęła się dla małego Jasia Sikorskiego w Kaliszu, dokąd rodzice przeprowadzili się z Warszawy na kilka lat przed wojną. Ojciec prowadził tam firmę odzieżową. Po wkroczeniu wojsk niemieckich, przed ich domem usytuowanym przy głównej ulicy odbywały się każdego dnia przemarsze wojskowe. W mieszkaniu wciąż było słychać szczęk broni i butne uderzenia hitlerowskich butów. - Miałem wówczas cztery lata. Pamiętam, jak któregoś dnia przyszli do nas Niemcy i wywiesili z balkonu ogromną flagę ze swastyką - wspomina ksiądz Sikorski. - Widząc, że to jacyś obcy żołnierze, zapytałem tatę, czy ja już nigdy nie zobaczę polskiego żołnierza? Takie to było moje dorosłe pytanie. Bardzo poruszyłem tym ojca. Odwrócił głowę i rozpłakał się. Rodzinę Sikorskich Niemcy wysiedlili z Kalisza w 1940 roku. Wrócili więc do Warszawy i zamieszkali nieopodal warszawskich Filtrów. Później niedaleko Starówki. Jaś miał dwie starsze siostry, jedną starszą o cztery lata, drugą o osiem. Mgliście pamięta rodzinne rozmowy z końca wojny. Dyskusje etyczne: czy należy w razie „wsypy" zażyć fiolkę z cyjankiem, czy też nie. Obie siostry działały wówczas w harcerskiej konspiracji. Jaś też miał swój udział w wojnie. Z grupą rówieśników, kiedy była niemiecka łapanka, wskakiwali do tramwaju i krzyczeli: „Łapanka!". Ludzie wybiegali. Do niemieckiej zapory tramwaj dojeżdżał pusty. Innym razem z kolegami zbierał pieniądze na zubożałą inteligencję. - Uczyłem się w prywatnej szkole. Jeździłem tramwajem kawał drogi, ze Śródmieścia na Ochotę - opowiada. - Widziałem ostre pogotowie niemieckie. Niemcy jeździli po Warszawie. I mieli prawo strzelać do każdego. Widziałem też miejsca rozstrzeliwań rodaków tuż po dokonanej egzekucji, na przykład przy placu Narutowicza. Jeszcze była świeża krew pod murem domu. Ludzie kładli kwiaty. To wszystko wsiąkało we mnie. Rodził się mój bunt przeciwko przemocy. I patriotyzm, jako jasne i czyste pojęcie, przekazywane przede wszystkim przez rodziców. A Polska była dla mnie tym, co najważniejsze, nadzwyczajne. Byłem też świadkiem, jak Niemcy aresztowali mojego ojca. Trafił do Auschwitz. Każdego dnia czekałem na jego powrót. Wrócił szczęśliwie wymodlony przez matkę. Cudem. Po jednej z modlitw poszła do siedziby gestapo na aleję Szucha. I o dziwo, wpuścili ją tam. Jedynym słowem niemieckim, jakie znała, było słowo „kaput". Gdzieś na korytarzu spotkała Niemca, który znał język polski. Był tak zaskoczony tym, że mamie udało się przejść przez straże w siedzibie gestapo, że postanowił jej pomóc. I po długiej kwarantannie ojca zwolniono. Kiedy go zabrali ważył ponad sto kilo, a jak wrócił czterdzieści parę. Ojciec opowiadał mi o tym, co się działo w Oświęcimiu. Krasicki na słupach ogłoszeniowych Po Powstaniu Warszawskim Sikorscy, jak wielu warszawiaków, zostali wywiezieni do Niemiec. A kiedy skończyła się wojna, szybko wrócili do kraju i osiedlili się ponownie w Kaliszu. Nie mieli wątpliwości, że rzekome wyzwolenie przez Sowietów to wielka fikcja. Mówiono o tym głośno w rodzinnym kręgu. Jak również o tym, że żołnierze AK mordowani są przez Sowietów i „władzę lubelską". Nawet piętnastoletnia siostra Janka była przesłuchiwana przez funkcjonariuszy UB: śmiała się z Lenina i przynależności do PPR siostry swojej koleżanki. Kiedy Janek był w pierwszej klasie gimnazjum, odbył się proces jego starszych kolegów z Liceum im. Adama Asnyka oskarżonych o przynależność do młodzieżowej organizacji Związek Wolnych Słowian. - Nie byłem w żadnej organizacji po wojnie, ale wybieraliśmy z kolegą patriotyczne wiersze, na przykład Krasickiego, przepisywaliśmy i naklejaliśmy na słupach ogłoszeniowych - opowiada ksiądz Sikorski. - Mieliśmy dużą frajdę, kiedy ludzie zatrzymywali się przy słupach i czytali te wiersze. To był nasz taki mały sabotaż. Ale w domu nie byłem w jakiś szczególny sposób indoktrynowany antykomunistycznie. Nie, ja po prostu wiedziałem, że Sowieci są naszym wrogiem. Mówiło się o nich w domu podobnie jak o Niemcach. To było jak z oddychaniem. Nie miałem żadnych rozterek moralnych. Matko Najświętsza, muszę mieć syna! Kapłańską posługę, ksiądz lubi to podkreślać, wymodliła mu matka. Mając już dwie córki, chciała mieć i syna. Pojechała więc do Częstochowy i powiedziała Matce Bożej: Matko Najświętsza, muszę mieć syna. Jak się urodzi, to ja ci go oddam. Rób sobie z nim co chcesz. Niech będzie jaki będzie, byleby był syn. Ksiądz dziś powtarza, że pewnie przejął się ofiarowaniem siebie Matce Bożej i postanowił nie sprzeciwiać się Jej woli. Kiedy więc miał pięć lat mówił zakonnicy, że będzie księdzem. W szkole podstawowej w jednym z wypracowań napisał, że chce zostać księdzem, żeby nawracać: bo tyle ludzi chodzi po świecie i Pana Boga nie zna. W połowie szkoły podstawowej już denerwowały go pytania, kim będzie. - Uważałem, że wszyscy powinni już wiedzieć: księdzem -wspomina ksiądz prałat Sikorski. Maturę zdał, jako siedemnastolatek, w kaliskim Liceum im. Adama Asnyka. Ale nikomu w szkole średniej nie zdradził, że zamierza iść do seminarium. Takich uczniów bowiem wówczas prześladowano. Bał się, że nawet może nie otrzymać świadectwa maturalnego. Oficjalnie złożył więc papiery na medycynę lecz wkrótce je stamtąd wycofał. Wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Rozpoczął też studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Bo Warszawa była jego ukochanym miastem. Przyszły zawód księdza Młody kleryk po roku seminaryjnych studiów mógł się czuć wyróżniony. Podczas pamiętnej procesji Bożego Ciała w 1953 roku niósł biskupi pastorał Stefana Wyszyńskiego, w kilka miesięcy później Prymas został uwięziony przez komunistów. - Pamiętam nasze rozmowy w seminarium po uwięzieniu Prymasa - opowiada ksiądz Sikorski. - Dochodziły nas wieści, że w Czechosłowacji rozwiązano seminaria. Liczyłem się z tym, że będą nas prześladować. Ale też byłem przekonany, że Prymas jest osobą niezłomną i będzie nas ratował. Czasem tak rozmawialiśmy z kolegą seminaryjnym Jerzym Chowańczakiem, że czeka nas kariera ukrytych kapłanów. Zaczęliśmy się uczyć w naszej introligatorni oprawiania książek. A nuż trzeba się będzie kamuflować, mówiliśmy. Uważaliśmy, że będzie to jakiś w miarę spokojny zawód. Szykowaliśmy się do Kościoła podziemnego. W szkole nigdy nie chciałem uczyć się języka rosyjskiego. Teraz poszliśmy na lektorat rosyjskiego, bo uważaliśmy, że w Rosji się coś zmieni i będziemy potrzebni, żeby tam uczyć. Odczuwaliśmy taką dwoistość. Innym razem znów myślałem, że komuniści kiedyś padną, że ja w tym kościele podziemnym do końca życia nie będę. Fizycznie odcięty od wydarzeń politycznych Drugie spotkanie z prymasem Wyszyńskim, które ksiądz Sikorski lubi wspominać, nastąpiło trzy lata później. W sierpniu 1956 roku, w Komańczy, ostatnim miejscu uwięzienia Prymasa. Podczas wakacyjnego wypoczynku z kolegą Chowańczakiem postanowili odwiedzić Księdza Prymasa pod pretekstem spotkania z seminaryjnym kolegą, Sułkiem, siostrzeńcem Prymasa. Z chlebakami na ramieniu ruszyli z Tatr ku Bieszczadom. Posługiwali się szkolną mapą Polski, kompasem i słońcem. Wiedzieli, że mogą być zatrzymani przez straż graniczną. Wędrowali pasem nadgranicznym, a wówczas trzeba było mieć na to zezwolenie. Mimo to, postanowili zaryzykować. Po dniach wędrówki i spania po stogach, rowach, z jednym noclegiem u księdza, dotarli w końcu w okolice klasztoru w Komańczy, miejsca uwięzienia Kardynała. Nie poszli główną drogą, ale od strony gór. Zobaczyli z daleka żołnierzy ze szlabanem. Postanowili zaczekać. W końcu doczekali się siostry zakonnej idącej z paczkami. Dowiedzieli się, że jest tylna furta. Po różnych perturbacjach spotkali się z kolegą. I wreszcie. - Prymas przyszedł do pokoju i zaczął z nami rozmawiać. Serca nam zabiły -wspomina ksiądz Sikorski. - Przyniesiono obiad. Kolega z wrażenia nie jadł. Ja zadałem „inteligentne" pytanie Prymasowi, jak długo zamierza tu być. Uśmiechnął się wówczas od ucha do ucha powiedział: „Oni mnie tak kochają, że mnie długo nie puszczą." Nie przewidywał „października". Po obiedzie zaproponował nam, żebyśmy jakiś czas zostali. Okazało się jednak, że jest to niemożliwe. Ubecy zorientowali się, że jesteśmy w klasztorze. Prymas wręczył nam tabliczki czekolady i odprowadził do furty. Puściliśmy się biegiem przez łąki i w ostatnim momencie zdążyliśmy na pociąg. Obejrzałem się i zauważyłem, że Ksiądz Prymas kreśli za nami znak krzyża. Wsiedliśmy i dość szybko przejechaliśmy za strefę nadgraniczną. Nie aresztowano nas. Później za pośrednictwem Sułka Kardynał ofiarował nam pamiątkowe obrazki. Kleryk Sikorski ukończył seminarium w 1957 roku. Jednak nie mógł być wyświęcony na kapłana, ponieważ nie osiągnął wymaganego przez prawo kanoniczne wieku. Nie objęła go zarówno dyspensa biskupia, ani też papieska. Musiał poczekać na święcenia dwa lata. Posługiwał więc jako subdiakon w parafii w Skierniewicach. Głosił kazania. Odprawiał pogrzeby. Później przez długie lata posługiwał w warszawskim kościele pw. św. Michała. Tam zastały go zdarzenia związane z walkami frakcyjnymi w PZPR. - Rok 1968 był dla mnie jakimś echem walk frakcyjnych związanych z 1956 rokiem - mówi ksiądz Sikorski. - W tym czasie prowadziłem zajęcia katechizacyjne ze studentami, którzy brali udział w manifestacjach. Lecz byłem zajęty tylko pracą duszpasterską. Podobnie nie byłem zaangażowany w wydarzenia 1976 roku w Ursusie, Radomiu czy w późniejszą głodówkę w kościele św. Marcina. Kończyłem na KUL doktorat z zarządzania. W 1979 roku zostałem ojcem duchownym warszawskiego seminarium i można powiedzieć, że byłem odcięty fizycznie od różnych wydarzeń politycznych. Dopiero od stanu wojennego zaangażowałem się politycznie. Człowiek z pracy i słońca Wielkim „komunikatem" nadanym przez Opatrzność był dla księdza Sikorskiego wybór Karola Wojtyły na papieża w roku 1978. Po śmierci poprzednika Jana Pawła II krążyła przepowiednia, że następnym papieżem będzie człowiek: De labore Solis: Z pracy słońca. W środowisku księży mówiono wówczas, że Wadowice mają słońce w herbie. Więc wyglądało na to, że papieżem będzie Wojtyła. Ksiądz Sikorski wiedział o tym, ale jego wyobrażenia przerastała świadomość, że papieżem mógłby być rodak. - Jednak podczas katechezy zacząłem mówić wśród swoich studentów, że papieżem będzie Karol Wojtyła. Jednego tylko nie wiem: czy przybierze imię Jan czy Paweł - wspomina ksiądz Sikorski. -Mówiłem to ze śmiertelną powagą, ale uśmiechając się pod nosem. Powiedziałem też, że kiedy zobaczymy się za tydzień, będzie już wiadomo, że papieżem jest Polak. Z tą opowieścią jest związana pewna anegdota. Jedna z moich studentek, Dorotka, miała siostrę w Paryżu. Po wyborze Wojtyły owa siostra zadzwoniła do mojej studentki i pyta, czy wie kto został papieżem. Na co ta z całym spokojem odpowiada: „Wiem, bo nam już o tym ksiądz Sikorski tydzień temu powiedział". Pielgrzymkę Jana Pawła II do Ojczyzny, mszę świętą odprawioną na ówczesnym placu Zwycięstwa i wezwanie do Ducha Świętego, aby odnowił oblicze polskiej ziemi - ksiądz Jan odebrał z wielkim entuzjazmem. Myślał, że wszystko to będzie miało ogromne znaczenie dla Polski. Nie przypuszczał jednak, że tak szybko i że tak wielkie. - Nie zapomnę też zimy stulecia, z 1978 na 1979 rok. Wstaliśmy wcześnie rano i odgarnialiśmy śnieg koło kościoła św. Michała, by ludzie nie mieli kłopotów z dotarciem. Wychodzę na bardzo zazwyczaj ruchliwą ulicę Puławską. A tu niezwykła sytuacja. Samochody, tramwaje i autobusy nie jeżdżą. I pamiętam prorocze słowa pierwszego napotkanego człowieka, który szedł na szóstą do kościoła: „Proszę księdza, komuna już się nie podniesie, ten śnieg ją wykończył". Taki to był pierwszy komunikat nadany przez wiernych o upadku komunistów. Ta intuicja ludu była wspaniała. Procesja na spacerniak W czasie szesnastu miesięcy działania „Solidarności" Krzysztof Mordziński był przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność" w Centralnym Ośrodku Rozwoju Techniki Kolejnictwa i delegatem na Walne Zebranie Delegatów regionu Mazowsze. Internowany został 13 grudnia 1981 i osadzony w obozie w Białołęce. Wyszedł w styczniu 1982 roku. Jacek Szymanderski internowany został w Białołęce tydzień później. Odzyskał wolność prawie po roku. Działał w „Solidarności" rolniczej i był jej, jak mówi, miejskim „eksponentem", przedstawicielem chłopów w stolicy. Był z tych, podkreśla, co nie odróżniają kartofli od pszenicy, tylko frytki od bułeczki. Anatol Lawina w warszawskiej „Solidarności" funkcjonował na poziomie regionu. Internowany został w pierwszym dniu stanu wojennego. Wyszedł w przeddzień Wigilii 1982 roku. Wszyscy trzej spotkali się z księdzem Sikorskim w Białołęce i zostali po dziś dzień przyjaciółmi Księdza Prałata. Księdza Jana Sikorskiego z „Solidarnością" związał dopiero, jak sam przyznaje, stan wojenny. Posługiwał w warszawskim seminarium i było mu tam jak u Pana Boga za piecem. Tymczasem Pan Bóg szykował mu inną posługę. 13 grudnia 1981 roku ks. Sikorski tłumaczył, sam przerażony, przerażonym klerykom, co to takiego stan wojenny. Sam tego do końca nie wiedział. W kilka dni później w Kurii Metropolitarnej biskup Władysław Miziołek zaproponował księdzu Sikorskiemu wizytę z posługą duszpasterską w obozie internowanych w warszawskiej Białołęce. Wprawdzie ksiądz Jan zamierzał pojechać do rodziny na święta, jednak nie miał najmniejszych wątpliwości, że wizyta u internowanych jest ważniejsza. W kilka dni później, w towarzystwie trzech księży zaopatrzonych w przepustki od komunistycznego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, kołatał do bram więzienia. - Przyszli do nas wraz z Wigilią, ksiądz Jan Sikorski, ksiądz Bronisław Dembowski i jezuita, ojciec Stanisław Opiela - wspomina Krzysztof Mordziński. - Ksiądz Sikorski spowiadał i odprawił pierwszą mszę świętą. Było nas na korytarzu chyba z trzystu internowanych. Od razu miałem wrażenie, że jest prawym i odważnym człowiekiem. Szybko włączył się w naszą działalność. Na lewo i prawo przenosił grypsy i listy od rodzin. Kiedyś mi mówił, że niepokoił się o te grypsy. Że wpadną. Ale bał się najbardziej, że w czasie rewizji strażnicy więzienni mogą zbezcześcić Najświętszy Sakrament, który miał ze sobą. Po tej pierwszej wizycie wspólnie z księdzem Bronisławem Dembowskim organizowali nam wszechstronną pomoc. Zostałem internowany w jakiś nędznych butach. Następnym razem ksiądz przyniósł mi porządne zimowe obuwie. Ale przede wszystkim kapłani nieśli nam wielkie poczucie bezpieczeństwa. Nie bardzo było wiadomo, co komuniści zamierzają z nami zrobić. Byliśmy pewni, że gdyby coś nam się stało, to ksiądz Jan to przekaże. - Wypuszczono nas z cel na korytarz i tam Krzysztof Śliwiński, późniejszy ambasador w Izraelu, prowadził modlitwy - opowiada Jacek Szymanderski. - Od tego czasu odbywały się regularne wizyty księdza Sikorskiego i innych kapłanów. Żaden z tych księży, ani Opiela, ani Dembowski czy Sikorski, nie był Jednym z tamtych", czyli reprezentantów reżimu. I myśmy sobie z tego zdawali doskonale sprawę. To byli niezwykli kapłani. Doskonale znający życie. Z drugiej strony była to dość nietypowa sytuacja, bo nie działali w „Solidarności". I chyba nie od razu nas rozumieli. - Odbierałem go jako duchowego przywódcę, który przyszedł tutaj, aby łagodzić cierpienie. Nie po to, by tylko współczuć. Ale, żeby nieść nadzieję - opowiada Anatol Lawina. - Był dla mnie człowiekiem przepełnionym ciepłem. Czuło się, że jego obowiązkiem jest niesienie wiary. Szczególnie tym, którzy jej nie mieli, bądź, tym, którzy ją zagubili. Swego czasu ksiądz Jan zapytał mnie, dlaczego jestem poza Kościołem, skoro przestrzegam wszystkich jego przykazań. Wówczas określiliśmy mnie jako osobę, której brak daru modlitwy. Miałem z księdzem kilka rozmów w Białołęce. O jakichś niewielkich sprawach. Moja znajomość księdza Jana w Białołęce była zresztą raczej utylitarna, lecz za każdym razem starał się sprowadzić mnie na łono Kościoła. Robił to niezwykle delikatnie. -Nie bałem się jadąc do Białołęki. Może jedynie tego, że mnie nie dopuszczą do ludzi - mówi ks. prałat Sikorski. - Pierwsza rozmowa z naczelnikiem była sympatyczna. Nie pamiętam już nazwiska tego człowieka. Ale szybko go zmienili. Podczas tej pierwszej wizyty zaprowadzono nas na korytarz. Cele były pootwierane. Roiło się od ludzi „Solidarności". Niektórych znałem wcześniej, bo byli z mojej parafii. Ale nie wszystkich. Bo kiedy Michnik dawał mi gryps do Jacka Fedorowicza, to zapytałem go od kogo ten gryps. Wówczas powiedział mi, że Fedorowicz będzie wiedział. Napisałem na wszelki wypadek, że dostałem od człowieka, który się jąka. Przed wigilijną mszą świętą ks. Sikorski zwrócił uwagę, że skoro jest stan wojenny, to internowani powinni spowiadać się jak na wojnie. W przeciwnym razie obaj z ks. Dembowskim nie wyjdą stąd przez kilka dni. Staliśmy obaj przy ołtarzu, internowani podchodzili i spowiadali się - wspomina prałat Sikorski. - Później udzieliliśmy im generalnego rozgrzeszenia. W tym czasie rachunek sumienia prowadził Krzysztof Śliwiński, teolog z wykształcenia, to się znał na tym. Internowani śpiewali kolędy. Niektóre były przerobione na kolędy obozowe. Po jej zakończeniu odwiedzaliśmy po kolei cele, braliśmy stosy grypsów. Wieczorem wróciliśmy do kościoła św. Marcina. Wysypywaliśmy na stół grypsy. Wiadomości, co kto, jak i gdzie? Przychodzili wolontariusze, między innymi Maja Komorowska. Roznosili grypsy wraz ze świątecznymi prezentami po całej Warszawie. Później już tych grypsów nie musieliśmy nosić. Do Białołęki na widzenia przyjeżdżali aktorzy, brali je od internowanych. Mówiono nam, co i gdzie mamy przekazać. Po pierwszej wizycie w Białołęce ksiądz Sikorski spotkał się z wysłannikiem papieskim arcybiskupem Luigim Poggim, któremu nie pozwolono ani na widzenie się z Wałęsą, ani na wizytę w Białołęce. - W ostatniej chwili pojechałem na dworzec i złapałem arcybiskupa w pociągu, jak się szykował do snu. Opowiedziałem O sytuacji w Polsce, tyle ile wiedziałem o obozach internowanych i dałem dla papieża legitymację, którą przygotowali internowani z tekstem: Stowarzyszenie Internowanych Rzeczpospolitej Polskiej. Ślicznie była wykonana pieczątka, sporządzona z linoleum wyrwanego z podłogi. Legitymację z numerem pierwszym dostał Papież. Z drugim prymas Józef Glemp. A z trzecim ja. Na korytarzach białołęckiego więzienia podczas kolejnych mszy świętych nie było jednak wszystkich internowanych. Brakowało przedstawicieli władz związku, Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność". Byli uwięzieni w innej części obiektu. Kiedy księża upomnieli się o nich, naczelnik oznajmił, że odprawienie mszy świętej dla nich nie jest możliwe, bo są to więźniowie specjalni. Byli wśród nich m.in. Jan Rulewski, Janusz Onyszkiewicz, Karol Modzelewski. - Ostro naciskałem, żebym mógł i tam odprawić mszę - opowiada ksiądz Sikorski. - Naczelnik-pułkownik i grupa klawiszy zaczęli wekslować rozmowę na inne tory. Musiałem się przebijać. I w końcu powiedziano, że będzie msza święta. Kiedy przyjechałem za tydzień, znów zaczęto robić mi jakieś utrudnienia. Oznajmiłem, że będę w więzieniu siedział tak długo, aż ich przyprowadzą na mszę. Grałem w ostre karty. Ale nie miałem żadnego lęku przed nimi. Prosili, abym zrozumiał, że tylko do pewnej godziny dyżurują. Więc muszę wyjść. Zgodziłem się na opuszczenie więzienia, ale wymogłem, że następnym razem msza święta rozpocznie się od osadzonych z Komisji Krajowej. I tak się rzeczywiście stało. W początkach stycznia obóz-więzienie w Białołęce odwiedził ksiądz prymas Józef Glemp. Wraz z Kardynałem przyjechali obserwatorzy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Podbudowało to wielu więźniów psychicznie. Opadł z nich stres wielkiej niewiadomej. Powoli dzień więźnia wchodził w rytm ograniczony murami i zasiekami z kolczastych drutów. Z niedzieli na niedzielę celebrowano mszą świętą. Podczas każdej wizyty kapłani najpierw odwiedzali naczelnika więzienia-obozu. Chwilę z nim rozmawiali. Później służba więzienna prowadziła duszpasterzy do poszczególnych baraków. Każda z wizyt miała swój klimat. Raz sympatyczny, innym razem zimny. Zależało to od „kursu" aparatczyków z PZPR wobec społeczeństwa. W połowie stycznia naczelnik stwierdził, że ze względów bezpieczeństwa msze nie mogą odbywać się na korytarzu. Zaczęto odprawiać je w świetlicach poszczególnych baraków. Do trzech księży doszedł jeszcze czwarty, jezuita ojciec Andrzej Zarzycki. Z czasem niektórzy więźniowie poprosili o chrzest, bierzmowanie. Zaczęła też ukazywać się tajna więzienna gazetka. Wyrabiano okolicznościowe pieczątki z linoleum. Pojawiły się paczki z Prymasowskiego Komitetu Pomocy, w nich m.in. kawa, herbata, słodycze, papierosy. Więzienne, obozowe życie „normalizowało się". Po pierwszym tygodniu stycznia pozamykano więźniom cele. Nie mogli kontaktować się między sobą. Księdza Sikorskiego nie chciano wpuścić, żeby odprawił mszę świętą w uroczystość Trzech Króli. W końcu, na interwencję u naczelnika więzienia, zezwolono na jej odprawienie. W Białołęce internowany został również Antoni Heda „Szary", legendarny dowódca AK z regionu świętokrzyskiego - pamiętam mocną scenę. Jakiś oficer wychowawca, akurat właśnie czytał książkę o nim. Naraz zapytał mnie: „Proszę księdza, to jest ten »Szary«, o którym czytam książkę? Czy to on siedzi w celi obok?". Mówię: „No, właśnie ten, który rozbijał kieleckie więzienie tuż po wojnie". Wychowawca był bardzo poruszony i długo zastanawiał się, dlaczego Hedę aresztowano? Widać było, że był dla niego wielkim autorytetem. Ten mur stawiany przez Jaruzelskiego pomiędzy funkcjonariuszami władzy, a społeczeństwem nie był taki mocny -podkreśla prałat Sikorski. - I trzeba przyznać, z mojego punktu widzenia, ci klawisze, poza kapitanem Janiszewskim, którego przezywaliśmy „kipiszewskim", zachowywali się przyzwoicie. Janiszewskiego tak przezywaliśmy, bo często robił kipisz w celach. Rewidował internowanych przed pójściem na mszę świętą. Wówczas ostro protestowali, że rewizja uwłacza ich godności itp. Często mówiłem do Janiszewskiego: „Panie, jak pan się zachowuje? Rewizja to jest draństwo. I tak już jest jedno, czyli stan wojenny, to wystarczy". A on mi na to: „Takich jak ja potrzebuje każdy ustrój. Muszę być lojalnym urzędnikiem ustroju". Licho go wie czy był takim służbistą, czy też robił to z zamiłowania. W każdym razie szedłem do naczelnika więzienia, składałem skargi na niego. On natomiast składał skargi na mnie i na internowanych. Internowani każdego dnia czegoś żądali. Składali petycje. Zbliżało się Boże Ciało, postanowili, że będą domagać się procesji na spacerniaku. Podobne marzenia miał ksiądz Sikorski. Procesji, jak ognia, bał się natomiast naczelnik więzienia-obozu. W rozmowie z księdzem argumentował, że w żadnym wypadku nie może na to pozwolić ze względów bezpieczeństwa. - Zaproponowałem więc: zróbmy w takim razie procesję na korytarzu. Wpadł w zachwyt - wspomina ksiądz. - Wydrukowałem pieśni, a że nie miałem monstrancji do noszenia, po mszy świętej zostawiłem hostię. I mam piękną pamiątkę z tamtej uroczystości. Widziałem, kątem oka, że ktoś robi zdjęcie. Później w Szwecji w jakimś albumie ukazało się to piękne zdjęcie. Idę na końcu procesji i niosę Najświętszy Sakrament. Internowani szli przede mną. Odwrotnie niż zazwyczaj na procesji. Pielgrzymowaliśmy po korytarzach. Było to jedno z moich najgłębszych przeżyć. Po procesji naczelnik mi dziękował, że było spokojnie, że nic się nie wydarzyło. Ta uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa była tak poruszająca, że niektórzy klawisze mówili wówczas, że chcieliby przyjąć chrzest. Nie wiem, na ile była to pozoracja, a na ile prawda. Nie doszło do tego w każdym razie. Zaproponowałem, by się spotkać, jakąś katechezę przeprowadzić. Ale to się rozmyło. Rada Parafialna przy kościele seminaryjnym W Wigilię Bożego Narodzenia 1982 roku zwolniono niemal wszystkich internowanych. Tymczasem ksiądz Sikorski chodził na procesy skazanych za działalność polityczną. Podczas przerw w czasie rozpraw rozpytywał o nazwiska prokuratorów i sędziów. Chciał, żeby mieli świadomość, że wiedza o ich służebnej roli wobec komunizmu wychodzi na zewnątrz. W styczniu 1983 roku byli internowani postanowili spotkać się na mszy świętej dziękczynnej na warszawskiej Starówce, w kościele pw. św. Marcina. Po mszy któryś z internowanych zapytał księdza Sikorskiego, czy nie warto by się spotkać następnym razem. Ten, nie mając kalendarza, odpowiedział, że owszem. I odruchowo zaproponował, że msze powinny się odbywać w każdą pierwszą niedzielę po trzynastym w warszawskim kościele seminaryjnym. Podał godzinę i czekał. Nie do końca wiedząc, jak dużo przyjdzie ludzi. Wówczas rektorem kościoła był ks. bp Kazimierz Romaniuk, faktycznie świątynią opiekował się ksiądz Wiesław Kądzielą. Spotkania zainicjował jeden z naszych kolegów Witek Chodakiewicz - przypomina sobie Krzysztof Mordziński. - Pierwsza msza w kościele seminaryjnym została odprawiona za internowanych i więźniów politycznych. W jakiś czas później powstała Rada Parafialna Środowiska byłych Internowanych i Więźniów Politycznych. Uznaliśmy, że ksiądz Jan będzie głosił homilie, a my zajmować się sprawami organizacyjnymi. Będziemy redagować modlitwy, które będą wygłaszać nasi koledzy. Ustaliliśmy również, że po każdej mszy będziemy czytać nasze oświadczenia o wydźwięku politycznym. Chcieliśmy nazwać nasz zespół Radą Polityczną. Ale ksiądz Sikorski stwierdził, że lepiej ze względów taktycznych nazwać go Radą Parafialną. Wśród inicjatorów Rady znaleźli się m.in. Jacek Szymanderski, Jurek Buława, Maciek Jankowski, Krzysztof Mordziński. Współpracowali z nią Marcin Przybyłowicz, Anatol Lawina, Henryk Wujec, Robert Kozak, jeden z najmłodszych internowanych. -I nagle kościół seminaryjny stał się nieformalnym centrum opozycji - wspomina ksiądz Sikorski - Przychodzili rolnicy. Również późniejszy wicemarszałek senatu Józef Ślisz, dziś już nieżyjący. Mazowiecki też tu przychodził. Obaj Kaczyńscy. - Kazania podczas mszy świętych za ojczyznę w kościele seminaryjnym były bardzo głębokie. Omawiające aktualną sytuację moralną, w jakiej się znajdujemy - opowiada Anatol Lawina. - Pokazujące zagrożenia i drogi postępowania. Później spotykaliśmy się w gronie kilkunastu, może kilkudziesięciu byłych internowanych czy więźniów politycznych. Nasze rozmowy głównie dotyczyły spraw bieżących. Nie dyskutowaliśmy o wizji państwa. Nie przypominam sobie zresztą, żeby ktoś z opozycji miał wówczas jakąś wizję państwa polskiego. Poza tym, że państwo ma być bez komuny i że ma wrócić „Solidarność". Czasem były dyskusje o jakichś konkretach. Pamiętam, że dyskutowaliśmy z Tadeuszem Mazowieckim o społecznej nauce Kościoła. Co z niej wynika itd. Ale tak naprawdę dyskusje były na tematy bieżące. - Na porządku dziennym były nasze dyskusje. Ksiądz Jan chętnie komentował to, co się dzieje - opowiada Krzysztof Mordziński. - Był zdecydowanie przekonany do idei „Solidarności". Pamiętam jego kazanie, kiedy cytował Pismo Święte, mówiąc o rozesłaniu: „Wysyłam was po dwóch, byście nauczali. Idźcie i nauczajcie". Wy też nieście tę ideę w sposób taki efektywny, ale i godny. Mówił, że nie można się dać złamać i zeszmacić. Niekiedy, układając modlitwy, dyskutowaliśmy o przebaczaniu. Wydając oświadczenia bardzo się z tym problemem borykaliśmy. Wiele, wiele razy dyskutowaliśmy o tym z księdzem. Narodziła się wtedy modlitwa podpowiedziana przez księdza Sikorskiego: „Módlmy się, ażeby okazali skruchę, żebyśmy im mogli wybaczyć". Utkwiło mi w pamięci, że kiedy ostro komentowaliśmy działania komunistów, kwestie o charakterze politycznym, ksiądz czasem nam zwracał uwagę. Mówił: „Chłopaki, tylko proszę mi tu koło ołtarza nie mieszać wody święconej z polityką". Był bardzo na to wyczulony. - Działalność Rady Parafialnej z czasem nabrała rozgłosu - mówi Jacek Szymanderski. - Rozpropagowywałem w prasie podziemnej nasze oświadczenia. Dostawali je dziennikarze zachodni. Miała je każda licząca się agencja czy stacja telewizyjna. Ksiądz nasze oświadczenia czytał. Ale w żadnym wypadku nie była to cenzura. Patrzył na nie od strony religijnej. Czy nie ma tam jakiegoś wzywania do nienawiści, czy czegoś takiego. Cały czas uważał, by nie zrobić z kościoła ośrodka, gdzie się wzywa do walki. Bardzo dbał, żeby nie wyszła z kościoła nienawiść. Był na to niezwykle uwrażliwiony. Tymczasem komuniści „sprawę modlitw" postawili podczas rozmów z Episkopatem. W kolejnych standardowych pismach kierowanych do Episkopatu funkcjonariusze służb bezpieczeństwa i urzędnicy donosili na księdza Sikorskiego: „Pragnę przypomnieć" - pisał jeden z urzędników Wydziału ds. Wyznań - że ksiądz Jan Sikorski toleruje prowadzenie w kościele szkodliwej działalności, która nie służy postępującemu procesowi normalizacji społecznej. Zewnętrznymi przejawami tej działalności są comiesięczne msze odprawiane w intencji ojczyzny dla środowiska byłych internowanych i tzw. więźniów politycznych. Msze poprzedza procesyjne wejście do kościoła grupy 15-20 byłych internowanych, wnoszenie obrazu Matki Boskiej Internowanych, sztandaru nielegalnego związku „Solidarność".(...) W głoszonych kazaniach, intencjach modlitewnych i odczytywanych przez osoby świeckie oświadczeniach, oskarża się władze państwowe o stosowanie terroru politycznego i pozbawianie społeczeństwa swobody myśli i działania. Przebieg tych mszy jest często filmowany przez ekipy zachodniej telewizji". - Bardzo często skargi na mnie dostawał również rektor kościoła seminaryjnego - mówi ksiądz Sikorski. - Ale ja starałem się mówić kazania tak, by nie urazić kogoś personalnie. Starałem się tak mówić, żeby nawet córka Jaruzelskiego nie czuła się urażona, gdyby była na mszy. O sytuacji w Polsce, owszem, mówiłem dość zdecydowanie. Natomiast starałem się nie zadrażniać i nie rzucać inwektyw pod czyimkolwiek adresem. Bardzo tego pilnowałem. Owszem, ci, którzy na mnie donosili, cytowali te kazania, właściwie jednak głównie mieli do mnie pretensję o to, że tworzę środowisko. To było najpoważniejsze, ich zdaniem, moje przewinienie. Zarzucano mi też, że gromadzę w kościele przywódców nielegalnej „Solidarności". Wymieniali nazwiska. Ostrzegano mnie, że jest to bardzo poważny zarzut. Bardziej niż obrażenie kogoś z ambony. Tymczasem byli internowani więźniowie najczęściej modlili się za Jana Pawła II. Za więźniów politycznych, ofiary stanu wojennego, uwolnienie więźniów sumienia. Zaprzestanie represji wobec obrońców swobód demokratycznych. O możliwość zrzeszania się w niezależnych związkach zawodowych i wreszcie o to, żeby Kościół przekraczał granice bloków i systemów politycznych w swej misji ewangelizacyjnej. Rada Parafialna kierowała również listy do Jana Pawła II podczas Jego pielgrzymek do Polski. W czasie pielgrzymki, w 1983, pisano m.in.: „Dziękujemy Ci za to, że w ciężkiej dla nas godzinie próby pamiętałeś o nas, że przekazywałeś nam krzepiące słowa otuchy, a nade wszystko za to, że uświadomiłeś nam duchowe wymiary naszej ówczesnej sytuacji". - Podczas wizyty Ojca Świętego przekazaliśmy papieżowi obraz: Matkę Boską Internowanych i Więzionych - wspomina Krzysztof Mordziński. - Ksiądz Jan załatwiał nam wejście do ojców kapucynów na Miodowej, na specjalne spotkanie z Ojcem Świętym. Właśnie tam Basia Sadowska, matka zamordowanego przez milicję Grzesia Przemyka, została przez Ojca Świętego tak specjalnie przytulona. Ksiądz Jan spowodował, że Ojciec Święty podszedł do nas. Zdjęcia z tego wydarzenia zrobił Adam Bujak, któremu potem SB zabrała film. Autorem tamtego listu do papieża był Stasio Michalkiewicz. Po dyskusjach pomiędzy Radą Parafialną, a księdzem uległ pewnym korektom. W żadnym wypadku nie była to cenzura, ale wspólne uzgodnienia. Abyśmy nie mówili tego, czego nie można było powiedzieć w kościele. Pod listem podpisało się ponad trzysta osób, byłych internowanych i więzionych. Podpisy zbieraliśmy niezwykle dyskretnie, bo wpadka tych, którzy je zbierali oznaczałaby ich aresztowanie. - Każda msza miała swoje akcenty. W kościele seminaryjnym były chrzczone dzieci Janusza Onyszkiewicza, a ojcem chrzestnym był ukrywający się Zbigniew Bujak - opowiada ksiądz prałat Sikorski. - Była dość dziwna sytuacja, bo dziecko do chrztu trzymały dwie kobiety. Jedną była Joanna Onyszkiewicz, a drugą, żona Bujaka, Wiktoria. Mówiłem: „Proszę się nie dziwić, że osoba ojca chrzestnego nie przypomina mężczyzny, bo chrzestnym jest Zbigniew Bujak". Wielkie były brawa. - Również moją córkę chrzcił ksiądz Jan. To było w 1984 roku - wspomina Krzysztof Mordziński - Zresztą on już wcześniej spotykał się z naszymi rodzinami. Stawaliśmy się jednym wielkim ogniskiem domowym. Miałem ciągłe kontakty z księdzem Janem. Bywało, że raz w tygodniu spotykaliśmy się u niego na rozmowach. Ustalaliśmy program. Jakie modlitwy będą odmawiane podczas mszy. Na jaki temat będzie oświadczenie. Co zrobić, by informacja do ludzi docierała. Takie zawsze były dwa nasze cele: modlitwa i pomoc. - Kiedyś zorganizowaliśmy pielgrzymkę do grobu księdza Jerzego. Zupełnie spontanicznie. Ktoś powiedział: „A może pójść pielgrzymką z kościoła seminaryjnego do grobu Jerzego?" Uznałem to za świetny pomysł. Zapowiedziałem w ogłoszeniach, że jeśli ktoś ma ochotę, to po mszy świętej możemy pójść pieszo do grobu. Nie ulicą, ale chodnikami. Milicja szalała wtedy - wspomina ksiądz. Jeden przejechał koło mnie milicyjnym samochodem tak, że aż mi o sutannę zawadził. Oni nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Miesiąc później, mróz był nieprawdopodobny, milicja sądziła, że znów pójdziemy do grobu księdza. Że to będzie nasz „stały numer" po mszy. Tymczasem był to jednorazowy spontaniczny odruch. A oni zgromadzili mnóstwo suk na placu Teatralnym. I mocno się zawiedli. Ksiądz Jerzy i ksiądz Jan Ksiądz Sikorski słyszał o działalności księdza Jerzego od internowanych robotników z Huty Warszawa. Widział, jak wielki ma wśród nich autorytet. Ksiądz Jerzy słyszał o ks. Sikorskim opiekującym się internowanymi z Huty. Wiedział, że opiekuje się nimi w sposób szczególny. Poznali się niebawem. Popiełuszko był jednym z pierwszych księży, który przyszedł do ks. Sikorskiego, by dowiedzieć się, co słychać u internowanych. Ksiądz Sikorski oczywiście wiedział, że ks. Popiełuszko odprawia msze święte za ojczyznę, gromadzące w świątyni i przed nią tysiące ludzi. Ale miały one „nie najlepszą prasę" w różnorodnych środowiskach, również w środowisku kościelnym. - Poszedłem do niego na mszę dopiero w sierpniu 1983 roku. Pierwsze skojarzenie, jakie tam miałem było, że tu jest wolna Polska. Że jest to przestrzeń poza władzą, poza komunizmem. Że tam się oddycha pełną pobożnością, religijnością. I że tam się zbiera elita patriotyczna naszego narodu - mówi po latach Ksiądz Prałat. - Byłem urzeczony. Do tego stopnia, że powiedziałem Jerzemu tego wieczora: „Ty jesteś mały papież, a ten plac przed kościołem będzie nazwany twoim imieniem". Kontakty obu księży były od tego pierwszego spotkania bardziej intensywne. Spotykali się co jakiś czas. Kiedy ks. Jan usłyszał wiadomość o porwaniu ks. Jerzego, pojechał od razu do kościoła pw. św. Stanisława Kostki i odprawił mszę świętą w intencji ocalenia Jerzego. Nie dopuszczał najgorszego: że mógł zostać zamordowany. - Ale kiedy Ksiądz Prymas przyjechał i mówił do wiernych, by się przygotowali na najgorsze, ludzie mieli do niego pretensję: że nie podtrzymuje w nich nadziei. Wtedy już wiedziałem, że Jerzy nie wróci - wspomina ksiądz Sikorski. - Być może Ksiądz Prymas miał jakieś „przecieki" i modlił się wówczas o pogodzenie z Wolą Bożą. Po śmierci Jerzego zrozumiałem, że SB jest zdolna dowszystkiego. Sam nie czułem lęku. Ale i nie czułem, bym robił coś tak wielkiego jak ks. Popiełuszko. Pamiętam, że wśród księży, którzy prowadzili jakąś działalność nie podobającą się komunistom, mówiło się, aby być ostrożnym. Lecz jakiegoś lęku nie było. Ja sam, w jakiś czas później, dowiedziałem się, że również byłem na liście „do odstrzału". Czwarty po ks. Popiełuszce. Cierń na drodze Śmierć księdza Jerzego stała się cezurą dla wielu Polaków. Jednych zamknęła w niszach kościołów, innych zmobilizowała jeszcze bardziej do konsekwentnej działalności w zwalczaniu ustroju. W niecałe dwa lata po śmierci księdza Popiełuszki, ksiądz Jan Sikorski otrzymał swoją pierwszą parafię. Oddaloną kilka kilometrów od Śródmieścia, zaniedbaną parafię pod wezwaniem Świętego Józefa Oblubieńca NMP na Kole. Wielu uczestników ówczesnego życia politycznego komentowało ten fakt, jako „zepchnięcie kapłana na boczny tor". Jednak - potwierdza to dziś ksiądz Sikorski - nie miało to nic wspólnego z prawdą. Wraz z księdzem Sikorskim na Koło przeniosło się środowisko byłych internowanych i więźniów politycznych. W jakiś czas później i tu raz w miesiącu odprawiano mszę za ojczyznę. Aż po dziś dzień. - Wiele miesięcy wcześniej zgłosiłem Księdzu Prymasowi, że chciałbym być proboszczem. Bo zawsze swoją misję kapłańską wiązałem z probostwem, a nie z seminarium - podkreśla Ksiądz Prałat. - Akurat tutejszy ksiądz proboszcz umarł i było wolne miejsce. Nic w tym nie było nadzwyczajnego. Wkrótce parafia zaczęła dominować wśród innych parafii warszawskich. Nowy proboszcz, wraz z byłymi internowanymi i więźniami politycznymi, rozpoczął budowę nowej plebanii i domu rekolekcyjnego. Rozpoczęto serię wykładów dotyczących historii, roli związków zawodowych, gospodarki. Jan Józef Lipski zorganizował tam jedną z większych ówczesnych bibliotek książek bezdebitowych, wydawanych w kraju i za granicą. - Kiedy przyszedł na parafię, zastał rozgrzebaną budowę - opowiada Krzysztof Mordziński. - Wkrótce uruchomił przedszkole, później szkołę parafialną. Dzisiaj jest to jedna z najbardziej aktywnych parafii w Warszawie. Wprowadzał „Solidarność" w życie, w każde miejsce. Był wszechstronny. Skupił wokół siebie różnych ludzi: aktorów, dziennikarzy, pisarzy. Bywał tutaj ksiądz Józef Tischner. Dyskutowaliśmy wiele razy o jego „Etyce Solidarności". Dawał nam wiele podpowiedzi. Ksiądz Sikorski, owszem, był antykomunistą, ale nie w taki sposób, jak my. On miał bardzo katolicki stosunek do osób o innych przekonaniach. Mówił, że nie wolno ich wdeptać w błoto. Jeżeli jest okazja, to trzeba im tłumaczyć, że błądzą. Na pewno przekonania komunistyczne były mu obce. Traktował je jako patologię, lecz nie był radykalny. Zawsze mówił, że trzeba swoje siły mierzyć i szacować siły przeciwnika, by nie doszło do niepotrzebnego rozlewu krwi. Nigdy nie był zwolennikiem tezy, która mówi, że cel uświęca środki. Zawsze wręcz podkreślał, że cel nie uświęca żadnych środków. - Był nosorożcem idącym do przodu. Nikt nie mógł mu zarzucić, że on coś robi dla osiągnięcia jakiejś koncesji - opowiada Anatol Lawina. - Nie wahał się przed powiedzeniem czegoś niepopularnego wśród ludzi władzy. I bardzo to u niego cenię. Nie epatował słownictwem, hasłami podczas kazań. Nie używał mocnych słów czy alegorii. To nie jest typ intelektualisty, ale lidera religijnego. Najbardziej u niego ceniłem to, że był bardzo zainteresowany tym, by inspirować innych. Nie różnicował ludzi, wszystkich traktował jednakowo. Miał jednoznaczne poglądy dotyczące Polski. Wiedział, że Polska powinna być wolna, niepodległa i otwarta na Kościół. Prowadziliśmy głębokie rozmowy dotyczące dramatów ludzkich tamtego czasu. Mówiliśmy o postawach ludzi. Nasze rozmowy były niemal przyjacielskie. Ja bym go nazwał wielkim patriotą z pozytywną wizją. Nie był antykomunistą w klasycznym tego słowa znaczeniu. Dla mnie antykomunizm to jest ustawianie się przeciwko komuś. Ale on się nie ustawiał przeciwko komuś. Natomiast, jeżeli ktoś zapyta, czy był przeciwnikiem komunizmu odpowiem - tak. Ale komunizm u niego nie był odniesieniem do jego wizji świata. To było coś, co było cierniem na jego drodze. Kiedy był kapelanem w Białołęce, naprawdę angażował się w pomoc więźniom. - To, co również było niezwykłe, to fakt, że nie wytwarzał dystansu. Co nie znaczy, że był to brat łata. Zauważyłem, że wielu księży chowa się za sutannę, chowa się za dystansem. A Jan to człowiek bez kompleksów. Pewien siebie. Postawny. On się nie musiał chować za sutannę. Miał poczucie humoru i poczucie dystansu wobec tego, co robi. To niezmiernie ważne. Byłem wtedy ostrym działaczem - mówi Jacek Szymanderski, działacz „Solidarności", w połowie lat osiemdziesiątych również jeden z animatorów młodzieżowego ruchu „Wolność i Pokój". - Jako działacz szukałem radykalnego sojusznika. Ksiądz Jan taki nie był. Ale lubiłem z nim pracować, bo był to równy gość, który nie snuł drobiazgowych rozważań politycznych. Za to chętnie słuchał. Entuzjazmował się polityką. Jednak spotkania u księdza Jana nie były miejscem debat politycznych. Nie dyskutowaliśmy o wizji Polski. „Solidarność" był to ruch, w którym ludzie sami sobie oddawali godność. Jego wielkość polegała na tym, że wszyscy czuli się równo potrzebni. Czuli się na miejscu. W tym czasie jeździłem po Polsce z wykładami. Ja opowiadałem o świecie, w którym byłem. Oni mogli opowiadać o świecie, w którym oni byli. To nie jest tak, że Jan Sikorski był jeden. Takich Janów było najpierw miliony. Później setki tysięcy. Jedni byli bardziej zdolni, inni mniej. On był bardziej zdolny. Jedni byli proboszczami, inni robotnikami. On był proboszczem. Jedni dysponowali infrastrukturą, plebanią. Inni dysponowali własną połową kawalerki. On znakomicie wykorzystał swoją pozycję w strukturze kościelnej. Wykorzystał do tego, by nasz ruch żył. Ze swoimi kwalifikacjami intelektualnymi. Z sytuacją społeczną, jaką miał. Nie chciał być liderem, choć był niesłychanie dynamiczny. Jan wszedł w „Solidarność" nie zapominając, że jest kapłanem. I jako kapłan dbał o to, by idea, której służył, nie została w jakiś sposób zbezczeszczona. Czas wielkiej pracy, czas utraconych możliwości Ksiądz prałat Jan Sikorski podsumowując lata 1981-1989 odpowiada krótko, że był to czas wielkiej pracy. Robiąc bilans tego co się wydarzyło po 1989 roku mówi, że ten czas stał się czasem utraconych możliwości. Rozmiękczania opozycji i samej idei „Solidarności". Zwłaszcza podczas obrad Okrągłego Stołu, których konsekwencją były dalsze losy Polski. - Nie myślałem wcale, by się mścić na komunistach - podkreśla ksiądz Jan Sikorski. - Czy w jakiś sposób ich karać. Ale sama idea tak zwanej grubej kreski była fatalnym nieporozumieniem. Dlatego, że rozgrzeszenie wymaga jednak spowiedzi i oczyszczenia. Tak wynika z praktyki duszpasterskiej. To zostało zamącone. Od razu zresztą uznałem, że jest to łatanie starego worka, że sprzedaje się jakąś nieprawdę. Oczywiście, cieszyło mnie: „Wasz prezydent, nasz premier". Że coś się zaczyna dziać nowego. Widziałem, że jest to przyspieszenie przemian. Natomiast żal mi było tej czystości i jednoznaczności „Solidarności". I ta nostalgia pozostaje we mnie do dzisiejszego dnia. I wydaje mi się, że „OS" to była klęska naszej historii. Że nie umieliśmy wykorzystać zwycięstwa. Że cud, który uczynił Pan Bóg został spaprany naszymi rękami. Bo, podkreślam to jeszcze raz, brak jest rozliczenia. I ten brak nazwania co jest co, i kto jest kto, ciąży bardzo nad nami. Niestety, ludzie zawiedli. Zabrakło czystości i piękna, do których tyle nadziei przykładaliśmy. Dla mnie rewolucja solidarnościowa była rewolucją bezkrwawą, która nie walczyła z nikim. Walczyła o coś. To jest nieporównywalne z niczym w dziejach świata. Ta jakość została jednak przymulona tym, co się później stało: po 1989 roku nie przeprowadzono radykalnych reform w duchu wartości. Uważam, że jako Polacy moglibyśmy być ideowymi przywódcami Europy. I to zarówno dla Wschodu, jak i dla Zachodu. W sensie przekazywania wartości. Tymczasem myśmy stali się strasznie pospolici. Przejmujemy cały zachodni śmietnik jako sukces, jako zdobycz naszej rewolucji. Całą tę plastykową kulturę kupiliśmy. I jest to ból, który mnie drąży. Brak mi również wielkich umysłów w Polsce. Autorytetów, które by oddziaływały na ludzi w kraju, w Europie. Nie widzę ludzi, ani z prawej, ani z lewej strony, o których mógłbym powiedzieć, że są odpowiedzialni za całość naszej ojczyzny. Jednak warto było walczyć o taką Polskę, jaka jest. Powoli, powoli, ale się zmienia. Mimo wszystko warto było. |