Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu Ks. Jan Sikorski
Cienka żółta linia
      Ks. Jan Sikorski - od 1989 roku naczelny kapelan więziennictwa RP, założyciel Bractwa Więziennego. W latach 1981-82 duszpasterz internowanych w Białołęce. Jest doktorem teologii, od 1986 r. proboszczem parafii św. Józefa Oblubieńca w Warszawie.

Znamię Kaina

      Każdy z nas jest odpowiedzialny za rozwój Kainowej natury w drugim człowieku - mówi ksiądz Jan Sikorski. W cyklu poświęconym pojmowaniu Dekalogu na progu III tysiąclecia chrześcijaństwa Wiesława Lewandowska rozmawia na temat piątego przykazania.

Dlaczego Kain zabił Abla?
      Bezpośrednim powodem zabójstwa była zazdrość, ale zbrodni Kainowej nie da się zrozumieć bez świadomości tego, czym był grzech pierworodny i jakie są jego skutki. W, zamierzeniu Pana Boga |ego stworzenie miało być dobre. Dopiero, gdy na świat przychodzi grzech, w człowieku zaczyna się dziać coś niedobrego, kiełkuje zło, od którego człowiek już nie może się wyzwolić. U Kaina rodzi się zawiść za to, że jego brat był lepiej oceniony niż on. Praprzyczyna zbrodni Kainowej jest dokładnie taka sama, jak przyczyna grzechu Jasia i Małgosi w przedszkolu, gdy Jaś ciągnie Małgosię za włosy, albo gdy Małgosia skarży na Jasia.
Kainowe plemię - to my wszyscy?
      Tak, bo zmienne są wśród nas tylko proporcje skłonności do grzechu, natomiast praprzyczyna pozostaje ta sama - skażenie, słabość ludzkiej natury. Grzech Kainowy, w mniejszym lub większym stopniu, tkwi w każdym z nas. W laickich poglądach na naturę człowieka uważa się, że wystarczy człowieka wykształcić, aby był dobry. W rozumowaniu tym tkwi błąd. Mając świadomość grzechu pierworodnego wiemy, że to nie nastąpi, bo pokolenie Kainowe trwa.
Może dlatego, że Kain nie został ukarany śmiercią musimy być Jego spadkobiercami?
      To sam Pan Bóg dał Kainowi znamię, żeby go nikt nie tknął, żeby mu nikt nie odebrał życia. To było niezwykłe. Zbrodnię popełnił, karę ponosił, a jednocześnie dostał ochronę od Boga, który sobie właśnie w ten sposób zastrzegł sprawę decyzji o życiu człowieka. Ludzkie życie jest w gestii Pana Boga, a nie człowieka! 
Często myślimy sobie, że to może pomyłka Pana Boga, iż nie skazał Kaina na najwyższy wymiar kary?
      Jesteśmy tak słabi i pyszni, nawet Pana Boga jesteśmy skłonni posądzać o pomyłki. To właśnie niedowierzanie Bogu doprowadziło do grzechu pierworodnego. Najgorszy grzech na świecie to nawet nie zabójstwo tylko pycha, bo z niej rodzą się wszystkie grzechy. Pycha niesie ze sobą fałsz widzenia świata, pomieszanie hierarchii wartości.
Jednak to grzech Kaina w dziejach człowieka bywał zbyt wygodnym wytłumaczeniem ludzkiej nieprawości. 
      Przede wszystkim był przestrogą dla człowieka i całego społeczeństwa ludzkiego. Jest to przecież wyraźne ostrzeżenie, dokąd może pójść zbrodnia ludzka, jeżeli człowiek nie będzie współpracował z Panem Bogiem, tylko ulegnie własnym nieuporządkowanym pożądliwościom.
Każdy więc nosi w sobie tę ukrytą za pychą gotowość zabicia brata?
      Tak, ale tylko w tym sensie, że nasze skłonności do złego zawsze mogą, choć nic muszą, prowadzić do najgorszego. Na szczęście przed człowiekiem w porę stanął Chrystus, który chce uporządkować ten wewnętrzny nieporządek i wyciągnąć człowieka z grzechu. Kościół i cala moralność chrześcijańska jest bardzo realistyczna w ocenie możliwości człowieka.
Chrystus mówi: "Kto by się dopuścił zabójstwa podlega sądowi, każdy, kto się gniewa na brata swego, podlega sądowi". To tak, jakby chciał człowieka mocniej trzymać za rękę, prowadząc po dobrej drodze?
      Stara rzymska zasada mówi: principiis obsta - przeciwstawiaj się początkom. Na tym polega realizm moralności chrześcijańskiej, że zwraca uwagę na ludzką codzienność, bo to w niej może tkwić zarzewie wszystkich najcięższych grzechów. Dlatego Chrystus stawia przed człowiekiem większe i bardziej szczegółowe wymagania, co pozwala uniknąć najgorszego. Ale - co najważniejsze - daje także większe możliwości naprawy. Przez swoją wielką miłość do nas przekazuje nam orędzie miłosierdzia, którego tylko delikatna zapowiedź była w Starym Testamencie. 
Moralność Starego Testamentu wydaje nam się bardziej czarno-biała, wyraźna. Moralność Chrystusa na pierwszy rzut oka jest samą łagodnością i wybaczeniem.
      Chrystus daje szansę przywrócenia porządku wewnętrznego przez zjednoczenie z Jego człowieczeństwem. On staje się człowiekiem, bierze na siebie ludzki grzech, jednocześnie daje nam swoje ciało, abyśmy tego ciała mogli dotknąć. Słaby człowiek zjednoczony przez człowieczeństwo z boskością Chrystusa jest w stanie opanować grzech i sprostać wymaganiom. Chrystus przynosi nam wymagania i jednocześnie możliwość ich spełnienia, których przed Chrystusem nie było. Dlatego czasy Starego Testamentu były tak krwawe.
Oko za oko, ząb za ząb. Krew się lała, ale wymiar sprawiedliwości funkcjonował dość klarownie. Bóg był wprawdzie wysoko, nie stąpał po ziemi, ale za to był groźny, budził stosowny lęk.
      Mimo tego lęku, okrucieństw nie brakowało i krew się lała. Brakowało wymagań ewangelicznych i łaski do ich spełniania, jaką dał dopiero Chrystus. 
Dziś bardzo się burzymy przeciwko nadstawianiu drugiego policzka i miłowaniu nieprzyjaciół...
      Myślę, że to nasze oburzenie płynie ze sprymityzowania tych zaleceń, z ich literalnego odczytania. Tymczasem rzecz trzeba rozważać w szerokim kontekście zdobywania Królestwa Bożego i związanej z tym odwagi. Pan Jezus mówi: nie bój się policzka, gdy dostaniesz, idź dalej i nadstaw drugi. Tak jak żołnierz zraniony w boju nie boi się następnej rany, bo walczy o sprawę, która jest słuszna. Chrystus nie każe być zaprogramowanym fajtłapą. Nadstawianie drugiego policzka jest wyrazem ogromnej mocy człowieka, który wytrwale dąży do celu, który nie boi się strat, nie boi się nieprzyjaciół... 
A więc nie ulega przemocy nadstawiając drugi policzek, tylko z nią walczy, właśnie poprzez nadstawienie drugiego policzka?
      Właśnie tak. Drugi policzek to odwaga, a nie bierność lub małoduszność. Niezrozumienie tego zdania Ewangelii jest pewnym sukcesem diabła, bo stawia chrześcijan wśród biernych nieudaczników, którzy dla świętego spokoju zgodzą się na wszystko. 
Albo rysują grubą kreskę...
      Apoteoza polskiej "grubej kreski" płynie ze złej interpretacji chrześcijańskiego nakazu miłowania wrogów i z przebaczenia bez rozliczenia win - to zła interpretacja Ewangelii. Powołujemy się często na słowa Pana Jezusa, których On nie powiedział. Dochodzi na tym tle do wielkich nieporozumień wychowawczych - w życiu rodziny, społeczeństwa i w życiu politycznym. Tymczasem chrześcijanin to człowiek odważny i sprawiedliwy, co nie da się pogodzić ze skłonnością do wspólnych kompromisów.
A więc także nie pacyfista we współczesnym rozumieniu?
      Nadstawianie drugiego policzka nie ma nic wspólnego z pacyfizmem. Tym bardziej że Pan Jezus mówi też wyraźnie właśnie pacyfistom - nie przyszedłem przynieść pokój, tylko miecz... oraz, że rzuci ogień na ziemię i chce, żeby on zapłonął. Nie wyklucza tego, że w jednym domu skłóceni będą nawet najbliżsi... Pan Jezus się tego nie boi, nie boi się skłócenia, które może nastąpić w domu, w walce o Królestwo Boże i o prawdę.
Tymczasem w świecie narasta przemoc. Człowiek jakoś nie staje się lepszy po 2000 lat samodoskonalenia się za pomocą Ewangelii.
      Każde pokolenie kreśli własną historię. Poszczególne epoki dostarczają człowiekowi materiału do refleksji, ale nie gromadzą siły. Tę silę w każdej epoce człowiek musi zdobyć na nowo. Nie można zatem powiedzieć, że jeśli w jednym wieku ludzkość wyzwoliła się od jakiegoś zła, to w następnym będzie już od niego wolna. Zdawało nam się, że po pierwszej wojnie już żaden podobny kataklizm nie może się ludzkości przydarzyć, a tymczasem szybko nastąpiła druga Wojna, a po drugiej, jak świat długi i szeroki, mamy niekończące się konflikty, rzezie... A jakie jeszcze będą, tego nie wiemy. 
Konserwatyści utrzymują, że spirala zbrodni nakręca się dlatego, że w świecie przestaje istnieć wspólnota zbrodni i kary. Po zbrodni nie następuje kara, czyli cierpienie, przestroga, wyrzuty sumienia - człowiek się nie naprawia.
      Dlatego nie ma innej drogi wyjścia z tego zaklętego kręgu jak powrót do świata wartości. Nie ma pokoju dla bezbożnych - mówi Pismo Święte. Nie będzie pokoju tam, gdzie nie będzie świata wartości, a znowu świata wartości tam, gdzie nie ma Pana Boga. Choćbyśmy się nie wiem jak starali, to w świecie bez Boga nie znajdziemy argumentów, które by mogły człowieka powstrzymać przed zbrodnią. Z im większym zapałem będziemy budować tę naszą wieżę Babel, tym szybciej ona nas przygniecie. 
Dlaczego świat się stał wyrozumiały dla zabójców?
      Człowiek jako istota ideologiczna szuka oparcia w jakichś konstrukcjach myślowych. Jeżeli zabraknie w nich stałych wartości, pozostają mody lub emocje. Ostatnio w karaniu panowała moda na pobłażanie, a już w tych dniach poklask zyskują inne postawy. Przesadziliśmy z pobłażliwością, więc teraz nasze emocje mogą odwrócić się w kierunku odwetu i surowości. 
Chyba Już się odwracają: wołamy o surowsze kary dla przestępców.
     
Bo łatwiej jest leczyć objawy niż chorobę. Surowość jest potrzebna, ale powinna dotknąć najpierw nieprawidłowości naszego życia społecznego i jego źródeł. Aby jednak skutecznie walczyć z chorobą, trzeba poznać i zniszczyć jej przyczyny. Leczenie samych objawów może prowadzić do jeszcze większej zapaści. 
Ośmieli się Ksiądz zaproponować taką surowość od kołyski?
      Tak, choć wielu ogłosi mnie niedobrym księdzem. Wiele zła na gruncie wychowawczym bierze się z modnej pajdokracji, swoistych rządów dziecięcych. Gdy jedna ze szkół średnich na terenie mojej parafii, nie mogąc sobie poradzić z używaniem narkotyków, zarządziła obowiązkowe testowanie młodzieży, rodzice ostro zaprotestowali, że szkoła chce łamać prawa dzieci! Tak, a Pismo Święte przestrzega: "co to za ojciec, który nie chce karcić własnego dziecka!" Na zebraniach z rodzicami przed i Komunią Świętą ze smutkiem przekonuję się, że marzeniem wielu rodziców jest, by dzieci dostawały dobre stopnie, mniej, żeby cokolwiek umiały i rozumiały... Martwią się też bardzo, by nie stresować dzieci. 
No i mamy "od rzemyka do konika".
      To jedno z najbardziej zapomnianych przysłów. Dlatego Kościół stara się namawiać rodziców do stawiania wymagań dzieciom. Jeżeli tego zabraknie, okrucieństwo będzie wzrastało w sposób dla nas jeszcze dziś nieprzewidywalny. Jestem co do tego absolutnie przekonany.
Kościół mający stać na straży czarno-białej moralności w ostatnim czasie - po stawianych mu zarzutach, że za bardzo wtrąca się do polityki - wydaje się bardzo dyskretny w napominaniu. Jego głos nie jest w każdym razie dość słyszany.
      Jeżeli do mnie do kościoła przyjdzie człowiek spreparowany przez obiegowe opinie, a ja mu podam dobre, ale niepopularne lekarstwo, to je odrzuci. Dlatego trzeba leczyć roztropnie i umiejętnie. Zgadzam się z uwagą, że proporcjonalnie do współczesnych zagrożeń ten krzyk Kościoła jest zbyt anemiczny. Ale to jest również na życzenie tego społeczeństwa... 
...które wcześniej wyśmiało dyskusje o wartościach w mediach.
I już zaczyna za to drogo płacić. 
Budujemy sobie solidną cywilizację śmierci. Czy taką od podstaw, od kołyski, budowaną cywilizację śmierci można pokonać proponowaną przez Jana Pawła II cywilizacją miłości?
      Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy w stanie i powinniśmy zatrzymać tę falę śmierci, natomiast nie wiem, czy chcemy to zrobić.
Może trzeba stawiać radykalne tamy, choćby w formie stanowienia odpowiednich przepisów?
      Szkoda czasu na błądzenie po ślepych uliczkach. Zaostrzenie kodeksów prawa, jak i zbytnia łagodność to są te ślepe ulice. 
Jak zatem trafić na właściwą drogę?
      Trzeba szukać drogi powrotu do wartości i radykalizmu w miłości. 
Ale jak najprościej wrócić do wartości - zmienić wszystkie gazety, wprowadzić cenzurę?
      Wciąż niepoprawnie wierzę, że ludzie mają rozum, choć chciałbym, by go częściej używali.
Z przesadnego zaufania do rozumu też wynikło wiele zła.
      Tak, ale ten sam rozum może przypominać, że jest jeszcze Pan Bóg ze swoją mocą, miłością i miłosierdziem. Jeżeli po tę moc nie wyciągniemy ręki, stanę się pesymistą. 
W Polsce panuje dziś przekonanie, że jedynie kara śmierci może budzić respekt przestępcy. Większość polskiego społeczeństwa opowiada się za karą śmierci. Nawet recydywiści mówią, że jedynie ona ma moc odstraszającą.
      Trudno inaczej reagować na wiadomości o zbrodni. Pierwszym, nieco zrozumiałym, odruchem jest zwykle agresja i chęć odwetu w myśl zasady "ząb za ząb". Natomiast potem powinna przyjść refleksja. Do takiej rozumnej chrześcijańskiej refleksji zachęca nas Kościół, a zwłaszcza Ojciec Święty.
Politycy prawicowi, powołujący się na naukę Kościoła, radzi by przywrócić wykonywanie kary śmierci i jeśli nie inicjują na ten temat dyskusji to dlatego, że nie chcą sprzeciwiać się Ojcu Świętemu.
      Ojciec Święty nie decyduje za nas, natomiast wskazuje drogę naszym decyzjom. W Evangelium Vitae podkreśla, że życie człowieka należy do Pana Boga. Społeczeństwo natomiast, jeśli chce się bronić, to w przypadkach wyjątkowo skrajnych, kiedy to zagrożenie jest naprawdę ogromne, może stosować karę najwyższą. Ale to ma być forma samoobrony, a nie decyzja o cudzym życiu czy śmierci. 
Katechizm Kościoła Katolickiego również nie wyklucza możliwości stosowania kary śmierci.
      Katechizm nie stawia tej sprawy na ostrzu noża i pozostawia ją sumieniu tych, którzy mają decydować o tym, jak najlepiej chronić społeczeństwo. Na pewno jednak należy zrobić wszystko, aby poszukując właściwych rozwiązań, zmierzać prostą drogą ku cywilizacji miłości.
A więc jednak, mimo wszystko, bez kary śmierci?
      Gdyby mnie o to pytano, odpowiedziałbym - bez. Dlatego że zrobiliśmy zbyt mało jako społeczeństwo, żeby chronić się przed przestępczymi postawami. Jeżeli to uczynimy i mimo to nie będziemy sobie dawać rady, można powrócić do tej dyskusji. Jak dotąd mało robimy, aby tę falę patologii zatrzymać, co więcej, jeszcze ją wzmagamy. Z wielką trudnością przebija się dziś do młodego człowieka świat wartości. Nawet w tak zwanych dobrych rodzinach rodzice bywają bezradni. Chcąc ochronić dziecko, powinni wyrzucić telewizor, zakazać czytania gazet i nie pozwolić chodzić do szkoły, a to jest nonsens. Tak więc proszę, aby ci, którzy chcą zbierać podpisy za przywróceniem kary śmierci, przedtem pokazali spis działań, które my, jako społeczeństwo, podejmujemy, żeby zapobiec przemocy. 
Katechizm mówi, że odmawiając pomocy w niebezpieczeństwie, narażamy życie innego człowieka i grzeszymy tym samym przeciwko przykazaniu "nie zabijaj".
      Każdy z nas jest zobowiązany nie tylko do miłości siebie, ale też do miłości bliźniego, leżeli jestem w stanie skutecznie mu pomóc, to jestem do tego zobowiązany. leżeli jestem w stanie pomóc komuś zagrożonemu, powinienem to uczynić. Małoduszność zasługuje zawsze na potępienie. Odrobina odwagi jest konieczna. Wydaje mi się, że dzisiaj obserwujemy kryzys odwagi. 
Czy nie mamy do czynienia z podobną sytuacją w wymiarze społecznym: nie radząc sobie i zapewnieniem społeczeństwu bezpieczeństwa, narażamy je także na poważny uszczerbek. To gorsze niż odmowa pomocy w ciemnym zaułku.
      Z przerażeniem patrzę, jak toniemy w sporach politycznych, natomiast nie mamy czasu myśleć o dobru wspólnym i to jest wielki grzech współczesnych polityków, leżeli coś uznajemy za cenną wartość, to od Sejmu i prezydenta do przedszkola powinna być jedna myśl. Już Dostojewski zauważył, że zbrodnia potrafi się zorganizować sama z siebie, natomiast dobro jest bezradne i trzeba mu bardzo pomagać. Dopiero więc, gdy zaczniemy działania viribus unitis, możemy poczuć się bezpiecznie. Dopóki, tego zjednoczenia sił w Polsce nic będzie, glos Kościoła będzie głosem wołającego na puszczy.
Wtedy, gdy nie ma innych sposobów obrony społeczeństwa przed przestępcą, może nastąpić odebranie mu życia - podaje Katechizm. Jak ocenić, że zaistniała konieczność takiej obrony społeczeństwa?
      Nie ma dwóch ludzi identycznych, nie ma zbrodni identycznych i ocena, w którym momencie i komu można odebrać życie zawsze jest wejściem w prerogatywy boskie. W swej dziesięcioletniej pracy w duszpasterstwie więziennym nie spotkałem przypadku, w którym byłbym w stanie z czystym sumieniem powiedzieć: tak, tu zachodzi obrona konieczna, tu należy wykonać wyrok śmierci, bo nie ma żadnej szansy na poprawę. 
Spotkał jednak Ksiądz zapewne wielu zabójców, którzy nie zawsze budzili tylko duszpasterską litość?
      Nigdy nie wiadomo, czy moje obserwacje są prawidłowe, nigdy nie wiadomo, czy tamten człowiek mówi prawdę... Człowiek jest taką tajemnicą. Nigdy też nie wiadomo, jaki będzie skutek moich duszpasterskich starań. Powiedziałbym tak: trudno byłoby wydać wyrok zarówno skazujący, jak i uniewinniający. Tak więc w takich sytuacjach najlepiej czuję tę wielką mądrość Pisma Świętego, które mówi. że sprawa życia to sprawa Pana Boga, a nie człowieka.
Tyle że chodzi o człowieka, który nie ma takich wątpliwości - dla niego sprawa życia nie jest sprawą Pana Boga, skoro już zabijał...
Ja jestem po to, żeby mu to powiedzieć, dać szansę na poprawę. 
Tymczasem on wychodzi na przepustkę i znów morduje.
      Mówiąc o szansie, nie miałem na myśli pełnej wolności. Izolacja takiego człowieka od społeczeństwa jest koniecznością, natomiast stopień surowości tej izolacji musi być wynikiem skrupulatnego rozeznania sprawy. 
Teoria jest ładna, tymczasem rzeczywistość przytłacza. Zbrodnia za zbrodnią, a w międzyczasie pobyt w zakładzie karnym...
      Powiem rzecz straszną - chwilami się dziwię, że tych zbrodni jest tak mało. W moim rozumieniu na to, co robi społeczeństwo, tych zbrodni "powinno" być więcej. 
Jak to?
      Posłużę się bulwersującym przykładem. Ten dwudziestoletni chłopak, który z zimną krwią utopił w Wiśle czteroletniego synka swojej konkubiny, wcześniej uczestniczył w duszpasterstwie oazowym. Pojechał nawet razem z nimi na obóz. Ta jego decyzja o wyjeździe podjęta była z wolą pracy nad sobą, chyba chciał być lepszy... 
Czy przypadek ten nie skłania Księdza do gorzkich refleksji na temat duszpasterstwa wśród więźniów?
      Nie! Ten chłopak wrócił do swego środowiska, skazany na powtórną demoralizacje.
Nie tylko dlatego, że jego własne środowisko jest źródłem demoralizacji - ale w zasięgu wzroku, w telewizji, w kioskach znajduje dowody na to, że światem rządzi przemoc i zbrodnia, dowody na to, że życie społeczeństwa toczy się w oderwaniu od podstawowych ludzkich wartości. leżeli więc spora grupa ludzi wpływowych w Polsce kreuje cywilizację śmierci, to jak Kainowa natura tego chłopaka, który chciał się zmienić, może nie zostać do cna zepsuta! 
Czy to nie nazbyt łagodne tłumaczenie kogoś, kto topi małe dziecko w lodowatej wodzie?
      Ja nie usprawiedliwiam, chcę tylko powiedzieć, że każdy z nas jest odpowiedzialny za rozwój Kainowej natury w drugim człowieku. Proszę mi powiedzieć, kto jest bardziej winny, czy ten chłopak, który chciał i walczył o to, żeby być lepszym, czy społeczeństwo, jego otoczenie, które świadomie zupełnie rozbudza w nim Kainowe instynkty? Inny "bohater" tej samej zbrodni w przeszłości ze względów dyscyplinarnych był pozbawiony pracy. Skutecznie i z przekonaniem bronili go dziennikarze, przedstawiając jako sztandarową postać pokrzywdzoną przez system. Dziennikarze zrobili z niego bohatera pozytywnego. Kto wie jak to wpłynęło na jego osobowość?
Gdy pewien francuski przestępca, oczekując na wykonanie kary śmierci, doszedł - Jak pisze w pamiętniku, który stał się bestsellerem - do zrozumienia swojej winy i nawrócił się, szybko pojawiły się propozycje rozpoczęcia starań o proces beatyfikacyjny. Czy to nie przesada?
      Znam takich więźniów, którzy przeszli głęboką wewnętrzną przemianę, dlatego wspomniana sytuacja mnie nie dziwi. Nie jest to przemiana na zasadzie tresury wychowawczej, resocjalizacji. Ewangelizacja jednak jakoś skutkuje.
Były przypadki, w których miał Ksiądz pewność, że więzień się nawrócił?
      Mogę pokazać konkretne osoby, które żyją i działają na co dzień w duchu przemiany. Jeden z takich podopiecznych oświadczył mi, że chce wstąpić do seminarium, a niedawno jeszcze siedział w więzieniu. Oczywiście, daleka jeszcze przed nim droga. Ale sama decyzja już o czymś świadczy. W czasie wakacji szedłem pieszo do Częstochowy z więźniami aktualnie odbywającymi karę. Pielgrzymi byli przekonani, że to są klerycy. 
Nie powie Ksiądz jednak, że jest to zjawisko częste, zwłaszcza wśród zabójców?
      Nie, ale jest ważne, że takie przypadki w ogóle się zdarzają. Nigdy nie wiadomo, kto skorzysta, z danej mu szansy przemiany własnego życia, a kto ją zaprzepaści. Ale każdy taką szansę powinien dostać, zarówno w więzieniu, jak i poza nim. Dlatego troszczyć się należy szczególnie o tych duchowo umocnionych, którzy wychodząc z więzienia, z konieczności wracają do swojego starego świata... 
... świata, który pilnie potrzebuje nowej ewangelizacji...
      No właśnie! Dlatego często więzień, który pomyślnie przeszedł drogę ewangelizacyjną, nie chce wracać do swego środowiska, bo gdy zamierza układać swoje życie po nowemu, spotyka środowisko i warunki, które kierują go z powrotem do więzienia. Z bólem stwierdzam, że rozpasanie moralne naszego społeczeństwa sprzyja generowaniu coraz większych zbrodni. Nasz obecny styl życia jest kryminogenny i ta kryminogenność rośnie. 
Czy kryminogenna nie jest także pobłażliwość i łagodność, niemoc w obchodzeniu się z przestępcami?
      Przede wszystkim muszą być bardzo silne organy ścigania, bardzo szybko działające sądy i adekwatna do zbrodni kara.
Czy podziela Ksiądz powszechnie panujące odczucie, że w III RP przestępca spotyka się i wyrozumiałością, ochroną, ofiara zaś przykrościami?
      Tak, uważam, że prawodawstwo jest tu zbyt liberalne, a przynajmniej źle są w nim rozłożone akcenty. W moim rozumieniu jeśli ktoś gwałci moje prawa, tym samym powinien tracić swoje. Wydaje się, że przestępca jest w świetle prawa jakby "świętą krową", którą strach tknąć, bo może jeszcze oskarżyć poszkodowanego. 
Niektórzy filozofowie utrzymują, że zbrodnia jest w pewnej mierze pożyteczna.
Zbrodnia ze swej istoty jest zawsze zjawiskiem negatywnym, natomiast skutki zbrodni mogą czasem okazać się pożyteczne. W Wielką Sobotę Kościół śpiewa: Błogosławiony grzech Adama, że zasłużył na takiego Odkupiciela. Miłość Boga jest tak wielka, że nawet ze zła potrafi wyprowadzić dobro, ale to nigdy nie jest ani pochwałą, ani usprawiedliwieniem zła. 
Czy często zdarzają się wśród więźniów tacy, którzy dziękują Opatrzności za to, że się znaleźli za kratkami l już sam ten fakt jest początkiem przemiany myślenia?
Sam słyszałem z ust więźniów słowa: Ja Panu Bogu dziękuję, że się dostałem do więzienia. Ostatnio pewna babcia, biorąc z kancelarii parafialnej : metrykę dla wnuczka, powiedziała o nim: Bogu dzięki, jest w więzieniu. Skąd ta radość? - zapytałem. Bo były z nim kłopoty, a w więzieniu się kompletnie nawrócił, tak że teraz mnie w listach katechizuje. 
Kara ma wartość leczniczą i powinna przyczynić się do poprawy winowajcy - podaje Katechizm. Uważa Ksiądz, że obecnie kara w Polsce ma wartość leczniczą? 
      - Biada nam, gdyby miała tylko wartość rewindykacyjną, bez wartości j leczniczej. Myślę, że po reformie więziennictwa, którą od kilku lat obserwuję, właśnie ten leczniczy element kary został mocno wyakcentowany, czego społeczeństwo nie chce zrozumieć, widząc w więzieniach sanatoria. Oczywiście, do tej podstawowej kary odebrania wolności można by stworzyć dodatkowe dolegliwości. Trzeba jednak pamiętać, że ludzi się skazuje : na pozbawienie wolności, a nie na odczłowieczenie. 
"Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych... temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza" (Mt. 18,6). Kogo by utopić dziś? 
      Wody by zabrakło. Poczynając od prezydenta, kończąc na sprzedawcy w kiosku Ruchu. Przydałoby się trochę pokory i słuchania tych, którzy znają ludzkie sumienia, zamiast posądzać ich, że chcą sumieniami rządzić. 
Nie mamy wartości, nie mamy dobrze j uporządkowanych paragrafów, nie mamy koncepcji wychowawczych, mamy głos wołającego na puszczy Kościoła. Nie mamy dobrej woli? 
      Nie widać dobrej woli, zwłaszcza politycznej, a co więcej, namnożyły się j struktury zła, z którymi nikt nie walczy. Stare przysłowie powiada, że łyżka i dziegciu zepsuje beczkę miodu. Nasze wartości, nasze tradycje, to wielka beczka miodu. 
A co jest łyżką dziegciu?
      Źle pojęty, antyhumanistyczny liberalizm.
Tak mówią religijni fundamentaliści, do których Ksiądz się nigdy nie zaliczał.
      Nie, aczkolwiek rzeczywistość popycha mnie w kierunku radykalizacji postawy, wbrew mojej własnej naturze. Mówię tu o rzeczywistości społeczno-politycznej, która jest praprzyczyną zła. Chciałbym dziś choć trochę być księdzem Piotrem Skargą i od zbyt intelektualistycznego podejścia przejść do jego gromów. Jeżeli tych nie posłuchamy, najgorsze może być jeszcze przed nami.

Życie nr 14, 17/18 lutego 2001

 Tylu ludzi chodziło po świecie a Pana Boga nie zna

Fragment książki Mateusza Wyrwicha "Kapelani Solidarności 1980 - 1989", Tom II

Stan wojenny był straszliwym ciosem psychologicznym, społecznym i politycznym. Nie miałem wątpliwości, że sprawcą i motorem tego jest Jaruzelski. Wszystkie te tłumaczenia, że zmusili go do tego Ruscy są tylko tchórzostwem. Uważałem, że było to przetrącenie polskiego kręgosłupa. Na początku bałem się, że ten stan wojenny złamie nas na długie lata. Jednak byłem prze­konany, że historia już się nie cofnie, że nie będzie tak, jak przed 1980 rokiem. Widziałem małoduszność Jaruzelskiego. A z drugiej strony również i to, że ten stan wojenny jest trochę naciągany. Że jest to bardziej straszenie grozą, niż jej realne istnienie. Szybko też było wiadomo, że nie jest to tak straszny terror, jaki zastosowali komuniści w Polsce po II wojnie. Nawet rozśmieszały mnie trochę te demonstracje siły opancerzonymi transporterami, czołgami. Tym wojskiem i ZOMO. Nie byłem w stanie ich się bać. Dla mnie prawdziwą grozą była II wojna światowa. Stan wojenny w Polsce był trochę zabawą głupich, dorosłych dzieci. Do tego stopnia, że często wkraczałem w środek tych dorosłych zomowców i słowem ich roz­pędzałem, a oni mi ustępowali. Aleja po tym samym Krakowskim Przedmieściu chodziłem pół wieku wcześniej, w czasie wojny, i widziałem hitlerowców. Wiedziałem jak wyglądał tamten terror, mimo, że byłem wówczas dzieckiem. Teraz, myślałem sobie, co mnie tu Polacy będą straszyć na Krakowskim Przedmieściu, kiedy udawało mi się oszukiwać hitlerowców. Grozy nie odczuwałem. Raczej złość. Irytację - mówi ćwierć wieku od wprowadzenia stanu wojennego ksiądz Jan Sikorski, były długoletni proboszcz parafii pw. św. Józefa Oblubieńca na warszawskim Kole, dziś rezydent przy tej parafii.

Czy nigdy nie zobaczę polskiego żołnierza?

Rodzina Sikorskich była głęboko religijna. Zwłaszcza ojciec. Codziennie chodził do kościoła. W dniu swoich imienin, dopiero, kiedy wrócił z kościoła, składano mu życzenia. Wszyscy też wie­dzieli, że zawsze był prawdomówny. Nie było u niego kompromi­sów pomiędzy prawdą a kłamstwem. Kilkuletni Jaś był przekonany, że jego ojciec jest święty. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale wiedziałem, że tak jest - wspomina dziś ksiądz Sikorski. - I kiedy słyszałem, że jakiś człowiek ma do niego o coś pretensję, to byłem absolutnie oburzony. Bo jak można mieć pretensję do świętego? Przecież on zawsze ma rację.

Groza II wojny zaczęła się dla małego Jasia Sikorskiego w Ka­liszu, dokąd rodzice przeprowadzili się z Warszawy na kilka lat przed wojną. Ojciec prowadził tam firmę odzieżową. Po wkrocze­niu wojsk niemieckich, przed ich domem usytuowanym przy głów­nej ulicy odbywały się każdego dnia przemarsze wojskowe. W mieszkaniu wciąż było słychać szczęk broni i butne uderzenia hitlerowskich butów. - Miałem wówczas cztery lata. Pamiętam, jak któregoś dnia przyszli do nas Niemcy i wywiesili z balkonu ogromną flagę ze swastyką - wspomina ksiądz Sikorski. - Widząc, że to jacyś obcy żołnierze, zapytałem tatę, czy ja już nigdy nie zoba­czę polskiego żołnierza? Takie to było moje dorosłe pytanie. Bar­dzo poruszyłem tym ojca. Odwrócił głowę i rozpłakał się.

Rodzinę Sikorskich Niemcy wysiedlili z Kalisza w 1940 roku. Wrócili więc do Warszawy i zamieszkali nieopodal warszawskich Filtrów. Później niedaleko Starówki. Jaś miał dwie starsze siostry, jedną starszą o cztery lata, drugą o osiem. Mgliście pamięta rodzin­ne rozmowy z końca wojny. Dyskusje etyczne: czy należy w razie „wsypy" zażyć fiolkę z cyjankiem, czy też nie. Obie siostry działały wówczas w harcerskiej konspiracji. Jaś też miał swój udział w woj­nie. Z grupą rówieśników, kiedy była niemiecka łapanka, wskakiwali do tramwaju i krzyczeli: „Łapanka!". Ludzie wybiegali. Do niemieckiej zapory tramwaj dojeżdżał pusty. Innym razem z kole­gami zbierał pieniądze na zubożałą inteligencję. - Uczyłem się w prywatnej szkole. Jeździłem tramwajem kawał drogi, ze Śródmieścia na Ochotę - opowiada. - Widziałem ostre pogotowie nie­mieckie. Niemcy jeździli po Warszawie. I mieli prawo strzelać do każdego. Widziałem też miejsca rozstrzeliwań rodaków tuż po dokonanej egzekucji, na przykład przy placu Narutowicza. Jeszcze była świeża krew pod murem domu. Ludzie kładli kwiaty. To wszystko wsiąkało we mnie. Rodził się mój bunt przeciwko przemocy. I patriotyzm, jako jasne i czyste pojęcie, przekazywane przede wszystkim przez rodziców. A Polska była dla mnie tym, co najważniejsze, nadzwyczajne. Byłem też świadkiem, jak Niemcy aresztowali mojego ojca. Trafił do Auschwitz. Każdego dnia cze­kałem na jego powrót. Wrócił szczęśliwie wymodlony przez matkę. Cudem. Po jednej z modlitw poszła do siedziby gestapo na aleję Szucha. I o dziwo, wpuścili ją tam. Jedynym słowem niemieckim, jakie znała, było słowo „kaput". Gdzieś na korytarzu spotkała Niemca, który znał język polski. Był tak zaskoczony tym, że mamie udało się przejść przez straże w siedzibie gestapo, że postanowił jej pomóc. I po długiej kwarantannie ojca zwolniono. Kiedy go zabrali ważył ponad sto kilo, a jak wrócił czterdzieści parę. Ojciec opowia­dał mi o tym, co się działo w Oświęcimiu.

Krasicki na słupach ogłoszeniowych

Po Powstaniu Warszawskim Sikorscy, jak wielu warszawia­ków, zostali wywiezieni do Niemiec. A kiedy skończyła się wojna, szybko wrócili do kraju i osiedlili się ponownie w Kaliszu. Nie mie­li wątpliwości, że rzekome wyzwolenie przez Sowietów to wielka fikcja. Mówiono o tym głośno w rodzinnym kręgu. Jak również o tym, że żołnierze AK mordowani są przez Sowietów i „władzę lubelską". Nawet piętnastoletnia siostra Janka była przesłuchiwana przez funkcjonariuszy UB: śmiała się z Lenina i przynależności do PPR siostry swojej koleżanki. Kiedy Janek był w pierwszej klasie gimnazjum, odbył się proces jego starszych kolegów z Liceum im. Adama Asnyka oskarżonych o przynależność do młodzieżowej or­ganizacji Związek Wolnych Słowian. - Nie byłem w żadnej organi­zacji po wojnie, ale wybieraliśmy z kolegą patriotyczne wiersze, na przykład Krasickiego, przepisywaliśmy i naklejaliśmy na słupach ogłoszeniowych - opowiada ksiądz Sikorski. - Mieliśmy dużą frajdę, kiedy ludzie zatrzymywali się przy słupach i czytali te wiersze. To był nasz taki mały sabotaż. Ale w domu nie byłem w jakiś szcze­gólny sposób indoktrynowany antykomunistycznie. Nie, ja po prostu wiedziałem, że Sowieci są naszym wrogiem. Mówiło się o nich w domu podobnie jak o Niemcach. To było jak z oddychaniem. Nie miałem żadnych rozterek moralnych.

Matko Najświętsza, muszę mieć syna!

Kapłańską posługę, ksiądz lubi to podkreślać, wymodliła mu matka. Mając już dwie córki, chciała mieć i syna. Pojechała więc do Częstochowy i powiedziała Matce Bożej: Matko Najświętsza, mu­szę mieć syna. Jak się urodzi, to ja ci go oddam. Rób sobie z nim co chcesz. Niech będzie jaki będzie, byleby był syn. Ksiądz dziś po­wtarza, że pewnie przejął się ofiarowaniem siebie Matce Bożej i postanowił nie sprzeciwiać się Jej woli. Kiedy więc miał pięć lat mówił zakonnicy, że będzie księdzem. W szkole podstawowej w jednym z wypracowań napisał, że chce zostać księdzem, żeby nawracać: bo tyle ludzi chodzi po świecie i Pana Boga nie zna. W połowie szkoły podstawowej już denerwowały go pytania, kim będzie. - Uważałem, że wszyscy powinni już wiedzieć: księdzem -wspomina ksiądz prałat Sikorski.

Maturę zdał, jako siedemnastolatek, w kaliskim Liceum im. Adama Asnyka. Ale nikomu w szkole średniej nie zdradził, że zamierza iść do seminarium. Takich uczniów bowiem wówczas prze­śladowano. Bał się, że nawet może nie otrzymać świadectwa maturalnego. Oficjalnie złożył więc papiery na medycynę lecz wkrótce je stamtąd wycofał. Wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Semi­narium Duchownego w Warszawie. Rozpoczął też studia na Wy­dziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Bo Warszawa była jego ukochanym miastem.

Przyszły zawód księdza

Młody kleryk po roku seminaryjnych studiów mógł się czuć wyróżniony. Podczas pamiętnej procesji Bożego Ciała w 1953 roku niósł biskupi pastorał Stefana Wyszyńskiego, w kilka miesięcy później Pry­mas został uwięziony przez komunistów. - Pamiętam nasze rozmowy w seminarium po uwięzieniu Prymasa - opowiada ksiądz Sikorski. - Dochodziły nas wieści, że w Czechosłowacji rozwiązano seminaria. Liczyłem się z tym, że będą nas prześladować. Ale też byłem przeko­nany, że Prymas jest osobą niezłomną i będzie nas ratował. Czasem tak rozmawialiśmy z kolegą seminaryjnym Jerzym Chowańczakiem, że czeka nas kariera ukrytych kapłanów. Zaczęliśmy się uczyć w naszej introligatorni oprawiania książek. A nuż trzeba się będzie kamuflować, mówiliśmy. Uważaliśmy, że będzie to jakiś w miarę spokojny zawód. Szykowaliśmy się do Kościoła podziemnego. W szkole nigdy nie chciałem uczyć się języka rosyjskiego. Teraz poszliśmy na lektorat rosyjskiego, bo uważaliśmy, że w Rosji się coś zmieni i będziemy potrzebni, żeby tam uczyć. Odczuwaliśmy taką dwoistość. Innym razem znów myślałem, że komuniści kiedyś padną, że ja w tym kościele pod­ziemnym do końca życia nie będę.

Fizycznie odcięty od wydarzeń politycznych

Drugie spotkanie z prymasem Wyszyńskim, które ksiądz Sikorski lubi wspominać, nastąpiło trzy lata później. W sierpniu 1956 roku, w Komańczy, ostatnim miejscu uwięzienia Prymasa. Podczas wakacyjnego wypoczynku z kolegą Chowańczakiem postanowili odwiedzić Księdza Prymasa pod pretekstem spotkania z seminaryj­nym kolegą, Sułkiem, siostrzeńcem Prymasa. Z chlebakami na ra­mieniu ruszyli z Tatr ku Bieszczadom. Posługiwali się szkolną mapą Polski, kompasem i słońcem. Wiedzieli, że mogą być zatrzy­mani przez straż graniczną. Wędrowali pasem nadgranicznym, a wówczas trzeba było mieć na to zezwolenie. Mimo to, postanowi­li zaryzykować. Po dniach wędrówki i spania po stogach, rowach, z jednym noclegiem u księdza, dotarli w końcu w okolice klasztoru w Komańczy, miejsca uwięzienia Kardynała. Nie poszli główną drogą, ale od strony gór. Zobaczyli z daleka żołnierzy ze szlaba­nem. Postanowili zaczekać. W końcu doczekali się siostry zakon­nej idącej z paczkami. Dowiedzieli się, że jest tylna furta. Po różnych perturbacjach spotkali się z kolegą. I wreszcie. - Prymas przyszedł do pokoju i zaczął z nami rozmawiać. Serca nam zabiły -wspomina ksiądz Sikorski. - Przyniesiono obiad. Kolega z wrażenia nie jadł. Ja zadałem „inteligentne" pytanie Prymasowi, jak długo zamierza tu być. Uśmiechnął się wówczas od ucha do ucha powiedział: „Oni mnie tak kochają, że mnie długo nie puszczą." Nie przewidywał „października". Po obiedzie zaproponował nam, żebyśmy jakiś czas zostali. Okazało się jednak, że jest to niemożli­we. Ubecy zorientowali się, że jesteśmy w klasztorze. Prymas wrę­czył nam tabliczki czekolady i odprowadził do furty. Puściliśmy się biegiem przez łąki i w ostatnim momencie zdążyliśmy na pociąg. Obejrzałem się i zauważyłem, że Ksiądz Prymas kreśli za nami znak krzyża. Wsiedliśmy i dość szybko przejechaliśmy za strefę nadgraniczną. Nie aresztowano nas. Później za pośrednictwem Sułka Kardynał ofiarował nam pamiątkowe obrazki.

Kleryk Sikorski ukończył seminarium w 1957 roku. Jednak nie mógł być wyświęcony na kapłana, ponieważ nie osiągnął wymaga­nego przez prawo kanoniczne wieku. Nie objęła go zarówno dys­pensa biskupia, ani też papieska. Musiał poczekać na święcenia dwa lata. Posługiwał więc jako subdiakon w parafii w Skierniewi­cach. Głosił kazania. Odprawiał pogrzeby. Później przez długie lata posługiwał w warszawskim kościele pw. św. Michała. Tam zastały go zdarzenia związane z walkami frakcyjnymi w PZPR. - Rok 1968 był dla mnie jakimś echem walk frakcyjnych związanych z 1956 rokiem - mówi ksiądz Sikorski. - W tym czasie prowadziłem zajęcia katechizacyjne ze studentami, którzy brali udział w manife­stacjach. Lecz byłem zajęty tylko pracą duszpasterską. Podobnie nie byłem zaangażowany w wydarzenia 1976 roku w Ursusie, Rado­miu czy w późniejszą głodówkę w kościele św. Marcina. Koń­czyłem na KUL doktorat z zarządzania. W 1979 roku zostałem oj­cem duchownym warszawskiego seminarium i można powiedzieć, że byłem odcięty fizycznie od różnych wydarzeń politycznych. Dopiero od stanu wojennego zaangażowałem się politycznie.

Człowiek z pracy i słońca

Wielkim „komunikatem" nadanym przez Opatrzność był dla księdza Sikorskiego wybór Karola Wojtyły na papieża w roku 1978. Po śmierci poprzednika Jana Pawła II krążyła przepowiednia, że następnym papieżem będzie człowiek: De labore Solis: Z pracy słońca. W środowisku księży mówiono wówczas, że Wadowice mają słońce w herbie. Więc wyglądało na to, że papieżem będzie Wojtyła. Ksiądz Sikorski wiedział o tym, ale jego wyobra­żenia przerastała świadomość, że papieżem mógłby być rodak. - Jednak podczas katechezy zacząłem mówić wśród swoich studen­tów, że papieżem będzie Karol Wojtyła. Jednego tylko nie wiem: czy przybierze imię Jan czy Paweł - wspomina ksiądz Sikorski. -Mówiłem to ze śmiertelną powagą, ale uśmiechając się pod nosem. Powiedziałem też, że kiedy zobaczymy się za tydzień, będzie już wiadomo, że papieżem jest Polak. Z tą opowieścią jest związana pewna anegdota. Jedna z moich studentek, Dorotka, miała siostrę w Paryżu. Po wyborze Wojtyły owa siostra zadzwoniła do mojej studentki i pyta, czy wie kto został papieżem. Na co ta z całym spo­kojem odpowiada: „Wiem, bo nam już o tym ksiądz Sikorski tydzień temu powiedział".

Pielgrzymkę Jana Pawła II do Ojczyzny, mszę świętą odprawioną na ówczesnym placu Zwycięstwa i wezwanie do Ducha Świętego, aby odnowił oblicze polskiej ziemi - ksiądz Jan odebrał z wielkim entuzjazmem. Myślał, że wszystko to będzie miało ogromne znaczenie dla Polski. Nie przypuszczał jednak, że tak szybko i że tak wielkie. - Nie zapomnę też zimy stulecia, z 1978 na 1979 rok. Wstaliśmy wcześnie rano i odgarnialiśmy śnieg koło kościoła św. Michała, by ludzie nie mieli kłopotów z dotarciem. Wychodzę na bardzo zazwyczaj ruchliwą ulicę Puławską. A tu niezwykła sytuacja. Samochody, tramwaje i autobusy nie jeżdżą. I pamiętam prorocze słowa pierwszego napotkanego człowieka, który szedł na szóstą do kościoła: „Proszę księdza, komuna już się nie podniesie, ten śnieg ją wykończył". Taki to był pierwszy ko­munikat nadany przez wiernych o upadku komunistów. Ta intui­cja ludu była wspaniała.

Procesja na spacerniak

W czasie szesnastu miesięcy działania „Solidarności" Krzysz­tof Mordziński był przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność" w Centralnym Ośrodku Rozwoju Techniki Kolejnic­twa i delegatem na Walne Zebranie Delegatów regionu Mazowsze. Internowany został 13 grudnia 1981 i osadzony w obozie w Białołęce. Wyszedł w styczniu 1982 roku. Jacek Szymanderski inter­nowany został w Białołęce tydzień później. Odzyskał wolność prawie po roku. Działał w „Solidarności" rolniczej i był jej, jak mówi, miejskim „eksponentem", przedstawicielem chłopów w stolicy. Był z tych, podkreśla, co nie odróżniają kartofli od pszenicy, tylko frytki od bułeczki. Anatol Lawina w warszawskiej „Solidarności" funkcjonował na poziomie regionu. Internowany został w pierw­szym dniu stanu wojennego. Wyszedł w przeddzień Wigilii 1982 roku. Wszyscy trzej spotkali się z księdzem Sikorskim w Białołęce i zostali po dziś dzień przyjaciółmi Księdza Prałata.

Księdza Jana Sikorskiego z „Solidarnością" związał dopiero, jak sam przyznaje, stan wojenny. Posługiwał w warszawskim semi­narium i było mu tam jak u Pana Boga za piecem. Tymczasem Pan Bóg szykował mu inną posługę. 13 grudnia 1981 roku ks. Sikorski tłumaczył, sam przerażony, przerażonym klerykom, co to takiego stan wojenny. Sam tego do końca nie wiedział. W kilka dni później w Kurii Metropolitarnej biskup Władysław Miziołek zaproponował księdzu Sikorskiemu wizytę z posługą duszpasterską w obozie internowanych w warszawskiej Białołęce. Wprawdzie ksiądz Jan zamierzał pojechać do rodziny na święta, jednak nie miał najmniejszych wątpliwości, że wizyta u internowanych jest ważniejsza. W kilka dni później, w towarzystwie trzech księży zaopatrzonych w przepustki od komunistycznego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, kołatał do bram więzienia.

- Przyszli do nas wraz z Wigilią, ksiądz Jan Sikorski, ksiądz Bronisław Dembowski i jezuita, ojciec Stanisław Opiela - wspomi­na Krzysztof Mordziński. - Ksiądz Sikorski spowiadał i odprawił pierwszą mszę świętą. Było nas na korytarzu chyba z trzystu inter­nowanych. Od razu miałem wrażenie, że jest prawym i odważnym człowiekiem. Szybko włączył się w naszą działalność. Na lewo i prawo przenosił grypsy i listy od rodzin. Kiedyś mi mówił, że niepokoił się o te grypsy. Że wpadną. Ale bał się najbardziej, że w cza­sie rewizji strażnicy więzienni mogą zbezcześcić Najświętszy Sakrament, który miał ze sobą. Po tej pierwszej wizycie wspólnie z księdzem Bronisławem Dembowskim organizowali nam wszech­stronną pomoc. Zostałem internowany w jakiś nędznych butach. Następnym razem ksiądz przyniósł mi porządne zimowe obuwie. Ale przede wszystkim kapłani nieśli nam wielkie poczucie bezpie­czeństwa. Nie bardzo było wiadomo, co komuniści zamierzają z nami zrobić. Byliśmy pewni, że gdyby coś nam się stało, to ksiądz Jan to przekaże.

- Wypuszczono nas z cel na korytarz i tam Krzysztof Śliwiński, późniejszy ambasador w Izraelu, prowadził modlitwy - opo­wiada Jacek Szymanderski. - Od tego czasu odbywały się regular­ne wizyty księdza Sikorskiego i innych kapłanów. Żaden z tych księży, ani Opiela, ani Dembowski czy Sikorski, nie był Jednym z tamtych", czyli reprezentantów reżimu. I myśmy sobie z tego zda­wali doskonale sprawę. To byli niezwykli kapłani. Doskonale zna­jący życie. Z drugiej strony była to dość nietypowa sytuacja, bo nie działali w „Solidarności". I chyba nie od razu nas rozumieli.

- Odbierałem go jako duchowego przywódcę, który przyszedł tutaj, aby łagodzić cierpienie. Nie po to, by tylko współczuć. Ale, żeby nieść nadzieję - opowiada Anatol Lawina. - Był dla mnie człowiekiem przepełnionym ciepłem. Czuło się, że jego obowiąz­kiem jest niesienie wiary. Szczególnie tym, którzy jej nie mieli, bądź, tym, którzy ją zagubili. Swego czasu ksiądz Jan zapytał mnie, dlaczego jestem poza Kościołem, skoro przestrzegam wszystkich jego przykazań. Wówczas określiliśmy mnie jako osobę, której brak daru modlitwy. Miałem z księdzem kilka rozmów w Bia­łołęce. O jakichś niewielkich sprawach. Moja znajomość księdza Jana w Białołęce była zresztą raczej utylitarna, lecz za każdym ra­zem starał się sprowadzić mnie na łono Kościoła. Robił to niezwy­kle delikatnie.

-Nie bałem się jadąc do Białołęki. Może jedynie tego, że mnie nie dopuszczą do ludzi - mówi ks. prałat Sikorski. - Pierwsza rozmowa z naczelnikiem była sympatyczna. Nie pamiętam już nazwi­ska tego człowieka. Ale szybko go zmienili. Podczas tej pierwszej wizyty zaprowadzono nas na korytarz. Cele były pootwierane. Roiło się od ludzi „Solidarności". Niektórych znałem wcześniej, bo byli z mojej parafii. Ale nie wszystkich. Bo kiedy Michnik dawał mi gryps do Jacka Fedorowicza, to zapytałem go od kogo ten gryps. Wówczas powiedział mi, że Fedorowicz będzie wiedział. Napisałem na wszelki wypadek, że dostałem od człowieka, który się jąka.

Przed wigilijną mszą świętą ks. Sikorski zwrócił uwagę, że skoro jest stan wojenny, to internowani powinni spowiadać się jak na wojnie. W przeciwnym razie obaj z ks. Dembowskim nie wyjdą stąd przez kilka dni. Staliśmy obaj przy ołtarzu, internowani pod­chodzili i spowiadali się - wspomina prałat Sikorski. - Później udzieliliśmy im generalnego rozgrzeszenia. W tym czasie rachunek sumienia prowadził Krzysztof Śliwiński, teolog z wykształcenia, to się znał na tym. Internowani śpiewali kolędy. Niektóre były przerobione na kolędy obozowe. Po jej zakończeniu odwiedzaliśmy po kolei cele, braliśmy stosy grypsów. Wieczorem wróciliśmy do ko­ścioła św. Marcina. Wysypywaliśmy na stół grypsy. Wiadomości, co kto, jak i gdzie? Przychodzili wolontariusze, między innymi Ma­ja Komorowska. Roznosili grypsy wraz ze świątecznymi prezenta­mi po całej Warszawie. Później już tych grypsów nie musieliśmy nosić. Do Białołęki na widzenia przyjeżdżali aktorzy, brali je od in­ternowanych. Mówiono nam, co i gdzie mamy przekazać.

Po pierwszej wizycie w Białołęce ksiądz Sikorski spotkał się z wysłannikiem papieskim arcybiskupem Luigim Poggim, któremu nie pozwolono ani na widzenie się z Wałęsą, ani na wizytę w Białołęce. - W ostatniej chwili pojechałem na dworzec i złapałem arcybiskupa w pociągu, jak się szykował do snu. Opowiedziałem O sytuacji w Polsce, tyle ile wiedziałem o obozach internowanych i dałem dla papieża legitymację, którą przygotowali internowani z tekstem: Stowarzyszenie Internowanych Rzeczpospolitej Polskiej. Ślicznie była wykonana pieczątka, sporządzona z linoleum wyrwanego z podłogi. Legitymację z numerem pierwszym dostał Papież. Z drugim prymas Józef Glemp. A z trzecim ja.

Na korytarzach białołęckiego więzienia podczas kolejnych mszy świętych nie było jednak wszystkich internowanych. Brako­wało przedstawicieli władz związku, Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność". Byli uwięzieni w innej części obiektu. Kiedy księża upo­mnieli się o nich, naczelnik oznajmił, że odprawienie mszy świętej dla nich nie jest możliwe, bo są to więźniowie specjalni. Byli wśród nich m.in. Jan Rulewski, Janusz Onyszkiewicz, Karol Modzelewski. - Ostro naciskałem, żebym mógł i tam odprawić mszę - opowiada ksiądz Sikorski. - Naczelnik-pułkownik i grupa klawiszy zaczęli wekslować rozmowę na inne tory. Musiałem się przebijać. I w końcu powiedziano, że będzie msza święta. Kiedy przyjechałem za tydzień, znów zaczęto robić mi jakieś utrudnienia. Oznajmiłem, że będę w więzieniu siedział tak długo, aż ich przyprowadzą na mszę. Grałem w ostre karty. Ale nie miałem żadnego lęku przed nimi. Prosili, abym zrozumiał, że tylko do pewnej godziny dyżurują. Więc muszę wyjść. Zgodziłem się na opuszczenie więzienia, ale wymogłem, że następnym razem msza święta rozpocznie się od osadzonych z Ko­misji Krajowej. I tak się rzeczywiście stało.

W początkach stycznia obóz-więzienie w Białołęce odwiedził ksiądz prymas Józef Glemp. Wraz z Kardynałem przyjechali obserwatorzy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Podbudowało to wielu więźniów psychicznie. Opadł z nich stres wielkiej niewiadomej.

Powoli dzień więźnia wchodził w rytm ograniczony murami i zasiekami z kolczastych drutów. Z niedzieli na niedzielę celebrowano mszą świętą. Podczas każdej wizyty kapłani najpierw odwiedzali naczelnika więzienia-obozu. Chwilę z nim rozmawiali. Później służba więzienna prowadziła duszpasterzy do poszczególnych baraków. Każda z wizyt miała swój klimat. Raz sympatyczny, in­nym razem zimny. Zależało to od „kursu" aparatczyków z PZPR wobec społeczeństwa. W połowie stycznia naczelnik stwierdził, że ze względów bezpieczeństwa msze nie mogą odbywać się na kory­tarzu. Zaczęto odprawiać je w świetlicach poszczególnych bara­ków. Do trzech księży doszedł jeszcze czwarty, jezuita ojciec Andrzej Zarzycki. Z czasem niektórzy więźniowie poprosili o chrzest, bierzmowanie. Zaczęła też ukazywać się tajna więzienna gazetka.

Wyrabiano okolicznościowe pieczątki z linoleum. Pojawiły się paczki z Prymasowskiego Komitetu Pomocy, w nich m.in. kawa, herbata, słodycze, papierosy. Więzienne, obozowe życie „normalizowało się".

Po pierwszym tygodniu stycznia pozamykano więźniom cele. Nie mogli kontaktować się między sobą. Księdza Sikorskiego nie chciano wpuścić, żeby odprawił mszę świętą w uroczystość Trzech Króli. W końcu, na interwencję u naczelnika więzienia, zezwolono na jej odprawienie.

W Białołęce internowany został również Antoni Heda „Szary", legendarny dowódca AK z regionu świętokrzyskiego - pamiętam mocną scenę. Jakiś oficer wychowawca, akurat właśnie czytał książkę o nim. Naraz zapytał mnie: „Proszę księdza, to jest ten »Szary«, o którym czytam książkę? Czy to on siedzi w celi obok?". Mówię: „No, właśnie ten, który rozbijał kieleckie więzienie tuż po wojnie". Wychowawca był bardzo poruszony i długo zastanawiał się, dlaczego Hedę aresztowano? Widać było, że był dla niego wiel­kim autorytetem. Ten mur stawiany przez Jaruzelskiego pomiędzy funkcjonariuszami władzy, a społeczeństwem nie był taki mocny -podkreśla prałat Sikorski. - I trzeba przyznać, z mojego punktu widzenia, ci klawisze, poza kapitanem Janiszewskim, którego przezy­waliśmy „kipiszewskim", zachowywali się przyzwoicie. Janiszewskiego tak przezywaliśmy, bo często robił kipisz w celach. Rewidował internowanych przed pójściem na mszę świętą. Wówczas ostro protestowali, że rewizja uwłacza ich godności itp. Często mówiłem do Janiszewskiego: „Panie, jak pan się zachowuje? Rewizja to jest draństwo. I tak już jest jedno, czyli stan wojenny, to wystarczy". A on mi na to: „Takich jak ja potrzebuje każdy ustrój. Muszę być lojalnym urzędnikiem ustroju". Licho go wie czy był takim służbistą, czy też robił to z zamiłowania. W każdym razie szedłem do naczelnika więzienia, składałem skargi na niego. On natomiast składał skargi na mnie i na internowanych.

Internowani każdego dnia czegoś żądali. Składali petycje. Zbliżało się Boże Ciało, postanowili, że będą domagać się procesji na spacerniaku. Podobne marzenia miał ksiądz Sikorski. Procesji, jak ognia, bał się natomiast naczelnik więzienia-obozu. W rozmowie z księdzem argumentował, że w żadnym wypadku nie może na to pozwolić ze względów bezpieczeństwa. - Zaproponowałem więc: zróbmy w takim razie procesję na korytarzu. Wpadł w zachwyt - wspomina ksiądz. - Wydrukowałem pieśni, a że nie miałem mon­strancji do noszenia, po mszy świętej zostawiłem hostię. I mam piękną pamiątkę z tamtej uroczystości. Widziałem, kątem oka, że ktoś robi zdjęcie. Później w Szwecji w jakimś albumie ukazało się to piękne zdjęcie. Idę na końcu procesji i niosę Najświętszy Sakra­ment. Internowani szli przede mną. Odwrotnie niż zazwyczaj na procesji. Pielgrzymowaliśmy po korytarzach. Było to jedno z moich najgłębszych przeżyć. Po procesji naczelnik mi dziękował, że było spokojnie, że nic się nie wydarzyło. Ta uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa była tak poruszająca, że niektórzy klawisze mówili wówczas, że chcieliby przyjąć chrzest. Nie wiem, na ile była to pozoracja, a na ile prawda. Nie doszło do tego w każdym razie. Zaproponowałem, by się spotkać, jakąś katechezę przeprowadzić. Ale to się rozmyło.

Rada Parafialna przy kościele seminaryjnym

W Wigilię Bożego Narodzenia 1982 roku zwolniono niemal wszystkich internowanych. Tymczasem ksiądz Sikorski chodził na procesy skazanych za działalność polityczną. Podczas przerw w czasie rozpraw rozpytywał o nazwiska prokuratorów i sędziów. Chciał, żeby mieli świadomość, że wiedza o ich służebnej roli wobec komunizmu wychodzi na zewnątrz.

W styczniu 1983 roku byli internowani postanowili spotkać się na mszy świętej dziękczynnej na warszawskiej Starówce, w kościele pw. św. Marcina. Po mszy któryś z internowanych zapytał księ­dza Sikorskiego, czy nie warto by się spotkać następnym razem. Ten, nie mając kalendarza, odpowiedział, że owszem. I odruchowo zaproponował, że msze powinny się odbywać w każdą pierwszą niedzielę po trzynastym w warszawskim kościele seminaryjnym. Podał godzinę i czekał. Nie do końca wiedząc, jak dużo przyjdzie ludzi. Wówczas rektorem kościoła był ks. bp Kazimierz Romaniuk, faktycznie świątynią opiekował się ksiądz Wiesław Kądzielą.

Spotkania zainicjował jeden z naszych kolegów Witek Chodakiewicz - przypomina sobie Krzysztof Mordziński. - Pierwsza msza w kościele seminaryjnym została odprawiona za internowa­nych i więźniów politycznych. W jakiś czas później powstała Rada Parafialna Środowiska byłych Internowanych i Więźniów Politycz­nych. Uznaliśmy, że ksiądz Jan będzie głosił homilie, a my zajmo­wać się sprawami organizacyjnymi. Będziemy redagować modlitwy, które będą wygłaszać nasi koledzy. Ustaliliśmy również, że po każdej mszy będziemy czytać nasze oświadczenia o wydźwięku politycznym. Chcieliśmy nazwać nasz zespół Radą Polityczną. Ale ksiądz Sikorski stwierdził, że lepiej ze względów taktycznych na­zwać go Radą Parafialną.

Wśród inicjatorów Rady znaleźli się m.in. Jacek Szymanderski, Jurek Buława, Maciek Jankowski, Krzysztof Mordziński. Współ­pracowali z nią Marcin Przybyłowicz, Anatol Lawina, Henryk Wujec, Robert Kozak, jeden z najmłodszych internowanych. -I nagle kościół seminaryjny stał się nieformalnym centrum opozycji - wspomina ksiądz Sikorski - Przychodzili rolnicy. Również póź­niejszy wicemarszałek senatu Józef Ślisz, dziś już nieżyjący. Ma­zowiecki też tu przychodził. Obaj Kaczyńscy.

- Kazania podczas mszy świętych za ojczyznę w kościele se­minaryjnym były bardzo głębokie. Omawiające aktualną sytuację moralną, w jakiej się znajdujemy - opowiada Anatol Lawina. - Po­kazujące zagrożenia i drogi postępowania. Później spotykaliśmy się w gronie kilkunastu, może kilkudziesięciu byłych internowa­nych czy więźniów politycznych. Nasze rozmowy głównie doty­czyły spraw bieżących. Nie dyskutowaliśmy o wizji państwa. Nie przypominam sobie zresztą, żeby ktoś z opozycji miał wówczas jakąś wizję państwa polskiego. Poza tym, że państwo ma być bez komuny i że ma wrócić „Solidarność". Czasem były dyskusje o jakichś konkretach. Pamiętam, że dyskutowaliśmy z Tadeuszem Ma­zowieckim o społecznej nauce Kościoła. Co z niej wynika itd. Ale tak naprawdę dyskusje były na tematy bieżące.

- Na porządku dziennym były nasze dyskusje. Ksiądz Jan chętnie komentował to, co się dzieje - opowiada Krzysztof Mordziński. - Był zdecydowanie przekonany do idei „Solidarności". Pamiętam jego kazanie, kiedy cytował Pismo Święte, mówiąc o rozesłaniu: „Wysyłam was po dwóch, byście nauczali. Idźcie i nauczajcie". Wy też nieście tę ideę w sposób taki efektywny, ale i godny. Mówił, że nie można się dać złamać i zeszmacić. Niekiedy, układając modlitwy, dyskutowaliśmy o przebaczaniu. Wydając oświadczenia bar­dzo się z tym problemem borykaliśmy. Wiele, wiele razy dyskuto­waliśmy o tym z księdzem. Narodziła się wtedy modlitwa podpowiedziana przez księdza Sikorskiego: „Módlmy się, ażeby okazali skruchę, żebyśmy im mogli wybaczyć". Utkwiło mi w pamięci, że kiedy ostro komentowaliśmy działania komunistów, kwestie o charakterze politycznym, ksiądz czasem nam zwracał uwagę. Mówił: „Chłopaki, tylko proszę mi tu koło ołtarza nie mieszać wody święconej z polityką". Był bardzo na to wyczulony.

- Działalność Rady Parafialnej z czasem nabrała rozgłosu - mówi Jacek Szymanderski. - Rozpropagowywałem w prasie podziemnej nasze oświadczenia. Dostawali je dziennikarze zachodni. Miała je każda licząca się agencja czy stacja telewizyjna. Ksiądz nasze oświadczenia czytał. Ale w żadnym wypadku nie była to cen­zura. Patrzył na nie od strony religijnej. Czy nie ma tam jakiegoś wzywania do nienawiści, czy czegoś takiego. Cały czas uważał, by nie zrobić z kościoła ośrodka, gdzie się wzywa do walki. Bardzo dbał, żeby nie wyszła z kościoła nienawiść. Był na to niezwykle uwrażliwiony.

Tymczasem komuniści „sprawę modlitw" postawili podczas rozmów z Episkopatem. W kolejnych standardowych pismach kie­rowanych do Episkopatu funkcjonariusze służb bezpieczeństwa i urzędnicy donosili na księdza Sikorskiego: „Pragnę przypo­mnieć" - pisał jeden z urzędników Wydziału ds. Wyznań - że ksiądz Jan Sikorski toleruje prowadzenie w kościele szkodliwej działalności, która nie służy postępującemu procesowi normaliza­cji społecznej. Zewnętrznymi przejawami tej działalności są co­miesięczne msze odprawiane w intencji ojczyzny dla środowiska byłych internowanych i tzw. więźniów politycznych. Msze poprze­dza procesyjne wejście do kościoła grupy 15-20 byłych internowanych, wnoszenie obrazu Matki Boskiej Internowanych, sztandaru nielegalnego związku „Solidarność".(...) W głoszonych kazaniach, intencjach modlitewnych i odczytywanych przez osoby świeckie oświadczeniach, oskarża się władze państwowe o stoso­wanie terroru politycznego i pozbawianie społeczeństwa swobody myśli i działania. Przebieg tych mszy jest często filmowany przez ekipy zachodniej telewizji".

- Bardzo często skargi na mnie dostawał również rektor kościoła seminaryjnego - mówi ksiądz Sikorski. - Ale ja starałem się mówić kazania tak, by nie urazić kogoś personalnie. Starałem się tak mówić, żeby nawet córka Jaruzelskiego nie czuła się urażona, gdyby była na mszy. O sytuacji w Polsce, owszem, mówiłem dość zdecydowanie. Natomiast starałem się nie zadrażniać i nie rzucać inwektyw pod czyimkolwiek adresem. Bardzo tego pilnowałem. Owszem, ci, którzy na mnie donosili, cytowali te kazania, właściwie jednak głównie mieli do mnie pretensję o to, że tworzę środo­wisko. To było najpoważniejsze, ich zdaniem, moje przewinienie. Zarzucano mi też, że gromadzę w kościele przywódców nielegalnej „Solidarności". Wymieniali nazwiska. Ostrzegano mnie, że jest to bardzo poważny zarzut. Bardziej niż obrażenie kogoś z ambony.

Tymczasem byli internowani więźniowie najczęściej modlili się za Jana Pawła II. Za więźniów politycznych, ofiary stanu wojennego, uwolnienie więźniów sumienia. Zaprzestanie represji wobec obrońców swobód demokratycznych. O możliwość zrzeszania się w niezależnych związkach zawodowych i wreszcie o to, żeby Kościół przekraczał granice bloków i systemów politycznych w swej misji ewangelizacyjnej.

Rada Parafialna kierowała również listy do Jana Pawła II podczas Jego pielgrzymek do Polski. W czasie pielgrzymki, w 1983, pisano m.in.: „Dziękujemy Ci za to, że w ciężkiej dla nas godzinie próby pamiętałeś o nas, że przekazywałeś nam krzepiące słowa otuchy, a nade wszystko za to, że uświadomiłeś nam duchowe wymia­ry naszej ówczesnej sytuacji".

- Podczas wizyty Ojca Świętego przekazaliśmy papieżowi obraz: Matkę Boską Internowanych i Więzionych - wspomina Krzysztof Mordziński. - Ksiądz Jan załatwiał nam wejście do ojców kapucynów na Miodowej, na specjalne spotkanie z Ojcem Świętym. Właśnie tam Basia Sadowska, matka zamordowanego przez milicję Grzesia Przemyka, została przez Ojca Świętego tak specjalnie przytulona. Ksiądz Jan spowodował, że Ojciec Święty podszedł do nas. Zdjęcia z tego wydarzenia zrobił Adam Bujak, któremu potem SB zabrała film. Autorem tamtego listu do papieża był Stasio Michalkiewicz. Po dyskusjach pomiędzy Radą Parafialną, a księdzem uległ pewnym korektom. W żadnym wypadku nie była to cenzura, ale wspólne uzgodnienia. Abyśmy nie mówili tego, czego nie można było powiedzieć w kościele. Pod listem pod­pisało się ponad trzysta osób, byłych internowanych i więzionych. Podpisy zbieraliśmy niezwykle dyskretnie, bo wpadka tych, którzy je zbierali oznaczałaby ich aresztowanie.

- Każda msza miała swoje akcenty. W kościele seminaryjnym były chrzczone dzieci Janusza Onyszkiewicza, a ojcem chrzestnym był ukrywający się Zbigniew Bujak - opowiada ksiądz prałat Si­korski. - Była dość dziwna sytuacja, bo dziecko do chrztu trzymały dwie kobiety. Jedną była Joanna Onyszkiewicz, a drugą, żona Buja­ka, Wiktoria. Mówiłem: „Proszę się nie dziwić, że osoba ojca chrzestnego nie przypomina mężczyzny, bo chrzestnym jest Zbigniew Bujak". Wielkie były brawa.

- Również moją córkę chrzcił ksiądz Jan. To było w 1984 roku - wspomina Krzysztof Mordziński - Zresztą on już wcześniej spotykał się z naszymi rodzinami. Stawaliśmy się jednym wielkim ogniskiem domowym. Miałem ciągłe kontakty z księdzem Janem. Bywało, że raz w tygodniu spotykaliśmy się u niego na rozmowach. Ustalaliśmy program. Jakie modlitwy będą odmawiane podczas mszy. Na jaki temat będzie oświadczenie. Co zrobić, by informacja do ludzi docierała. Takie zawsze były dwa nasze cele: modlitwa i pomoc.

- Kiedyś zorganizowaliśmy pielgrzymkę do grobu księdza Jerzego. Zupełnie spontanicznie. Ktoś powiedział: „A może pójść pielgrzymką z kościoła seminaryjnego do grobu Jerzego?" Uznałem to za świetny pomysł. Zapowiedziałem w ogłoszeniach, że jeśli ktoś ma ochotę, to po mszy świętej możemy pójść pieszo do grobu. Nie ulicą, ale chodnikami. Milicja szalała wtedy - wspomina ksiądz. Jeden przejechał koło mnie milicyjnym samochodem tak, że aż mi o sutannę zawadził. Oni nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Miesiąc później, mróz był nieprawdopodobny, milicja sądziła, że znów pój­dziemy do grobu księdza. Że to będzie nasz „stały numer" po mszy. Tymczasem był to jednorazowy spontaniczny odruch. A oni zgromadzili mnóstwo suk na placu Teatralnym. I mocno się zawiedli.

Ksiądz Jerzy i ksiądz Jan

Ksiądz Sikorski słyszał o działalności księdza Jerzego od inter­nowanych robotników z Huty Warszawa. Widział, jak wielki ma wśród nich autorytet. Ksiądz Jerzy słyszał o ks. Sikorskim opie­kującym się internowanymi z Huty. Wiedział, że opiekuje się nimi w sposób szczególny. Poznali się niebawem. Popiełuszko był jed­nym z pierwszych księży, który przyszedł do ks. Sikorskiego, by dowiedzieć się, co słychać u internowanych. Ksiądz Sikorski oczy­wiście wiedział, że ks. Popiełuszko odprawia msze święte za ojczyznę, gromadzące w świątyni i przed nią tysiące ludzi. Ale miały one „nie najlepszą prasę" w różnorodnych środowiskach, również w środowisku kościelnym. - Poszedłem do niego na mszę dopiero w sierpniu 1983 roku. Pierwsze skojarzenie, jakie tam miałem było, że tu jest wolna Polska. Że jest to przestrzeń poza władzą, poza ko­munizmem. Że tam się oddycha pełną pobożnością, religijnością. I że tam się zbiera elita patriotyczna naszego narodu - mówi po la­tach Ksiądz Prałat. - Byłem urzeczony. Do tego stopnia, że powiedziałem Jerzemu tego wieczora: „Ty jesteś mały papież, a ten plac przed kościołem będzie nazwany twoim imieniem".

Kontakty obu księży były od tego pierwszego spotkania bardziej intensywne. Spotykali się co jakiś czas. Kiedy ks. Jan usłyszał wiadomość o porwaniu ks. Jerzego, pojechał od razu do kościoła pw. św. Stanisława Kostki i odprawił mszę świętą w intencji ocalenia Jerzego. Nie dopuszczał najgorszego: że mógł zostać zamordowany. - Ale kiedy Ksiądz Prymas przyjechał i mówił do wiernych, by się przygotowali na najgorsze, ludzie mieli do niego pretensję: że nie podtrzymuje w nich nadziei. Wtedy już wiedziałem, że Jerzy nie wróci - wspomina ksiądz Sikorski. - Być może Ksiądz Prymas miał jakieś „przecieki" i modlił się wówczas o pogodzenie z Wolą Bożą. Po śmierci Jerzego zrozumiałem, że SB jest zdolna dowszystkiego. Sam nie czułem lęku. Ale i nie czułem, bym robił coś tak wielkiego jak ks. Popiełuszko. Pamiętam, że wśród księży, którzy prowadzili jakąś działalność nie podobającą się komunistom, mówiło się, aby być ostrożnym. Lecz jakiegoś lęku nie było. Ja sam, w jakiś czas później, dowiedziałem się, że również byłem na liście „do odstrzału". Czwarty po ks. Popiełuszce.

Cierń na drodze

Śmierć księdza Jerzego stała się cezurą dla wielu Polaków. Jednych zamknęła w niszach kościołów, innych zmobilizowała jeszcze bardziej do konsekwentnej działalności w zwalczaniu ustroju. W niecałe dwa lata po śmierci księdza Popiełuszki, ksiądz Jan Sikorski otrzymał swoją pierwszą parafię. Oddaloną kilka kilometrów od Śródmieścia, zaniedbaną parafię pod wezwaniem Świę­tego Józefa Oblubieńca NMP na Kole. Wielu uczestników ówczesnego życia politycznego komentowało ten fakt, jako „zepchnięcie kapłana na boczny tor". Jednak - potwierdza to dziś ksiądz Sikorski - nie miało to nic wspólnego z prawdą. Wraz z księdzem Sikorskim na Koło przeniosło się środowisko byłych internowanych i więźniów politycznych. W jakiś czas później i tu raz w miesiącu odprawiano mszę za ojczyznę. Aż po dziś dzień. - Wiele miesięcy wcześniej zgłosiłem Księdzu Prymasowi, że chciałbym być proboszczem. Bo zawsze swoją misję kapłańską wiązałem z probostwem, a nie z seminarium - podkreśla Ksiądz Prałat. - Akurat tutejszy ksiądz proboszcz umarł i było wolne miejsce. Nic w tym nie było nadzwyczajnego.

Wkrótce parafia zaczęła dominować wśród innych parafii warszawskich. Nowy proboszcz, wraz z byłymi internowanymi i więźniami politycznymi, rozpoczął budowę nowej plebanii i domu rekolekcyjnego. Rozpoczęto serię wykładów dotyczących historii, roli związków zawodowych, gospodarki. Jan Józef Lipski zorganizował tam jedną z większych ówczesnych bibliotek książek bezdebitowych, wydawanych w kraju i za granicą.

- Kiedy przyszedł na parafię, zastał rozgrzebaną budowę - opowiada Krzysztof Mordziński. - Wkrótce uruchomił przedszkole, później szkołę parafialną. Dzisiaj jest to jedna z najbardziej aktywnych parafii w Warszawie. Wprowadzał „Solidarność" w życie, w każde miejsce. Był wszechstronny. Skupił wokół siebie różnych ludzi: aktorów, dziennikarzy, pisarzy. Bywał tutaj ksiądz Józef Tischner. Dyskutowaliśmy wiele razy o jego „Etyce Solidarności". Dawał nam wiele podpowiedzi. Ksiądz Sikorski, owszem, był antykomunistą, ale nie w taki sposób, jak my. On miał bardzo katolicki stosunek do osób o innych przekonaniach. Mówił, że nie wolno ich wdeptać w błoto. Jeżeli jest okazja, to trzeba im tłumaczyć, że błądzą. Na pewno przekonania komunistyczne były mu obce. Traktował je jako patologię, lecz nie był radykalny. Zawsze mówił, że trzeba swoje siły mierzyć i szacować siły przeciwnika, by nie doszło do niepotrzebnego rozlewu krwi. Nigdy nie był zwolennikiem tezy, która mówi, że cel uświęca środki. Zawsze wręcz podkreślał, że cel nie uświęca żadnych środków.

- Był nosorożcem idącym do przodu. Nikt nie mógł mu zarzucić, że on coś robi dla osiągnięcia jakiejś koncesji - opowiada Ana­tol Lawina. - Nie wahał się przed powiedzeniem czegoś niepopularnego wśród ludzi władzy. I bardzo to u niego cenię. Nie epatował słownictwem, hasłami podczas kazań. Nie używał mocnych słów czy alegorii. To nie jest typ intelektualisty, ale lidera religijnego. Najbardziej u niego ceniłem to, że był bardzo zainteresowany tym, by inspirować innych. Nie różnicował ludzi, wszystkich traktował jednakowo. Miał jednoznaczne poglądy dotyczące Polski. Wiedział, że Polska powinna być wolna, niepodległa i otwarta na Kościół. Prowadziliśmy głębokie rozmowy dotyczące dramatów ludzkich tamtego czasu. Mówiliśmy o postawach ludzi. Nasze roz­mowy były niemal przyjacielskie. Ja bym go nazwał wielkim patriotą z pozytywną wizją. Nie był antykomunistą w klasycznym tego słowa znaczeniu. Dla mnie antykomunizm to jest ustawianie się przeciwko komuś. Ale on się nie ustawiał przeciwko komuś. Natomiast, jeżeli ktoś zapyta, czy był przeciwnikiem komunizmu odpowiem - tak. Ale komunizm u niego nie był odniesieniem do jego wizji świata. To było coś, co było cierniem na jego drodze. Kiedy był kapelanem w Białołęce, naprawdę angażował się w pomoc więźniom.

- To, co również było niezwykłe, to fakt, że nie wytwarzał dystansu. Co nie znaczy, że był to brat łata. Zauważyłem, że wielu księ­ży chowa się za sutannę, chowa się za dystansem. A Jan to człowiek bez kompleksów. Pewien siebie. Postawny. On się nie musiał chować za sutannę. Miał poczucie humoru i poczucie dystansu wobec tego, co robi. To niezmiernie ważne. Byłem wtedy ostrym dzia­łaczem - mówi Jacek Szymanderski, działacz „Solidarności", w połowie lat osiemdziesiątych również jeden z animatorów młodzie­żowego ruchu „Wolność i Pokój". - Jako działacz szukałem radykalnego sojusznika. Ksiądz Jan taki nie był. Ale lubiłem z nim praco­wać, bo był to równy gość, który nie snuł drobiazgowych rozważań politycznych. Za to chętnie słuchał. Entuzjazmował się polityką. Jednak spotkania u księdza Jana nie były miejscem debat politycznych. Nie dyskutowaliśmy o wizji Polski. „Solidarność" był to ruch, w którym ludzie sami sobie oddawali godność. Jego wielkość polegała na tym, że wszyscy czuli się równo potrzebni. Czuli się na miejscu. W tym czasie jeździłem po Polsce z wykładami. Ja opowiadałem o świecie, w którym byłem. Oni mogli opowiadać o świecie, w którym oni byli. To nie jest tak, że Jan Sikorski był jeden. Takich Janów było najpierw miliony. Później setki tysięcy. Jedni byli bardziej zdolni, inni mniej. On był bardziej zdolny. Jedni byli proboszczami, inni robotnikami. On był proboszczem. Jedni dysponowali infrastrukturą, plebanią. Inni dysponowali własną połową kawalerki. On znakomi­cie wykorzystał swoją pozycję w strukturze kościelnej. Wykorzystał do tego, by nasz ruch żył. Ze swoimi kwalifikacjami intelektualnymi. Z sytuacją społeczną, jaką miał. Nie chciał być liderem, choć był niesłychanie dynamiczny. Jan wszedł w „Solidarność" nie zapominając, że jest kapłanem. I jako kapłan dbał o to, by idea, której służył, nie została w jakiś sposób zbezczeszczona.

Czas wielkiej pracy, czas utraconych możliwości

Ksiądz prałat Jan Sikorski podsumowując lata 1981-1989 odpowiada krótko, że był to czas wielkiej pracy. Robiąc bilans tego co się wydarzyło po 1989 roku mówi, że ten czas stał się czasem utraconych możliwości. Rozmiękczania opozycji i samej idei „Solidarności". Zwłaszcza podczas obrad Okrągłego Stołu, których konsekwencją były dalsze losy Polski. - Nie myślałem wcale, by się mścić na komunistach - podkreśla ksiądz Jan Sikorski. - Czy w jakiś sposób ich karać. Ale sama idea tak zwanej grubej kreski była fatalnym nieporozumieniem. Dlatego, że rozgrzeszenie wymaga jednak spowiedzi i oczyszczenia. Tak wynika z praktyki duszpasterskiej. To zostało zamącone. Od razu zresztą uznałem, że jest to łatanie starego worka, że sprzedaje się jakąś nieprawdę. Oczywiście, cieszyło mnie: „Wasz prezydent, nasz premier". Że coś się zaczyna dziać nowego. Widziałem, że jest to przyspieszenie przemian. Natomiast żal mi było tej czystości i jednoznaczności „Solidarności". I ta nostalgia pozostaje we mnie do dzisiejszego dnia. I wydaje mi się, że „OS" to była klęska naszej historii. Że nie umieliśmy wykorzystać zwycięstwa. Że cud, który uczynił Pan Bóg został spaprany naszymi rękami. Bo, podkreślam to jeszcze raz, brak jest rozliczenia. I ten brak nazwania co jest co, i kto jest kto, ciąży bardzo nad nami. Niestety, ludzie zawiedli. Zabrakło czystości i piękna, do których tyle nadziei przykładaliśmy. Dla mnie rewolucja solidarnościowa była rewolucją bezkrwawą, która nie walczyła z nikim. Walczyła o coś. To jest nieporównywalne z niczym w dziejach świata. Ta jakość została jednak przymulona tym, co się później stało: po 1989 roku nie przeprowadzono radykalnych reform w duchu wartości. Uważam, że jako Polacy moglibyśmy być ideowymi przywódcami Europy. I to zarówno dla Wschodu, jak i dla Zachodu. W sensie przekazywania wartości. Tymczasem myśmy stali się strasznie pospolici. Przejmujemy cały zachodni śmietnik jako sukces, jako zdobycz naszej rewolucji. Całą tę plastykową kulturę kupiliśmy. I jest to ból, który mnie drąży. Brak mi również wielkich umysłów w Polsce. Autorytetów, które by oddziaływały na ludzi w kraju, w Europie. Nie widzę ludzi, ani z prawej, ani z lewej strony, o których mógłbym powiedzieć, że są odpowiedzialni za całość naszej ojczyzny. Jednak warto było walczyć o taką Polskę, jaka jest. Powoli, powoli, ale się zmienia. Mimo wszystko warto było.

   Cienka żółta linia