Sylwia
Jurkiewicz-Kokot
KWA NEEMA
|
|
Sylwia Jurkiewicz-Kokot urodziła się w Kaliszu. Absolwentka I LO im. A. Asnyka (matura 1976).
W latach 1978-1982 studiowała w Wyższej Szkole Pedagogicznej w
Częstochowie. Dyplom z malarstwa oraz tytuł magistra uzyskała w 1984
roku. Razem z mężem Januszem zawodowo zajmuje się malarstwem
sztalugowym. KWA NEEMA Niebawem minie rok od czasu, gdy Ania Kotarska wyjechała z ramienia
Wycliffe Bible Translators do Tanzanii.
Pod koniec listopada cała sprawa nabrała przyspieszenia. Ustaliłyśmy termin odwiedzin, choć prawdę mówiąc, równie dobrze mogłyśmy planować wyprawę na Księżyc, gdyż była tak samo nierealna. Gdy mój rozum mówił mi, że to wszystko daleko wykracza poza moje możliwości, usłyszałam w duchu, że: „Wszystkie pieniądze należą do Boga i On daje tak, jak chce.” Uspokojona tą myślą czekałam na cud i ... zdarzył się. W sobotę 4 grudnia 1999 wraz z Gosią Roman wyleciałyśmy z Warszawy wczesnym rankiem do Dar es Salaam. W noc poprzedzającą odlot, nad Polską przeszła potężna wichura, wyrywając drzewa, niszcząc linie energetyczne; po dwóch godzinach opóźnienia samolot wystartował. Po drodze lądowałyśmy dwukrotnie: w Amsterdamie i pod Kilimandżaro. Pół godziny po północy czasu miejscowego byłyśmy na lotnisku w Dar es Salaam. Dość długo trwało załatwianie formalności. Ania czekała na nas cierpliwie razem z koleżanką misjonarką. Choć noce w Tanzanii są tak samo długie jak i dni (równo po dwanaście godzin), ta była dla nas wyjątkowo krótka. Od razu trzeba było zdać Ani relację z podróży, przekazać kupione w Warszawie „świeże” gazety i prezenty od znajomych.
Niedziela, 5 grudnia Dar es Salaam
Wstajemy o 8.00, zjadamy tosty i taksówka zawozi nas na przystanek autobusowy w centrum Dar. Natychmiast pojawiają się ludzie „chodzące sklepy”, oferując świecidełka, trzcinę cukrową albo jajka na twardo. Godzina 10.00 wyruszamy w kierunku Dodomy, stolicy Tanzanii. Ania chcąc nam zaoszczędzić szoku kulturowego wybrała najbardziej komfortowe linie autobusowe. Słowo „komfortowe” proszę czytać z przymrużeniem oka. Autobus miał mniej więcej tyle lat co ja. W przeciwieństwie do mnie posiadał video, przez które dzielna obsługa serwowała nam najnowsze wyczyny muskularnego Arnolda. Jest duszno i tłoczno. Autobus zatrzymuje się wielokrotnie na przystankach, gdzie w drewnianych budkach można uzupełnić płyny (nawet coca–colę), lub wprost przeciwnie. Toalety jak z harcerskich biwaków o nazwie choo wana waka. O 17.00 dotarłyśmy do domu. Ania wynajmuje go razem z Peggy, która tydzień temu przyjechała tu po specjalnym przeszkoleniu dla misjonarzy Wycliffe’a tzw. safari. Nie wszystkie organizacje misyjne uczą przystosowania do życia w Afryce, co często odbija się na zdrowiu i pracy misjonarzy. Ania od razu po naszym przyjeździe, i wiele razy potem, pouczała nas jak mamy się zachowywać, czego unikać by zachować zdrowie i twarz, co robić by nie urazić żyjących tu ludzi. Domu na wszelki wypadek przez 24 godziny na dobę strzegą strażnicy. Mahomedi z najprawdziwszym łukiem i pełnym kołczanem, jak satelita okrążał dom i podwórze. Pytałyśmy Anię, jak to jest, że muzułmanin strzeże chrześcijańskiego domu? Miłosierdzie, to główny powód. Sytuacja miejscowej ludności bywa bardzo trudna. Troje dzieci Mahomediego zmarło, a w czasie naszej wizyty czwarte zarażone tyfusem zawieziono do szpitala. To zajęcie stanowi główne źródło utrzymania rodziny Mahomediego. Pierwszy wieczór spędziłyśmy z Marshą, misjonarką z USA zajadając się „typową” tanzańską potrawą pizzą. Byłyśmy bardzo zmęczone po podróży, pomimo tego trudno mi było zasnąć. W oddali słyszałam ujadanie psów i hien. Tego wieczoru było za co dziękować Bogu. W nocy aniołowie, moskitiera i tabletki od Ani miały nas chronić przed malarią.
Poniedziałek, 6 grudnia Dodoma
Podczas śniadania odwiedziły nas dzieci: Falida, Tatu, Neema, Roberti. Szybko przełamaliśmy lody. Dzieciaki przyglądały się nam uważnie, potem głaskały. Największy entuzjazm budziły moje włosy, że niby takie miękkie. Około południa pojechałyśmy na rowerach do klubu na aerobik. Już wkrótce miałam się przekonać, że aerobik czy pływanie w basenie nie jest ekstrawaganckim pomysłem, a dbanie o kondycję fizyczną jest koniecznością. Obraz misjonarki z zapadniętymi oczami i zanikiem mięśni, oddanej wyłącznie karmieniu ducha jest nieporozumieniem. Warunki życia po prostu wymuszają na człowieku utrzymanie sprawności. Zajęcia z aerobiku (żeby nie odparować w ponad trzydziestostopniowym upale) odbywały się w basenie. Później squash. Na nasze szczęście Ania poprzestała na wyjaśnieniu zasad gry. Bardzo szybko zapadał zmrok. W ciągu pół godziny robiło się zupełnie ciemno. Trzeba było mocno pedałować przez te sześć kilometrów, aby dotrzeć do domu przed zmrokiem. Ze względu na różne żyjątka, czasem całkiem duże, niekiedy dwunożne, wypełzające zewsząd, lepiej nie włóczyć się po nocy. W domu czekała na nas wiadomość, która całkowicie zniweczyła dobre samopoczucie. Przyjaciele Ani mieli wypadek samochodowy – czołowe zderzenie. Z urazami głowy przewieziono ich do szpitala. Tylko w listopadzie w Tanzanii sześciu misjonarzy uległo poważnym wypadkom, dwóch zginęło. Drogi a nie lwy i lamparty pochłaniają najwięcej ofiar.
Wtorek, 7 grudnia Dodoma
Ciężkie chmury, które opadły na nasze serca poprzedniego wieczora rozproszyły dopiero dzieci z okolicy. Po śniadaniu przez półtorej godziny cała piętnastka bawiła się z nami. Uczyliśmy się wzajemnie śpiewać piosenki. One w suahili, my po polsku. Skakaliśmy i tańczyliśmy. Było mnóstwo śmiechu. Potem rozdałam kartki papieru i kredki. Dzieciaki narysowały dla mnie niumba (dom), baba (tatę) i mamę (mama w języku suahili to po prostu mama, jak i u nas). Na koniec jedno z dzieci przyniosło mrożone owoce. Skierowałyśmy porozumiewawcze spojrzenie na Anię, pytając wzrokiem, czy można to spożyć? Ania odpowiedziała. „Nie powinniście jeść owoców niewiadomego pochodzenia, ale odmówić wam nie wolno. Ci ludzie potrafią dzielić się ostatnią kromką chleba, więc pomódlcie się z wiarą i ... życzę smacznego”. Po obiedzie, po półgodzinnym marszu, dotarłyśmy do domu zaprzyjaźnionego pastora. To zadziwiające jak ta Anka szybko chodzi, a przy tym wygląda na to, że wcale się nie męczy. Słyszałyśmy opinię miejscowych na ten temat. Nawet oni byli zaskoczeni, że mzungu (biały), który uchodzi tu za człowieka leniwego i niewytrzymałego, może w osobie Ani konkurować z nimi w długich marszach, dźwigając na plecach spory bagaż. W takich przypadkach procentuje kondycja nabyta podczas ćwiczeń w klubie. Osobnym zjawiskiem jest bazar. Okazuje się, że wraz ze zmianą szerokości geograficznej rzeczy nabierają innej wartości. Przedmioty, które u nas skazane byłyby na śmierć ze starości, tu wskrzeszane są do życia i funkcjonują jako całkiem przyzwoity towar. Sama korzystałam z oparcia drewnianego krzesła, jako drabinki ułatwiającej wchodzenie do łódki. Z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu nie można było robić zdjęć. Wszelkie próby odnosiły ten sam skutek – głośny, napastliwy sprzeciw. Szkoda, bo to niezwykle malownicze miejsce. Kupiłyśmy owoce: mango, papaja, ananas. Jabłka, jako owoc egzotyczny i drogi nie zmieściły się w naszym menu. Wieczorem po półgodzinnej dezynfekcji w wodzie z chlorem zjadłyśmy wszystko razem z ryżem. Pychota!
Środa, 8 grudnia Dodoma
Jak się nie wie o czym pisać, zawsze można pisać o pogodzie. Tutaj ten temat można poruszyć tylko jeden raz, ponieważ aura jest niezmienna. Błękitne niebo, temperatura 25–30 stopni Celsjusza. Od kwietnia w Dodomie nie spadł deszcz. I choć nas to cieszyło, dla mieszkańców było powodem do zmartwienia. Wegetacja jest tu zjawiskiem całorocznym, ale bez opadów trudno liczyć na zbiory. Poziom rolnictwa, wyłączając obszary leżące wzdłuż wybrzeża oceanu Indyjskiego, jest bardzo prymitywny. Po zbyt długich okresach suszy zdarza się głód. Dziś musimy podjąć decyzję, co zrobić z pozostałymi 10 dniami. Czas, który jest przed nami nie jest normalnym czasem działania misji. Raz w roku pracujący tu ludzie najzwyczajniej w świecie mają urlop, a więc przed nami krótkie wakacje w czasie których trzeba odpocząć i nabrać sił do tej wyczerpującej, a czasem niebezpiecznej pracy. Ania bardzo chciała pokazać nam zwierzątka na safari. Przecież po to ciągną tu ludzie z całego świata. Drugą propozycją była wyspa Zanzibar. Problem był tego rodzaju, jaki miał osiołek w znanym wierszyku. Siano czy owies. Nie chcąc podzielić jego losu oddałyśmy sprawę w ręce Najwyższego. Następnego dnia rano wszystko było jasne. Zanzibar.
Czwartek, 9 grudnia Dodoma
Przed południem odwiedził nas Charles, pastor tutejszego kościoła. Opowiadał nam o swojej pracy wśród sierot. Wraz z wiernymi rozpoczęli budowę sierocińca, ale brakło im pieniędzy, więc póki co, piętnaściorgiem dzieci opiekują się rodziny z kościoła. Koszty ich utrzymania nie są duże około 30 USD miesięcznie na jedno dziecko. Niestety zdobycie takiej kwoty jest tu ogromnym problemem. Ludzie nie mają pracy, żyją z tego co zbiorą. Dochód na osobę to 245 USD na rok, a średnia życia 45 lat. Po południu pojechałyśmy do wioski Chikolo na nabożeństwo. Między drzewami mango i olbrzymim baobabem stała ulepiona z gliny kaplica i sklecona z patyków estrada, na której grał zespół uwielbiający w składzie: trzy gitary i syntezator. A prąd? Z jakiegoś akumulatora, bo wioska nie ma elektryczności. Pieśni były bardzo afrykańskie. Przywitano nas gorąco, po czym musiałyśmy we trzy wejść na estradę i powiedzieć kilka słów. Ania mówiła w suahili, Gosia po angielsku, ja po polsku. Trudno opisać słowami uczucie, którego doświadczyłam podczas tego zwykłego, a jednak niezwykłego nabożeństwa pod gołym niebem. Wychowana w prowincjonalnym mieście, gdzie odmienność postrzegana była częściej jako wada a nie źródło zalet, wada, wobec której należało zachowywać bezpieczny dystans teraz, wrzucona w scenerię „W pustyni i w puszczy” doznaję uczucia więzi. Boże błogosław Tanzanię.
Piątek, 10 grudnia Dodoma, Zanzibar
Kolejna, krótka z powodu rozmów noc za nami. Ania jak co dzień sprawdziła pocztę internetową. W Polsce wszystko O.K., możemy spokojnie jechać. Na lądowisku (10 minut na piechotę od domu) czekał na nas ośmioosobowy samolocik. Po półtorej godzinie wylądowałyśmy na Zanzibarze. Sam lot był niesamowity. Z góry widać gotowe kompozycje abstrakcyjnych obrazków. Na wyspie od razu dało się wyczuć zupełnie inny klimat. Z lotniska taksówką udałyśmy się na wschód wyspy do wioski Bwejuu. Przez półtorej godziny jechałyśmy przez bujne lasy palmowe i przepiękne wioski. Byłam oszołomiona. A było to tylko preludium. Jeśli widzieliście kiedyś bilboardy reklamujące biura podróży, na których kokosowe palmy pochylają się na tle błękitnego nieba nad bielusieńką piaszczystą plażą, to widzieliście Bwejuu. Zamieszkałyśmy w skromnym hoteliku, który swoją nazwę wziął od dziwnej, pokręconej palmy rosnącej obok. Drzewa rosną wzdłuż całego wybrzeża. Jakie to dziwne, że na plażach Ustki czy Jastarni gdzie temperatura wody +22 stopnie Celsjusza graniczy z cudem, tłoczą się spragnieni ciepełka rodacy, a tu, w tym „raju na ziemi” jesteśmy same. Zaraz po rozpakowaniu bagaży pobiegłyśmy do wody. W tak ciepłej wodzie jeszcze nie pływałam. W wiosce nie ma elektryczności. Kolacje jadałyśmy na tarasie przy lampie naftowej. Widok z okna bez szyb przez liście palmy wprost na otwarty ocean. I gwiazdy zupełnie inne niż u nas i wiatr. Szok. Nie mogłam spać z obawy, że jak się obudzę to się okaże, że to tylko sen.
Sobota, 11 grudnia Bwejuu
Wieczorem wraz z przypływem ocean wychodził nam na spotkanie. Rano cofał się nawet o pół kilometra pozostawiając na plaży w małych wodnych oczkach jeżowce i węże. Ania koniecznie chciała zobaczyć, jak słońce „wychodzi” o świcie z wody. Obudziłam się o 5,30, niestety troszkę za późno. Złocisty krążek wisiał już nad horyzontem. Gosia spała w pokoju obok, Ani nie było. A jednak to nie sen. Naprawdę tu jestem. Po kąpieli poszłyśmy na spacer po plaży. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął, dlatego nasz widok bardzo zdziwił jedynego napotkanego człowieka. Omari okazał się Zanzibarczykiem mieszkającym w Holandii, który na zimę przenosił się do ciepłych krajów. Przez cały pobyt na wyspie był naszym kompanem i przewodnikiem. Po śniadaniu wypożyczyłyśmy rowery i pojechałyśmy na lagunę (6 kilometrów plażą w pełnym słońcu). Ale to co widziałam potem warte było znacznie większego wysiłku. Wielokrotnie oglądałam filmy o rafie koralowej. Teraz miałam to na żywo. Niesamowite. Ogromne jeżowce, pojedyncze rybki śliczne jak broszki i całe ławice falujące jak na komendę. Momentami rafa była tak płytko, że musiałam uważać, aby się nie skaleczyć. Potem spacerując po lagunie zbierałam muszle. Z powodu nadmiaru wrażeń, a może słońca, głowa pękała mi tego dnia. O 17.00 wróciłyśmy do siebie. Po kolacji Omari zaprosił nas na kokosy i kawę. Poznałyśmy nowych gości hoteliku.
Niedziela, 12 grudnia Bwejuu
Dzień Pański. Pytałyśmy wcześniej o jakiś kościół w pobliżu. Niestety nie ma. Bądź co bądź jesteśmy w kraju muzułmańskim i to jeszcze w okresie ramadanu. Ale przecież jest napisane „Gdzie dwaj, albo trzej zgromadzają się w moim imieniu, tam jestem pośród nich”. Byłyśmy akurat we trzy. Jeszcze przed obiadem odwiedził nas Omari i zaproponował polowanie na kraby. Po południu przyjechał po nas myśliwy o imieniu Tee (herbata). Razem z Omarim i panem Herbatą jechałyśmy na rowerach przez las bananowców w straszliwym upale. Życie ratowała mi woda mineralna, której nie wypuszczałam z ręki. W konarach drzew grasowały szare małpki, prawdziwe utrapienie plantatorów. Po półgodzinie dotarłyśmy nad Chwaka Bay. Wokół brzegów zatoki rośnie las mangrowy. Odpływ oceanu odsłonił plątaninę pni i korzeni, wśród których znajdowały schronienie kraby. Każda z nas dostała do ręki długi kij dla podtrzymywania równowagi na zdradliwym dnie skamieniałej rafy, ewentualnie do obrony, choć przewodnik zapewniał nas, że miejsce to jest bezpieczne. Generalnie było płytko, ale czasem brodziłyśmy po pas w słonej, krystalicznie czystej i bardzo ciepłej wodzie. Po czterech godzinach penetrowania krabiej krainy wracałyśmy z sześcioma sztukami w plecaku. Kolacja była pyszna. Podczas polowania, gdy my raczyłyśmy się co chwila łykiem wody, nasz myśliwy, pomimo żaru lejącego się z nieba nie tylko nic nie pił, ale nawet wypluwał ślinę. W okresie ramadanu, który zaczął się z początkiem grudnia i jest miesiącem postu, ortodoksyjni muzułmanie w czasie dnia niczego nie biorą do ust, za to po zachodzie słońca ucztują. Co kraj to obyczaj. Pouczone przez Anię nigdy też nie odkrywałyśmy nóg, nawet na plaży. Tutaj byłoby to gorszące. Poza tym kolorowe chusty (tzw. kanga) okrywające biodra, wyglądają według mnie bardzo interesująco. Tej wyprawy nie zapomnę do końca życia. Wieczorem leżąc na plaży przy ognisku i bardzo zmęczona zapadając w drzemkę, przezywałam ten dzień od nowa.
Poniedziałek, 13 grudnia Bwejuu
Od rana pojechałyśmy busem około 30 kilometrów na południowy cypel wyspy w okolice wioski Kizimkazi. Na brzegu czekała na nas stara, wielka krypa, którą miałyśmy wypłynąć na głębsze wody, aby popływać z delfinami. Rozdali nam sprzęt do nurkowania. Wszyscy z niecierpliwością czekali aż się pojawią. Są. Podpływaliśmy do tego miejsca i ... hop do wody. Cudownie. Potem powrót do łodzi, rzut oka na fale, i ponownie do wody. I tak kilka razy. Wchodzenie do łódki było koszmarne. Okupiłam tę wycieczkę wieloma sińcami, ale one już minęły a wrażenia nie.
Wtorek, 14 grudnia Bwejuu, miasto Zanzibar
Dzień zaczął się jak zwykle od pływania i modlitwy. Wśród tylu niespodzianek dobrze jest powierzyć swoje życie Bogu. O 16.00 przyjechała po nas taksówka. Spakowałyśmy ubrania i nasze trofea do plecaków i trzeba się było pożegnać. Sali, szef hoteliku przyszedł z całą rodziną. Zapewnił, że dla nas drzwi tego domu zawsze będą szeroko otwarte. Trudno było się rozstać. Po przyjeździe do Zanzibar Town zameldowałyśmy się w hoteliku dość pośledniej kategorii. A wieczorem wyruszyłyśmy w miasto. Trafiłyśmy na targowisko, zupełnie inne niż w Dodomie. Tu bez ryzyka można było robić zdjęcia. Pamiątki, chyba tylko w połowie oryginalne, przygotowane dla białych turystów, za to jedzonko... Wprost na ziemi stały metalowe piecyki na których wrzała w czajnikach herbata i grill z mięsem lub kukurydzianymi plackami. Symfonia zapachów. Samo miasto pozostawia niezatarte wrażenie. Postkolonialne domy z oryginalnymi ornamentami. Wspaniałe portale i drzwi. Wąskie uliczki z maleńkimi sklepikami przed którymi siedzieli sprzedawcy w białych szatach i kolorowych czapeczkach. Z domów wydostawała się na zewnątrz nie muzyka, lecz monotonny głos czytający wersety Koranu.
Środa, 15 grudnia miasto Zanzibar
Przenosimy się do trochę lepszego hoteliku. Zwiedzamy całe miasto. Między innymi neogotycką katedrę anglikańską, gdzie ponoć znajduje się serce Davida Livingstone’a szkockiego lekarza, misjonarza i podróżnika. Był gorącym orędownikiem zniesienia niewolnictwa. Jego imię jest tu otaczane wielką estymą. Kościół stoi w miejscu byłego targu niewolników. Ołtarz postawiono na kamiennej płycie, na której przeprowadzano testy wytrzymałości ludzi. Kto przeżył, tego zabierano za wielką wodę. Zupełnie inny klimat jest w Africa House. Jakbyśmy przeniosły się 50 może 100 lat wstecz. W Afryce w ogóle czas płynie inaczej. My wbrew tutejszej tradycji nakręcałyśmy go, chcąc zobaczyć jak najwięcej. Wtedy nasi znajomi powtarzali „pole, pole” (wolniej, spokojnie). Tu liczą się wydarzenia nie czas. Dlatego jeśli zamawiasz posiłek na 12.00, nie dziw się, że będzie o 13.00. W końcu w tej sytuacji najbardziej chodzi o to, żeby być najedzonym. Logiczne, prawda? Robimy zdjęcia i zakupy. Wieczór spędzamy w towarzystwie Omariego i Popo właściciela firmy wynajmującej turystom samochody. Ta znajomość okaże się wielce przydatna. Ludzie tu są bardzo życzliwi. I myślę, że nie tylko dlatego, że żyją z turystów.
Czwartek, 16 grudnia miasto Zanzibar
O 9.00 wypływamy na Prison Island. To wysepka oddalona o pół godziny łodzią od Zanzibaru. Główną atrakcją są ogromne, dwustuletnie żółwie. Ponoć przywiózł je tu indyjski sułtan. Karmiłyśmy je bananami i wcale nie przeszkadzał nam rzęsisty deszcz. Wyspa wzięła nazwę od więzienia, którego ruiny zwiedziłyśmy słuchając opowieści przewodnika o nieludzkich warunkach w jakich przebywali skazańcy i chorzy na trąd. Potem przez trzy godziny trzymałyśmy głowy pod wodą pływając razem z cudnymi rybkami. Na kolację wróciłyśmy na Zanzibar. Restauracja nazywała się „Two tables” i rzeczywiście miała tylko dwa stoły. Aby przy nich zasiąść trzeba było przejść przez mieszkanie restauratora, gdzie nisko kłaniała się nam cała jego rodzina.
Piątek, 17 grudnia miasto Zanzibar
Dzisiaj „Spice tour” czyli wyprawa na plantację przypraw. Goździki, wanilia, imbir, kawa, kakao, gałka muszkatołowa, lukrecja, kardamon, pieprz. Tyle zapamiętałam choć było więcej. Dziś świat skurczył się bardzo. Wszystko to o czym piszę można kupić w sklepiku za rogiem, więc każdy z nas może stworzyć sobie Zanzibar pod własnym dachem. Ale trudno będzie znaleźć w sąsiedztwie faceta, który z niezwykłą zwinnością potrafi wspiąć się na 20 metrową palmę, aby zerwać świeżutkiego kokosa. No i te kupione w supermarkecie jednak smakują inaczej. Z plantacji pojechałyśmy na północny cypel Zanzibaru tzw. Nungwi. Kto nie lubi prostego życia, ten znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli kogoś stać, to jest gdzie wydawać pieniądze. Szybko zamieniłyśmy uroki cywilizowanego świata na uroki natury i znowu przez dwie godziny nurkowałyśmy. Gdy się czyta o tym że ciągle siedziałyśmy w wodzie może wydawać się to nudne, ale zapewniam, że dwie godziny wśród tych cudnych rybek mijają błyskawicznie. Kiedy widzi się tak ogromną ilość form, faktur i kolorów, nabiera się pokory wobec Stwórcy i dystansu do własnej wyobraźni.
Sobota, 18 grudnia Zanzibar, Dar es Salaam
Od rana szybkie pakowanie. O 10.00 musiałyśmy opuścić hotel. Jeszcze przez godzinę spacerowałyśmy po starym mieście. O 12.00 przyjechał Popo i zawiózł nas do portu. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi. Po dwóch i pół godzinach prom przywiózł nas do Dar. W porcie złapała nas taksówka zanim zdążyłyśmy zejść na ląd. Wieczór spędziłyśmy w Marine Seamen eleganckim klubie z basenem. Oczywiście pływałyśmy. Później smakowita kolacja (krewetki w sosie czosnkowym) i z żalem oczekiwałyśmy na godzinę odlotu. No cóż nie obyło się bez łez. Rankiem 19 grudnia samolot wylądował szczęśliwie w Amsterdamie. Pełne wrażeń, okrutnie zmęczone spędziłyśmy obie z Gosią dzień w towarzystwie holenderskich przyjaciół. O 22.00 przywitała nas chłodno (–3 stopnie Celsjusza) Warszawa. Wszystkim, którzy wytrwali w czytaniu mojej relacji, winna jestem wyjaśnienia tytułu. Kwa neema w języku suahili znaczy „przez łaskę”. Dlaczego taki tytuł? Bo nie wyobrażam sobie innego sposobu, przez który mogłabym tego wszystkiego doświadczyć. Z całego serca dziękuję. Przez te dwa tygodnie wiele rozmawiałyśmy na temat Ani, jej pracy i kondycji psychicznej. Ze względu na osobisty charakter rozmów nie zmieszczą się one w tym dzienniku. Teraz wiem trochę więcej o specyfice tej trudnej, odpowiedzialnej i wymagającej samodyscypliny pracy. Ania opowiadała nam o ludziach, którzy nie potrafią się identyfikować z miejscem do którego zostali posłani. Nie da się uciec na misję od własnych problemów. Z tonu jej wypowiedzi na temat tego co robi, na temat ludzi wśród których żyje wypływa jeden wniosek Ania Kotarska jest we właściwym miejscu o czym z dumą donosi Sylwia Kokot. Całości wysłuchał i cierpliwie spisał Janusz Kokot
Anna Kotarska, kaliszanka, absolwentka III LO im. M. Kopernika w Kaliszu (matura 1991). Ukończyła Warszawskie Seminarium Teologiczne Kościoła Zielonoświątkowego oraz studia w Wycliffe Bible Translators w Anglii. Jest to międzynarodowa, chrześcijańska organizacja misyjna zajmująca się badaniem języków oraz tłumaczeniami Biblii. |