Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu Piotr Łuszczykiewicz
- maturzysta 1983
Cienka żółta linia

Piotr Łuszczykiewicz – asnykowiec, maturzysta 1983 roku.

Piotr Łuszczykiewicz       Studia polonistyczne odbył na Uniwersytecie Łódzkim, studia doktoranckie w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Pracę doktorską o polskiej poezji miłosnej obronił w 1993 roku. Stypendysta Fundacji Na Rzecz Nauki Polskiej, Akademii Wiedzy i Literatury w Moguncji, Fundacji Roberta Boscha, Fundacji Janineum, kapituły Artystycznej Miasta Poznania, Fundacji Kultury w Kaliszu.
       Autor ponad stu artykuł w o poezji współczesnej publikowanych w "Twórczości", "Teatrze", "Poezji", "Literaturze", "Arkuszu", "Pamiętniku Literackim", "Gazecie Poetów i Malarzy", "Przeglądzie Humanistycznym", "Przeglądzie Literackim", "Studiach Polonistycznych", "Nowych Książkach".
       Wydał tomik poetycki "17 wierszy" (Kalisz 1985), studium o poezji miłosnej Stanisława Grochowiaka "Książę erotyku" (Warszawa 1995) oraz zbiór esejów o literaturze polskiej "Po balu" (Warszawa 1997). Autor tekstów piosenek teatralnych do sztuk "Rybka we czworo", "Sługa dwóch panów", "Zagraj to jeszcze raz", a także do recitali Ewy Jasielskiej, Agnieszki Dzięcielskiej, Moniki Szalaty. Adiunkt Instytutu Filologii Polskiej UAM w Poznaniu, kierownik kaliskiej filii polonistyki, redaktor miesięcznika literackiego "Arkusz".

Cienka żółta linia

Pociąg do Kalisza

      Twoja ostatnia książka to Pociąg do Poznania. Skąd taki tytuł? 

      Piotr Łuszczykiewicz: Pociąg do Poznania powstał między innymi dlatego, że miałem pomysł na tytuł. Podsłuchałem dowcip w pociągu: "Jak w języku kolejarzy określa się nekrofilię? Pociąg do Zakopanego". Stąd mój równie wielo-znaczny, choć mniej niesmaczny "pociąg do Poznania". Aż mi żal, że w okresie łódzkim nie wydałem książki "łódką do Łodzi", a w czasie pobytu w stolicy - "warsem do Warszawy". Napisałem za to Księcia erotyku oraz Po balu, to w końcu też nie najgorsze tytuły. A w pewnym momencie życia Poznań stał się dla mnie etapem ratunkowym. Posuwałem się coraz bardziej na Wschód, była Łódź, potem Warszawa, aż z przerażeniem skonstatowałem, że dalej jest już tylko Mińsk, Leningrad, Moskwa, więc zawróciłem na Zachód, w stronę cywilizacji. 

      Twoi bohaterowie urodzili się na styku różnych kultur, religii, narodowości... 

      Wydaje mi się, że to jest najciekawsze w literaturze i w życiu. Odmienności, różnice. Nie tylko to co nas identyfikuje z innymi, ale to, co nas odróżnia. Kiedy widzimy, że coś jest inne - jesteśmy w stanie baczniej spojrzeć na siebie. Definiują nas inni. Podstawianie lustra samemu sobie ma swoje rozkosze i uciechy, bo jesteśmy do pewnego stopnia narcyzami, ale kiedy się widzi, że ludzie zachowują się inaczej, mają inne przyzwyczajenia, inną pamięć kulturową, z czym innym kojarzą im się słowa, zdania, pojęcia - dopiero wtedy zaczynamy się głębiej zastanawiać nad samymi sobą. Kwestie rozumienia inności są dla mnie szalenie istotne. 

      A Twoje osobiste doświadczenie? 

      Urodziłem się w Kaliszu, ale dzieciństwo spędziłem u dziadków w Opatówku, którego historia jest wielonarodowa i wielokulturowa. Wychowała mnie babcia, córka saksońskiego mistrza tkackiego. Wychowała mnie w niezwykłej solidności i porządności, w kulcie warsztatu, umiejętności stworzenia czegoś. Babcia była przez cały okres międzywojenny główną księgową w słynnej na cały świat opatowskiej fabryce lalek i zabawek braci Pinczewskich, która w XIX i XX wieku brała główne nagrody na wystawach sztuki zabawkarskiej w Wiedniu. Dziadek był przez szereg lat po wojnie kierownikiem fabryki włókienniczej. W dzieciństwie długie godziny spędzałem na oglądaniu przez specjalną tkacką lupę rozmaitych splotów i myślę, że do dzisiaj pamiętam ich typy. Naprawdę wiem, co to znaczy wątek i osnowa, nie tylko z powodów literackich. Widok hal fabrycznych, monotonny szumu krosien, wywierały na mnie w dzieciństwie ogromne wrażenie. Technika, sposób robienia czegoś, to, żeby to było precyzyjne, żeby to było mistrzowskie - taki jest chyba mój pogląd na sztukę. Prawdziwa sztuka zaczyna się dopiero tam, gdzie mamy do czynienia z wybitnym rzemiosłem. 

      W książce piszesz o Arkadiuszu Pacholskim...

      Siedzieliśmy przez cztery lata "Asnyka" w jednej ławce, i głównie graliśmy pod ławką w szachy. Nie rozmawiamy wiele o literaturze, chociaż myślę, że coraz ostatnio więcej. Trochę siebie znamy i mamy zupełnie inne poglądy na wszystkie tematy. Kiedy Arek Pacholski coś mówi, to ja bez głębszego zastanowienia wiem, że sądzę coś wręcz przeciwnego. Tak było i w tej rozmowie: dla niego śmierć jest częścią planu życiowego, dla mnie jest wielkim skandalem metafizycznym. 

      To komu lub czemu wierzysz?

      Najbardziej wierzę swojemu ciału, bardziej niż duchowi, umysłowi, bo ciało nigdy mnie jeszcze, w sferze literatury i życia, w swoich rozpoznaniach, nie za-wiodło. Na razie brzmi to jak wstęp do scenariusza pornograficznego. Nie za-wiodło mnie w tym sensie, że zawsze sprawdzałem dobrą poezję odruchami ciała. Mówi o tym Nabokov w swoich wykładach: poezja rozgrywa się pomiędzy łopatkami, czyta się wiersz i albo jest dreszczyk albo go nie ma. Kiedy czytałem dobrą poezję zawsze ten dreszczyk między łopatkami, tę gęsią skórkę, czułem. Gdy sięgałem po coś o czym mówili wkoło, że jest cymes, wyżyny, podniebne loty, a mnie jak Gombrowiczowskiego Gałkiewicza nie zachwycało właśnie w ten cielesny sposób - to nie warto było się tym zajmować. 

      Jesteś pokoleniowym outsiderem?

      Nie czuję się outsiderem w takim sensie, że robię coś programowo przeciwko własnemu pokoleniu. Muszę znowu sięgnąć do dzieciństwa. Wychowałem się na muzyce z płyt, których kolekcję przywiózł mi ojciec, swego czasu znany dziennikarz, który w latach siedemdziesiątych kreował w Lecie z radiem znaną postać dziadka Włodka. Udzielał porad sercowych jako człowiek dojrzały i do-świadczony życiowo mając lat trzydzieści parę, bo miał głos tak niski, przepalony przez papierosy, że do tej roli nadawał się świetnie. Były to płyty z muzyką cool jazzową z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, tak zwany chłodny jazz. Wychowałem się w niszy muzycznej i moje czytanie też było czytaniem w niszy, nie czytałem właściwych lektur we właściwej porze. 

      Kim chciałeś być w dzieciństwie, młodości?

      Przez moment chciałem zostać aktorem, długo byłem recytatorem. Nie czuję już potrzeby pisania wierszy. Wydałem jeden młodzieńczy tomik i na tym się skończyło, bo nie miałem nic istotnego do powiedzenia w tym języku. Natomiast pisanie piosenek dla aktorów to rzemiosło, a ja rzemiosło lubię. Piosenki estrado-we, kabaretowe, przekłady wymagają także sztuki, ale przede wszystkim wymagają rzemieślniczej poprawności i na tym polu czuję się bezpiecznie. Ale znam również swoje granice. Taką granicą była propozycja Roberta Glińskiego napisania piosenek do filmu o disco polo Kochaj i rób co chcesz. Miały to być pastisze piosenek disco polo i z mojej straszliwej męki twórczej niewiele wyszło. Mam świadomość, że każdy znawca tekstów disco polo od razu pozna, że to na-pisał jakiś frajer, który usiłuje się podszyć. Ale jedna piosenka znalazła się na ścieżce dźwiękowej tego filmu. Nosi tytuł Życie pędzi po krawędzi i śpiewa ją chyba Mieczysław Szcześniak ... pod pseudonimem. 

      Jesteś pracowity, odpowiedzialny...

      Wymieniasz najlepsze cechy etosu wielkopolskiego. Jeśli chodzi o mnie - nie zawsze jestem pracowity, pracuję zrywami. Przed wojną startował wybitny biegacz czeski Emil Zatopek - męczył przeciwników morderczymi zrywami, biegł z wyrazem cierpienia na twarzy. Jak muszę coś napisać - wyglądam jak Zatopek. Jestem z części kongresowej Wielkopolski i muszę ten etos osłabić takimi cechami, jak rozrzutność, skłonność do luksusu bez liczenia się z możliwościami. Ale wierzę w poetycką robotę, w trud, w poprawiania, a gdy się pisze od razu na czysto, to długo się z tym chodzi, nosi w sobie. Sztuka pisania jest sztuką skreślania. Nie kocham w literaturze rozmaitych słowotoków, które moi studenci pieszczotliwie określają mianem sraczki oralnej. 

      Twoje miasto idealne?

      Za słabo znam geografię, ale w Polsce chyba miasto kulturowo idealne nie istnieje, to jeszcze nie ten etap. W Europie podoba mi się Frankfurt nad Menem z powodu różnorodności, niezwykłej barwności, egzotyczności. Jest to chyba jedyne miasto w Niemczech, gdzie jest więcej cudzoziemców niż rodowitych mieszkańców i gdzie ci cudzoziemcy potrafili zmienić obraz miasta. Gdyby dobrze przyjrzeć się dziejom Poznania, to przez ostatnie sto lat napłynęło tu wielu niepoznańczyków i nic z tego nie wynikło. Nie wnieśli swojego kolorytu i zosta-li zhomogenizowani. Najlepsze byłoby połączenie Poznania z Łodzią. Połączenie solidności i precyzji z nie przejmowaniem się konsekwencjami pewnych wydarzeń. Na razie w zupełności wystarcza mi Kalisz. 

przygotował do druku Adam Borowiak, Asnykowiec 2001

Cienka żółta linia

Z Piotrem Łuszczykiewiczem o jego najnowszej książce "Po balu"  
rozmawia Arkadiusz Pacholski.

Pierwsza twoja książka opowiadała o poezji erotycznej Stanisława Grochowiaka. O czym mówi druga?

       Druga nie jest już oczywiście o poezji miłosnej. Nie chciałem stać się dyżurnym erotologiem w polskim literaturoznawstwie, choć przyznam, że ten temat nie przestał mnie interesować. Jednak poważniej : "Po balu" to zbiór esejów pisanych przeze mnie w latach dziewięćdziesiątych. Jest tu wszystko, co mnie w owym czasie zainteresowało, a były to rzeczy - zgodnie z moją nie znoszącą nudy i jednostajności naturą - bardzo różne.

Książka otwiera esej o motywie balu "na trupie ojczyzny". Czy to jakaś aluzja do współczesności?

       Niewątpliwie tak. Obaj należymy do pokolenia, na którego oczach marniały i upadały autorytety, obaj obserwowaliśmy zadziwiające przemiany ludzkich postaw i poglądów w ostatnich latach. To musi prowokować. Mnie sprowokowało do napisania szkicu o najbardziej niestosownych zachowaniach polskich elit intelektualnych i politycznych pomiędzy XVIII a XX wiekiem, o skłonności do balowania - jak powiada poeta - "na trupie ojczyzny".

Czy to znaczy, że twoim zdaniem ten bal nadal trwa?

       Chyba mamy to za sobą. Okres przełomu - także w polskiej świadomości - minął i teraz inne sprawy zaprzątają nam głowę. Poza tym jesteśmy teraz, jak się zdaje, bardziej sceptyczni, bardziej wyczuleni na wszelki fałsz i nie grożą nam jakieś manipulacje w sferze tzw. zbiorowej duchowości.

Skoro mowa o duchu, jeden z esejów opowiada o wpływie elektroniki na najnowszą kulturę. Niektórzy twierdzą, że komputer to morderca książki. Czy rzeczywiście należy się go bać?

       I tak, i nie. Komputer w istocie zmienia styl pisania, a może i myślenia. Chyba sam zauważyłeś, jak teraz np. unikamy tzw. "wskaźników zespolenia" w tekstach. To znaczy sformułowań typu: "po drugie", "jak już wcześniej mówiłem", "z moich uprzednich wywodów wynika" itd. Dzieje się tak dlatego, że chcemy, by nasz tekst można było jeszcze modelować – skracać, zmieniać kolejność akapitów, a takie zdania po prostu to uniemożliwiają. W rezultacie wiele szkiców przypomina dziś luźne zestawienie myśli, takie intelektualne "lego". Czas "puzzli" już minął. Elektronika wdziera się także do wydawnictw. Coraz więcej książek wydawanych jest w tej formie i są to rzeczy przynajmniej technicznie imponujące – druk uzupełniają rysunki, dźwięki, filmy. Ale bez przesady: dyskietka czy CD-ROM nie zastąpią książek. Nie wyobrażam sobie czytania poezji w wannie czy w łóżku z komputerem na piersiach. To byłoby niebezpieczne i niewygodne.

Interesują cię szczególnie pisarze, których twórczość wyrasta z bolesnych doświadczeń XX wieku: Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Różewicz, Leo Lipski. Czy uważasz, że nie można dziś uprawiać literatury, bez zagłębienia się w mroki historii współczesnej?

       Adorno pytał kiedyś, czy możliwa jest poezja po Oświęcimiu. Okazało się, że ja najbardziej. Nawet ci, co przetrwali Holocaust pisali ją, niekiedy nawet – jak Paul Celan – w języku swoich oprawców. Ale po Oświęcimiu niemożliwa jest już metafizyka, a nawet zwykłe życie, które miałoby być w wymiarze duchowym choćby w miarę sensowne. Literatura, ta największa, mówi o tym. To jest bardzo bolesne, to nie są czytanki z panieńskich pokojów. Pełno tu okrucieństwa i zła. Niemniej bez tych pisarzy, bez ich surowych osądów, bylibyśmy ubożsi. To tak, jakby z historii rocka usunąć Toma Waitsa czy Nicka Cave'a, którzy nazywani są "kronikarzami zła".

Kilka szkiców poświęciłeś twórcom związanym z Kaliszem: Janowi Winczakiewiczowi, Łucji Gliksman i Eligiuszowi Kor-Walczakowi. Jakie miejsce zajmują oni w polskiej literaturze współczesnej?

       Z pełnym przekonaniem powiem, że jest to miejsce ważne. Jan Winczakiewicz to jeden z najciekawszych polskich poetów emigracyjnych, a także znakomity tłumacz literatury hiszpańskiej, przy okazji również asnykowiec. Łucja Gliksman, profesor slawistyki na Harwardzie, uczennica Jakobsona i Karpowicza zasłynęła raczej jako świetny edytor, ale jej urzekającej liryce nie sposób odmówić wielkiej emocjonalnej siły. Z kolei Eligiusz Kor-Walczak, jedyny wśród wymienionych, który po wojnie pozostał w Polsce, co więcej, w Kaliszu właśnie, jest dla mnie wspaniałym przykładem konsekwentnego bogacenia pisarskiego rzemiosła, rozwijania talentu, jaki w największej krasie odsłaniają jego ostatnie dzieła.

Arkadiusz Pacholski – asnykowiec, maturzysta 1983 roku. Historyk, eseista publikuje w "Twórczości" i "Literaturze". 
Autor opublikował ostatnio przez Wydawnictwo Słowo/Obraz/Terytoria interesujący zbiór esejów i gawęd "Pochwała stworzenia".

Kaliscy eseiści w Stuttgarcie

        Piotr Łuszczykiewicz i Arkadiusz Pacholski spędzili tydzień w Stuttgarckim Domu Literatury. Pojechali tam na zaproszenie Stowarzyszenia Pisarzy Niemieckich.

        Doktor Piotr Łuszczykiewicz jest kierownikiem polonistyki w kaliskim oddziale Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, znawcą współczesnej poezji, autorem znakomitych esejów poświęconych Stanisławowi Grochowiakowi, zebranych pod wspólnym tytułem "Książę erotyku" oraz wielu innych, m.in. o Różewiczu, Szymborskiej i Barańczaku, których wybór ukazał się w tomie "Po balu". Nieustannie drukując swe teksty w czasopismach i pracach zbiorowych, przygotowuje do wydania kolejne książki, m.in. zbiór szkiców i wywiadów z literatami i literaturoznawcami poznańskimi.

         Arkadiusz Pacholski był przez kilka lat dziennikarzem prasowym i telewizyjnym, a obecnie jest zastępcą dyrektora Kaliskiej Filharmonii. Na jego pisarski dorobek składają się dwa zbiory esejów i gawęd: "Pochwała stworzenia" i "Widok z okna na strychu", w których zdaje relacje ze swych lektur oraz prywatnych "spotkań z historią". Czasami na kartach swych książek toczy także ciężkie boje z wielkimi myślicielami lub opowiada niezbyt znane fakty z życia znanych ludzi związanych mniej lub bardziej z naszym regionem.

      Wspólny wyjazd Pacholskiego i Łuszczykiewicza do Stuttgartu miał generalnie charakter turystyczno-towarzyski, ale jego bardzo ważnym punktem był autorski wieczór, podczas którego zaprezentowali oni fragmenty swych esejów przetłumaczone na język niemiecki. Kilkadziesiąt osób (niemieckich literatów i mieszkających w Niemczech Polaków) podczas spotkania największym zainteresowaniem obdarzyło pracę dr. Piotra Łuszczykiewicza poświęconą sposobom prezentacji literatury i kultury masowej w Internecie. Rozmawiano także o manicheizmie i fundamentalizmie ze względu na problematykę eseju Arkadiusza Pacholskiego - "Katedra św. Mikołaja". Dzień później obszerne streszczenie prac kaliskich pisarzy zamieściła "Stuttgarten Zeitung".

      Obaj panowie już niebawem znowu wyjadą za granicę, ale osobno. Pacholski cały październik przebywać będzie we Francji. Otrzymawszy stypendium Funduszu Niezależnej Literatury i Nauki Polskiej, będzie zbierał materiały, które pozwolą mu ukończyć trzecią książkę pt. "Brulion paryski". Łuszczykiewicz zaś listopad spędzi w Wiedniu. Zaproszony przez Wiedeński Instytut i Fundację "Janineum" w austriackich bibliotekach skupi się najprawdopodobniej na literaturze miłosnej i problematyce szeroko pojętej translacji kulturowej, która stanowi trzon jego pracy habilitacyjnej. 

rak , Kalisia Nowa nr 9/99

Cienka żółta linia

Rozmowa z Piotrem Łuszczykiewiczem o jego najnowszej książce 
"Pociąg do Poznania". 


Z miasta K do miasta P
W tej chwili będąc pracownikiem poznańskiego uniwersytetu pełnisz swą naukową misję na kaliskiej placówce. Zachowałeś, zdaje się, "pozycję zewnętrzną" i możliwość obserwacji z pewnym dystansem tego wszystkiego, co dzieje się w poznańskim Collegium Novum?

      Poznawanie Poznania to była dla mnie ciekawa lekcja walki z okropnymi stereotypami. Moi koledzy z Łodzi i Warszawy mówili mi: "Słuchaj, umrzesz tam, herbaty ci nie dadzą, rozliczą co do dwudziestu groszy, obedrą ze skóry. Co ty robisz ? Nie jedź. To nie jest miasto intelektualne czy kulturalne. Co innego, gdybyś był ekonomistą lub prawnikiem". A z drugiej strony trochę mnie kusiła taka porządność poznańskiego myślenia, odpowiedzialność za to, co się mówi. Już się napatrzyłem pseudoartystowskiego blichtru rozmaitego, kiedy to intelektualne niedostatki nadrabia się improwizacją, miną i szumem skrzydeł. 

Odkryj, proszę, wieloznaczność tytułu swej książki.

      Jest w nim konkretny pociąg PKP, zwłaszcza "Włókniarz", z którego korzystam najczęściej. Jest także pociąg w znaczeniu skłonności, chęci zobaczenia, dotknięcia, powąchania, taki zmysłowo-intelektualny pociąg do Poznania jako miasta oraz trzeci, chyba najważniejszy, pociąg do poznawania, do Poznania w sensie zrozumienia czegoś. Poznanie, obok bytu, to przecież druga podstawowa kategoria naszego życia. Ale nie pisałeś tej książki na kolanie w pociągu? (śmiech) Nawet nie przyznałbym się, bo Polskie Koleje Państwowe mogłyby upomnieć się o częściowe przynajmniej prawa autorskie. W pociągu słucham muzyki i myślę. Jeśli towarzystwo nie jest dokuczliwe, to nawet lubię ten moment, ten czas tylko dla siebie.

Myślałem, że wozisz jakiś laptopik. Przecież od wielu lat eksplorujesz możliwości komputera i internetu.

      Nie, nie wożę, ale widziałem kiedyś człowieka, który rozgorączkowany biegał w pociągu z notebookiem w ręku, próbując znaleźć gniazdko z odpowiednim napięciem. Nie chciałbym stracić danych w ten sposób.

Twoja najnowsza książka ma odrobinę zaskakującą formę. Są w niej eseje, do których nas już przyzwyczaiłeś, ale są także wywiady, których do tej pory nie przeprowadzałeś. 

      Nie mogę powiedzieć - jak lider zespołu The Cure - że wydałem album, bo miałem świetne zdjęcie na okładkę, ale... Pomyślałem sobie, po przeprowadzeniu w dość nieoczekiwany dla mnie sposób kilku rozmów z prominentnymi osobami świata naukowego, że może stworzyłbym taką książkę, która miałaby formę, jak to się mądrze naukowo nazywa, sylwiczną, a prościej można by powiedzieć, że byłby to taki groch z kapustą, żeby czytelnik się nie znudził, żeby go nie zabić jakimś szkicem. Mówię szkicem, nie esejem, bo konstatuję z przerażeniem, że każdy nazywa siebie w tej chwili eseistą. Byle kto kichnie czym z mózgu, a już uważa to za esej z niesamowitym zapleczem erudycyjnym europejsko-światowym. Wywiad z profesorem Edwardem Balcerzanem zamówiły u mnie "Nowe Książki". Po raz pierwszy udałem się na rozmowę z magnetofonem, jeszcze nie profesjonalnym, tylko takim posiadającym możliwość nagrywania i byłem przerażony. Przerażenie wzrosło po rozmowie, bo oto miałem w ręku pięć kaset magnetofonowych z siedmioma godzinami nagrania i miałem z tego zrobić osiem stron. To jest nieludzkie. Do tej pory wydawało mi się, że wywiad to jest najprostsza rzecz na świecie. Podstawia się człowiekowi mikrofon, on gada, potem to się spisuje i jeszcze za to płacą. Serdecznie współczuję tym, którzy "wywiadowaniem" muszą zarabiać na chleb. Mówimy zupełnie inaczej niż piszemy. Zapis rozmowy jest wielkim trudem, a na koniec i tak wychodzi, że to nasz rozmówca tak świetnie powiedział tymi fantastycznymi zdaniami. Ale i przyjemność jest wielka, gdy z tego wywiadu powstaje jakaś sensowna całość, gdy się okaże, że rozmówca "odkrył się", powiedział coś nowego, zaskakującego. To jest jednak zupełnie inny rodzaj dostarczania radości sobie i czytelnikom. Ekscytujący jest także strach przed skreśleniem istotnych zdań w trakcie autoryzacji. 

      Parę ważnych rzeczy ci "wywiadowani" jednak powiedzieli. Utkwiła mi w pamięci wypowiedź profesora Balcerzana o tym, kiedy i dlaczego przestał pisać poezję. Okazało się, że powodem był strach przed ekshibicjonizmem. Forma występu z katedry, pisania o literaturze zawiera element dystansu i możliwość ukrycia się w "naukowym kostiumie". Balcerzan mówi wprost : "Ja nie chciałem, żeby mi skakali po moich metaforach jak po głowie i odkrywali, że tu kryje się moja żona, a tu przyjaciółka". Niezwykle ciekawe były odkrycia związane z dzieciństwem zarażonym wojną, w przypadku zarówno Balcerzana, jak i Huberta Orłowskiego. W tekście "nie słychać" wzruszeń, które dane mi było obserwować. Bardzo fajna jest opowieść Orłowskiego o tym, jak uciekł z seminarium duchownego, jak szukał miejsca skupienia i możliwości oddania się rozmyślaniom, a znalazł się w wojskowym drylu i musiał z ostrzyżoną głową paść świnie.

Twoi rozmówcy właściwie nigdy przez dziennikarzy nie są pytani o życie prywatne. 

      Na ogół wymaga się od nich wypowiedzi na tematy literackie. W ogóle nie chciałem, żeby cytowali mi swoje artykuły, bo ja znam ich literackie sądy i naukowy dorobek. Pragnąłem, żeby mi pokazali siebie osobistych. 

Pokazałeś zatem "ludzkie" oblicze tych, którzy wydają się żyć literaturą i sztuką od świtu do nocy. Jestem przekonany, że w ten sposób studenci postrzegają swoich profesorów.

      Tak, jako żywych trupów. Dlatego, warto się dowiedzieć, że np. kochają spacery albo lubią śledzia i wódkę czy jabłka i tanie wino. Należy dostrzec człowieka w uniwersyteckim gigancie.

Kilka szkiców poświęciłeś poetom znanym, ale także zapomnianym, jak Brandstaetter.

      Bardzo chciałem napisać o miłości u Brandstaettera. Chciałem zobaczyć, czy w poezji człowieka, w którego życiu tak ogromną rolę odgrywała idea (przed wojną był ideologicznym syjonistą, po wojnie zaś twórcą katolickim), zmienia się coś w sposobie pisania o miłości. To taka przygrywka do mojej pracy habilitacyjnej. (Tylko nie psuj mi humoru i nie pytaj o nią.) Będzie nosić tytuł "Amor w opresji". Na przykładzie wierszy Brandstaettera wyszło mi, że owszem, że tak. On jakby sprząta po Erosie po to, żeby wprowadzić tam inne formy miłości. Zależy mu, żeby zniszczyć powab erotycznego czaru, a w to miejsce wprowadzić agape, caritas, a więc wszelkiego typu miłości nieerotyczne, oparte na instynktach macierzyńskich, opiekuńczych. Miłość sensualna jest konkurencją dla innego typu aktywności ludzkiej, już to intelektualnej, już to czasem zupełnie materialnej. Ja to podejrzewałem, gdy obserwowałem, jak w okresie socrealizmu uparcie niszczono sceny miłosne w prozie czy poezji. Dlaczego? Czy tylko z powodu purytańskiej obyczajowości socrealizmu ? Otóż nie. To także kwestia bardzo ostrego widzenia konkurencyjności, ponieważ playboy, kochanek po upojnej nocy nie jest w stanie wykonać dwustu procent normy.

Powróćmy do, moim zdaniem, trudnej sytuacji wyjściowej tworzenia tej książki. Rozmawiasz z osobami, które niejednokrotnie dobrze znasz, także osobiście. Z jednej strony było Ci łatwiej znaleźć "miejsca niedookreślone", z drugiej zaś - trudniej na przykład zapytać o coś wprost.

      Nauczyłem się być obiektywny. Duch przekory nie pozwala mi na żadnego typu teksty wazeliniarskie. Trzeba pisać źle - tak się mówi w środowisku - bo wtedy wszyscy się cieszą, poza tą jedną osobą. A jak się pisze dobrze, to wszyscy są wkurzeni, a ta osoba i tak jest wkurzona, bo nie napisało się o niej dość dobrze. To stare przykazanie recenzentów : wal i niszcz, a będą cię szanować. A ja jestem empata. Lubię się wczuwać w myślenie poetyckie, podążać z biegiem skojarzeń. Cenię sobie takie możliwości, kiedy mogę coś sprawdzić, zapytać. Nie zawsze się to udaje, bo czasem spotka się jakiegoś chama lub głąba. Okaże się, że można zarobić w łeb, bo pijany lub w delirium. Ludzie, z którymi w tej książce rozmawiam i o nich piszę, do takich nie należą. Dość trudną sytuację miałem przy Bogusławie Latawiec i Eugeniuszu Wachowiaku. Oboje znam dobrze, ale też miałem przyjemność pisać chyba pierwsze obszerniejsze, im poświęcone szkice. Wiem, że nie wszystkie fragmenty im się podobają, ale taka jest cena uczciwości. W wywiadach nie zadawałem napastliwych pytań, bo one ludzi inteligentnych, a takimi są moi rozmówcy, raczej zamykają. Moim zdaniem należało ich poprowadzić tam, gdzie sami chcieli pójść.

Kto oprócz poznańskich humanistów oraz studentów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza mógłby wsiąść do Twego pociągu?

      Ta książka napisana jest najprzystępniej, jak potrafię. Jestem już na tyle stary, że porzuciłem pisanie w pseudonaukowym języku. Rzeczy ważne można powiedzieć albo bardzo prosto, albo w ogóle nie należy o nich mówić. Nie jest to literackie ą-ę, żadne nowojorskie lub paryskie salony. Wręcz przeciwnie: stąpamy po ziemi. Mówimy o bardzo ciekawym rodzaju rzemiosła, może czasem misji, może niekiedy sztuki, czyli o literaturze, ale wychodzimy ze zdrowego punktu : jest to rzemiosło, a elementy tego warsztatu są takie lub inne.

      Myślę, że kaliszan powinna ta książka zainteresować, bo przecież znaleźliśmy się w orbicie poznańskiej. Musimy sobie zadać pytanie: jak się mamy wobec Poznania literacko czy kulturalnie odnieść? Czy mamy mieć jakieś kompleksy? Chyba nie. Ale też nie mamy szczególnych powodów do wywyższania się i uważania się za pępek Wielkopolski literackiej. Ta książka powinna uczyć takiego zdrowego spojrzenia na to wszystko, zobaczenia swoich słabości i swoich przewag. Jednych i drugich jest chyba dosyć, żeby godzinkę czy dwie poświęcić na jej przeczytanie. Chciałbym, żeby w tym pociągu był tłok. Wiem jednak, że czytających jest coraz mniej.

Rozmawiał: Robert Kuciński, Kalisia Nowa nr 10/2000 

Cienka żółta linia

Krajobrazy metafizyczne
z Arkadiuszem Pacholskim rozmawia Piotr Łuszczykiewicz

P.Ł.: W jednym z autobiograficznych tekstów Bruno Schulz stwierdza, że „początki jego rysowania gubią się w mgle mitologicznej”, i zaraz potem mówi o kilku obrazach z dzieciństwa o rozstrzygającym dlań znaczeniu. Pamiętasz początki swojego pisania?

A.P.: Zacząłem pisać, kiedy miałem dwanaście – trzynaście lat. Najpierw była to powieść o Indianach, potem powieść szkolna, wreszcie wojenna. Żadnej z nich nie skończyłem, rękopisy się nie dochowały, choć dziś bardzo chętnie bym je przeczytał. A tak poważnie, potrzeba zdawania sprawozdania z własnych refleksji, z przemyśleń nad sensem życia, śmiercią, naturą dobra i zła, odezwała się u mnie w wieku mniej więcej dwudziestu lat.

P.Ł.: I były to – jak pamiętam, bo przecież chodziliśmy do tej samej szkoły i siedzieliśmy w jednej ławce przez cztery lata – opowiadania?

A.P.: Dwa z nich nawet opublikowałem. Ale też bardzo szybko przerzuciłem się na esej. Chciałem pisać o bardzo poważnych rzeczach w sposób wyczerpujący. Tymczasem proza czyni to zbyt opieszale. Żeby powiedzieć o śmierci, trzeba wielu, wielu stron opowiadania. Nigdy też nie będzie to ścisłe, zawsze można ów tekst rozmaicie interpretować. Z drugiej strony miałem także potrzebę poukładania sobie światopoglądu. Esej nadawał się do tego znakomicie.

P.Ł.: Dlaczego chciałeś porządkować światopogląd? Czy był w stanie kryzysu?

A.P.: Myślę, że każdy młody człowiek zanim dojdzie do jakiś przekonań, nim wyrobi sobie własne poglądy, przechodzi przez różne okresy, ma wahania intelektualne, moralne. Nie inaczej było ze mną. A ponieważ czułem się humanistą, intelektualistą, problemy te wymagały ode mnie poważnych rozwiązań.

P.Ł.: Po liceum nasze drogi się rozeszły. Pojechałeś do Wrocławia, studiować historię. Czy to miasto, te studia jakoś na Ciebie wpłynęły?

A.P.: To jest sprawa powikłana. Same studia niezbyt mnie interesowały. Owszem, wyniosłem z nich pewną wiedzę na temat historii, co mi się niewątpliwie przydaje. Natomiast ważne dla mnie kwestie metafizyczne znajdowały się całkowicie poza programem uniwersyteckim. Na to już miały wpływ moje prywatne lektury: Bunina, Witkacego, a później Miłosza i Kołakowskiego.

P.Ł.: Wydaje mi się jednak, że od tego historycznego ciężaru tak łatwo się nie uwolnisz. Każdy dziennikarz, który zajrzy do Twojego biogramu i któremu nie będzie się chciało czytać Twoich książek, powie, że uprawiasz esej historyczny.

A.P.: Gatunek eseju historycznego stworzył u nas i doprowadził do perfekcji Marian Brandys. Już nawet pobieżna lektura moich tekstów unaocznia, że w tej kategorii mieszczą się tylko niektóre z nich. Myślę, że takie zaszufladkowania są dziełem ułatwiających sobie pracę recenzentów.

P.Ł.: Ludzie lubią, kiedy się jasno nazywa nowe zjawiska, gdy etykietuje się słabo rozpoznane produkty. Rzuć jakąś formułę, daj paru antenatów, od razu będzie nam łatwiej.

A.P.: Esej literacki. Czesław Miłosz. Mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że dla mnie Miłosz okazał się nie tylko największym polskim poetą XX wieku, ale także najbardziej zasłużonym eseistą, przynajmniej, jeśli chodzi o drugą połowę tego stulecia. Na jego tekstach szkoliłem swój warsztat i bardzo wiele mu zawdzięczam. On potrafi pokazać każdy temat przez szczegół, konkret, i to w sposób tak namacalny, jakby się tego dotykało. Ta zmysłowość zupełnie mnie urzekła. I mówi w ten sposób o abstrakcyjnych ideach.

P.Ł.: No, bo Miłosz jest jak świat, ale przecież było eseistów wielu?

A.P.: Niektórzy mnie nie zachwycili, jak na przykład Miciński, wyprany właśnie z takiej, jak Miłoszowa, zmysłowości. Do niektórych dotarłem późno, jak choćby do znakomitego Bobkowskiego. Nie znam prawie w ogóle eseistyki Stempowskiego, czytałem tylko jeden tekst o Dostojewskim, drukowany w „Literaturze”. Umknęła mi jego książka wydana w Polsce w latach osiemdziesiątych, nie dostałem w swoim czasie publikacji Instytutu Literackiego w Paryżu, ale za to pochłonąłem w dwa dni korespondencję Stempowskiego z Giedroycem.

P.Ł.: A Vincenz albo, żeby było z zupełnie innej beczki,  Kołakowski?

A.P.: Vincenz tak, ale nie jako eseista. On mnie zachwycił tomami Na wysokiej Połoninie, z czego zresztą zdałem sumienną relację w mojej pierwszej książce. Natomiast Kołakowski jest dla mnie wielki filozofem, który posługuje się esejem jako narzędziem. On nie należy do eseistów gatunku, jak Stempowski czy Miłosz.

P.Ł.: Czy o kimś zapomniałem?

A.P.: Owszem, o Kazimierzu Brandysie. Czytałem w nastoletniej młodości Listy do Pani Z, nie mając jeszcze pojęcia, że będę się zajmował literaturą. Dopiero teraz poznałem jego twórczość dokładnie i przyznam, że niezwykle mi się ona podoba. Miesiące na przykład, to ten rodzaj eseju, który cenię najbardziej. Rozmyślania, refleksje opierają się w nim na osobistym przeżyciu, doświadczeniu. Autor dotknął ręką tego, o czym pisze. To dla mnie szalenie ważne, tak właśnie chciałbym sam pisać.

P.Ł.: A Gombrowicz?

A.P.: Jest mi bardzo bliski, ale nie warsztatem. Tak, jak on, pisać zresztą już nie można. Niemniej, bliskie mi są jego poglądy, a zwłaszcza jego boksowanie się z polskością.

P.Ł.: No właśnie, a ja przeczytałem w gazetach, że Ty jesteś konserwatystą.

A.P.: To dowodzi, że recenzenci nie przeczytali dokładnie moich książek. Jak bowiem można imputować konserwatyzm komuś, kto mówi, że wolność jest warunkiem koniecznym człowieczeństwa, że tylko dobro wybrane z własnej woli jest dobrem i nie trzeba stawiać człowiekowi ciągłych zakazów. Jak można uznać za konserwatystę kogoś, kto głosi pochwałę religijności osobistej, subiektywnej, kto ma wyraźną skłonność do herezji, do poszukiwań własną drogą, bo nie chce tych poszukiwań prowadzić w ramach instytucji, na komendę. Wreszcie, jak można powiedzieć konserwatysta o kimś, kto w eseju o Kawafisie twierdzi, że i ta miłość, „na sposób grecki”, może prowadzić do Pana Boga?

P.Ł.: Przypuszczam, że sam to trochę sprowokowałeś, mocno podważając w swoich esejach kategorię postępu. A to właśnie stosunek do niej bywa często miarą konserwatyzmu czy liberalizmu. Dla mnie to jedna z najistotniejszych współrzędnych cywilizacji i humanistyki. A Ty mówisz, że w postęp nie wierzysz. Znaczy, jesteś konserwatystą?

A.P.: Nie, to nie tak. Nie wierzę po prostu w postęp mechaniczny, oparty na myśleniu, że jak uchwalimy lepsze prawo, to automatycznie staniemy się lepsi. Ja wierzę w postęp, który się dokonuje w pojedynczej duszy ludzkiej. Jeśli on się dokonuje jednocześnie w wielu duszach, w wielu ludziach naraz, to może się uzewnętrznić, uobiektywnić. Właśnie w zewnętrznych staraniach ludzi o to, żeby państwo, w którym mieszkają było lepiej urządzone i bardziej humanitarne.

P.Ł.: Mnie się wydaje, że w ten niby–konserwatyzm wpędził Cię Twój ulubiony Miłosz. Pamiętam jego teksty, w których straszył zanikiem, czy może erozją religijności. Ty się tym swego czasu mocno przejąłeś, nieprawda?

A.P.: Rzeczywiście, Miłosz mówi, że wiara ulega erozji. Przez moment mu nawet przyznawałem rację. Szybko jednak doszedłem do przekonania, że to nie jest tak: wiara nie ulega erozji, ona się zmienia. Religijność człowieka średniowiecznego była zupełnie inna niż religijność współczesna, ale wcale nie była głębsza. Sądzę, że dzisiejszy człowiek nie potrzebuje wiary tak sformalizowanej, ze znakami i dymem kadzidła. Na tyle się bowiem rozwinęło ludzkie pojmowanie świata, że obrzędowość, zwłaszcza ta rozbuchana, charakterystyczna dla polskiego katolicyzmu wręcz przeszkadza dotarciu do religijności osobistej.
W każdym razie mnie przeszkadza.

P.Ł.: Przejdźmy do Twoich książek. Zasadnicza teza pierwszej z nich, Pochwały stworzenia, opiera się na polemice z sądami dzielącymi to, co Pan Bóg stworzył, na lepszą i gorszą część. Po pierwsze, powiadasz, sam podział jest fałszywy, ponieważ ciało i dusza, niebo i ziemia, wieczność i doczesność wzajemnie się dopełniają. Po drugie, jak piszesz, nikt wrażliwy na piękno nie może odmawiać go bytom doczesnym, ziemskim i cielesnym. Ustaliliśmy, że nie jesteś eseistą historycznym. Nie jesteś także konserwatystą. Jesteś jednak bezspornie antymanichejczykiem.

A.P.: Owszem, polemika z manicheizmem przenika całą moją twórczość. Przekonanie, że niektóre obszary w świecie są domeną zła czy diabła, to azjatycki cierń w kulturze europejskiej. To ciało obce, zrodzone przecież w Iranie, zatruwające i rozsadzające tkankę starego kontynentu. Z tym trzeba walczyć.

P.Ł.: Podoba mi się kiedy mówisz, że zachwyt życiem, a nawet miłość do życia nie są niczym duchowo zdrożnym, bo przecież bez fizycznego fundamentu nie byłoby w ogóle metafizyki. Zresztą, sensualna żywotność materii okazuje się często silniejsza niż chcieliby piewcy vanitas. Zmysłowa namiętność, cielesne piękno to linie, po których biegnie prawdziwa miłość, w której pierwiastek doczesny i pierwiastek wieczysty splatają się ze sobą, tworząc pełnię. Ale chwaląc materię i jej różnorodność, nie znajdujesz takiej tolerancji dla różnorodności w kulturze. Kultura masowa wyraźnie Cię odrzuca.

A.P.: Istota człowieczeństwa polega na tym, że człowiek aktywnie podchodzi do rzeczywistości, że ją swoim umysłem przenika, wchłania i wykorzystuje. Natomiast zawsze byli i zawsze będą ludzie, których umysł zachowuje się biernie w tej dziedzinie, nie przetwarza rzeczywistości, po prostu się jej poddaje. W dzisiejszych czasach są to odbiorcy kultury masowej. Tych migających obrazków w telewizji, jakichś tandetnych powieści. Kultura masowa umożliwia taką intelektualną wegetację. Uważam jednak, że tak było zawsze, w starożytności czy średniowieczu również. Tylko wtedy ona nie miała tak znakomitych nośników, jak dzisiaj: nie było telewizji, nie wszyscy umieli czytać. Nie zatrważała tak bardzo intelektualistów, bo nie dostrzegali jej niebezpieczeństw. Trzeba jednak wierzyć, że jakaś część ludzkości zawsze będzie skłonna przebywać w obszarze tej kultury wyższej.

P.Ł.: Wiesz, jest demokracja, każdy ma prawo wybrać źle. Acz ja nie jestem pewien, czy wybór pop–kultury jest złym wyborem. Wysoka sztuka też potrafi bredzić i czadzić. Pomówmy o czymś naprawdę ważnym, na przykład o śmierci. Ja się z Tobą zupełnie nie zgadzam, że śmierć jest dopełnieniem życia, ale skłonny jestem przyznać Ci rację, kiedy mówisz, że spychanie jej na margines, jak czyni to współczesna cywilizacja, do niczego nie prowadzi. Zastawiona szpitalnymi parawanami, odindywidualizowana i zdehumanizowana, śmierć dziczeje i zaczyna nas przerażać bardziej i częściej niż to jest eschatologicznie usprawiedliwione.

A.P.: Każdy z nas musi prędzej czy później śmierć przemyśleć. W moim przypadku było to prędzej, bo gdy miałem dwanaście lat umarł mój ojciec. Śmierć jest jednym z najpoważniejszych, najgłębszych i najbardziej wstrząsających doświadczeń, na pewno bardziej wstrząsającym niż doświadczenie miłości. Nic dziwnego, że chciałem to opisać.

P.Ł.: Po to, żeby ją oswoić?

A.P.: W końcu, ona była, jest i będzie. Nie da się o tym zapomnieć, jak chciano to zrobić w XX wieku. Ale ani cudowne lekarstwa, ani loty w kosmos niewiele tu pomogły. Wiedząc o śmierci, trzeba nauczyć się żyć i umieć cieszyć się życiem.

P.Ł.: Akurat. Dobrze, przejdźmy do drugiej książki. Na początku posługiwałeś się przykładami z najwyższej artystycznie półki: Proust, Kawafis, Bunin, Vincenz, Miłosz, Kołakowski. Ale w „Widoku z okna na strychu”  punktem wyjścia i w gruncie rzeczy metafizyczną osią świata uczyniłeś rodzinny Kalisz – to nasze miasto, które potrafiło być w pewnych okresach intelektualnie wielkie i światowe, bywało jednak także przeraźliwie małe i prowincjonalne. Widać, że obywatele kaliscy – Adam Gurowski, Franciszek Gajewski, Stefan Garczyński, bracia Niemojowscy, czy z postaci XX–wiecznych choćby Tadeusz Kulisiewicz prowokują Cię do pytań nie mniej frapujących aniżeli ci z wielkiego świata – św. Augustyn, Swedenborg, Nietzsche, Szestow czy Bierdiajew.

A.P.: Każdy z nas te metafizyczne dramaty – dotknięcie śmierci, pytanie o sens życia – przeżywa w konkretnych realiach, czyli tam, gdzie mieszka, gdzie kocha, w miejscu, z którym jest związany pracą, rodziną, wspomnieniami. Ja jestem Kaliszaninem, moje przeżycia kojarzą mi się z Kaliszem, dlatego postanowiłem, że tę egzystencjalną otoczkę odmaluję, natomiast nadal będą to rozważania na tematy uniwersalne. I dlatego te wielkie nazwiska również się pojawią w książce.

P.Ł.: Nie wszystkich wielkich lubisz?

A.P.: Mimo ogromu dzieła nie lubię św. Augustyna, bo  to  manichejczyk. Cenię Nietzschego, ale nie za wszystko, pewne kwestie wtopiłem w swoje myślenie, ale wielu wątków w jego filozofii nie akceptuję. Moim wielkim odkryciem, w związku z paryskimi poszukiwaniami, jest Teilhard de Chardin. Stanowi on przykład wspaniałego humanisty, myśliciela, który wierzy w człowieka, co nie znaczy, że utożsamia go z Bogiem. On zdaje sobie sprawę, że człowiek jest grzeszny, że ma skłonność do zła, ale jednocześnie wie, że człowiek potrafi tę skłonność przezwyciężyć. De Chardin kreśli w swoim dziele niezwykłą wizję kultury, będącej sposobem, dzięki któremu ze zwierząt stajemy się ludźmi.

P.Ł.: A za co lubisz Swedenborga? Bo, że go lubisz, raczej nie mam wątpliwości.

A.P.: Spodobał mi się ten wątek jego myśli, który mówi o wolności. To znaczy o tym, że ludzie sami stwarzają sobie piekło albo niebo. I po śmierci nawet dusze mają czas na zastanowienie się, dokąd chcą iść. Ci, którzy są przekonani, że świat jest nienawistny i odpłacają mu złem, dobrowolnie wybierają piekło, ci zaś, którzy uważają, że człowiek potrafi być dobry, organizują sobie raj na ziemi i do tego raju idą też po śmierci. Ciekawe, że ostatnio Kościół katolicki coraz częściej mówi o eschatologii w podobny sposób.

P.Ł.: A co Ci się podoba w Blake’u?

A.P.: Idea współdziałania rozumu z wyobraźnią, z cielesnością, z wiarą. Metafizyczna katastrofa, którą on odmalowuje w swoich utworach, jego zdaniem bierze się stąd, że te czynniki przestały ze sobą współdziałać, że zaczęły ze sobą rywalizować, że każdy z nich chciał się wywyższyć ponad pozostałe. Blake wprawdzie myślał, że tym największym szatanem jest rozum, co jest także nieprawdą. Człowiek ma kilka władz, i ani za pomocą samego rozumu, ani za pomocą samej wiary rzeczywistości nie pozna. Tylko we współdziałaniu rozumu i wiary da się zachować trzeźwe spojrzenie. Kiedy jeden z tych czynników bierze górę, zaczynają się kłopoty. W średniowieczu, kiedy wiara brała górę nad rozumem, mieliśmy inkwizycję, stosy, prześladowania heretyków. W wieku XX, kiedy rozum wziął górę nad wiarą, mieliśmy materializm dialektyczny i piekło komunizmu. To są dwa biegunowe przykłady.

P.Ł.: Widzisz, że materia nie jest jednorodna, i że tkwi w niej jakiś molekularny imperatyw, który każe w gatunkowym interesie tolerować różnorodność. Ludzie usiłują zaś w sobie zagłuszyć ów prawieczny głos tolerancji, a owijając biologię w kokon ideologii hodują potwory szowinizmu, rasizmu, nacjonalizmu. Nienawiść zaś jest fatalną podstawą i fałszywym przewodnikiem ludzkich wspólnot, łączy je bardzo iluzorycznie i wiedzie stromą ścieżką ku przepaści. Lubisz rozbijać rzeczywistość w rozmaite dychotomie i dualizmy. Ale przecież dualistą nie jesteś?

A.P.: To tylko ułomność naszego mówienia, aparatu pojęciowego. Nie wolno jednak tym pojęciom przyznawać bytów osobistych, lepiej ich też za często nie rozdzielać. Tak naprawdę one występują tylko w połączeniu. Najważniejsza jest równowaga. Człowiek staje się człowiekiem przez kulturę, a nie przez trwanie w dzikim stadium zwierzęcia. Ale to nie znaczy, że trzeba naturę zwalczyć, odrzucić, jak postulowali manichejczycy. Naturę należy okiełznać i uporządkować.

P.Ł.: O czym będzie następna książka?

A.P.: O tym samym.

(Fragment wywiadu opublikowanego w książce Piotra Łuszczykiewicza, 
Pociąg do Poznania. Szkice i rozmowy
, Poznań 1999)

Ma już 14 lat, ponad 1500 absolwentów, których można spotkać na każdym szczeblu szkolnictwa w regionie kaliskim. O czym mowa - o Studium Filologii Polskiej w Kaliszu Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Obecnie można tutaj kształcić się na studiach dwustopniowych - licencjat na dwóch specjalnościach: nauczycielska i medialna, a także na studiach magisterskich w trzech specjalizacjach: nauczycielska, dziennikarska i europejska komunikacja kulturowa.

O kaliskiej polonistyce rozmawiamy z jej kierownikiem, doktorem Piotrem Łuszczykiewiczem.

Wreszcie będzie do wyboru

 

Od kiedy w Kaliszu kształci się polonistów?

Filologia polska w Kaliszu istnieje od 1992 roku. Została utworzona jako część polonistyki poznańskiej, a obecnie jest kierunkiem prowadzonym przez dwa Wydziały: Filologii Polskiej i Klasycznej oraz Pedagogiczno-Artystyczny. Zajęcia prowadzą naukowcy z liczących się w Polsce zakładów naukowych, studenci mogą tu spotkać autorów znanych podręczników i opracowań, głośnych eseistów i krytyków oraz doświadczonych dydaktyków i metodyków. Kierunek posiada akredytacje Państwowej Komisji Akredytacyjnej, Uczelnianej Komisji Akredytacyjnej oraz Certyfikat Jakości Kształcenia Konferencji Rektorów Uniwersytetów Polskich. Polonistyka kaliska daje świetne, elastyczne wykształcenie. Kształcimy nie tylko nauczycieli, lecz także dziennikarzy prasowych, radiowych i telewizyjnych, copywriterów, rzeczników prasowych, pracowników instytucji kulturalnych i społecznych oraz aplikantów wszystkich placówek współpracujących z Unią Europejską.

Ilu absolwentów opuściło mury kaliskiej uczelni?

Pierwsi absolwenci opuścili mury uczelni w 1995 roku. Od tego czasu doczekaliśmy się około półtora tysiąca licencjatów i niespełna tysiąc magistrów filologii polskiej w różnych specjalnościach. Wykształciliśmy także ponad pięciuset absolwentów studiów podyplomowych.

Obecność filologów w różnych dziedzinach życia nigdy nie jest spektakularna, dopiero po latach przekonujemy się, że mieli oni wpływ na wizerunek miasta, że pokolenie dzieci wykształcili również absolwenci naszych studiów nauczycielskich.

Jakie są największe sukcesy Filologii Polskiej w Kaliszu na gruncie literatury oraz mediów kaliskich?

Oczywiście, że poloniści piszą - i to niejednokrotnie bardzo interesującą poezję, prozę czy rozmaite formy sceniczne. Jednak najbardziej widać pióra dziennikarskie i naukowe. Wielu spośród naszych absolwentów pracuje w mediach, w reklamie i rozrywce. Praktycznie nie ma w regionie instytucji tego typu, by nie można tam było odnaleźć nazwisk naszych dawnych lub nawet jeszcze obecnych studentów. Niezwykle cieszą nas sukcesy naukowe absolwentów. Mamy już swoich doktorów, doktorantów, kilkoro uczy nawet obecnych studentów polonistyki. A widać, że idą za nimi następni utalentowani młodzi ludzie.

Ostatnio dość dużo się mówi o audycji radiowej „Skrypt". Może nam Pan coś więcej powiedzieć na ten temat?

Trzon tej młodzieżowej redakcji tworzą w tej chwili studenci III roku: Karolina Kałużna, Mirka Zybura, Urszula Gonera, Michał Domagalski, Rafał Grabowski. Coraz lepiej odnajdują się studenci lat młodszych, w tym zwłaszcza - co cieszy szczególnie - I roku. Nader ważna jest tu pomoc samego Radia Centrum, które z chęcią przyjęło propozycję programu młodych radiowców.

Jak prezentuje się młoda kadra wykładowców akademickich na kaliskiej polonistyce?

Kilka nazwisk, które w naszym środowisku mówią już same za siebie: Eliza Gajzler, Magda Zdrowicka, Piotr Duster, Agnieszka Lubkowska. To tylko ci nasi absolwenci, którzy zostali na uczelni w Kaliszu. Ale przecież są także młodzi naukowcy pracujący w Poznaniu, z doktoratami lub tuż przed ich obroną. To wielkie bogactwo, niestety, ciągle niedoceniane w naszym kraju, gdzie nakłady na naukę czy kulturę nie odpowiadają żadnym europejskim standardom.

Co chciałby Pan zmienić w kształceniu młodych polonistów?

Jesteśmy w przededniu takich zmian. Chodzi o większą elastyczność, fakultatywność kształcenia.

Mniej szkoły, więcej indywidualnego rozwoju pod okiem doświadczonych naukowców. Za moment wejdą w życie programy dostosowane do wymagań tzw. porozumień bolońskich i zaręczam, że zrobi się ciekawiej, barwniej. Wreszcie będzie-jak to mówi Wisława Szymborska - do wyboru.

Jak radzą sobie absolwenci polonistyki na rynku pracy?

Wszędzie jest ciężko, ale umiejętność posługiwania się językiem polskim to skarb nawet na zatłoczonym rynku pracy. To podstawa, od tego zaczyna się budowanie kariery. Potem można robić, co się chce, jednak ten początek przesądza o wszystkim: albo my mówimy językiem, albo język nami. A to fundamentalna różnica. Naszych absolwentów chwalą w wielu środowiskach, o czym przekonałem się wielokrotnie, a ostatnio na przykład podczas rozmowy z menedżerami sieci komórkowej. Twierdzili oni, że nikt nie jest lepszy w systemie aktywnej telesprzedaży usług od polonistów. No jasne, że nikt.

Jak kształtuje się obecna oferta specjalności kaliskiej polonistyki?

Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej UAM w Poznaniu prowadzi we współpracy z Wydziałem Pedagogiczno-Artystycznym w Kaliszu następujące formy kształcenia polonistycznego:

- 3-letnie Stacjonarne i Niestacjonarne Wyższe Zawodowe Studia Filologii Polskiej. Studia kończą się uzyskaniem tytułu licencjata filologii polskiej, dając możliwość kontynuacji kształcenia do stopnia magisterskiego na studiach uzupełniających także w Kaliszu. Prowadzona jest specjalność nauczycielska oraz specjalność komunikacja medialna- dla przyszłych pracowników mediów, biur prasowych, relacji publicznych, reklamy i rozrywki. Wyboru specjalności dokonuje się na pierwszym roku studiów.

- 2-letnie Zaoczne Uzupełniające Studia Magisterskie II stopnia. Prowadzona jest specjalność nauczycielska- dla licencjatów filologii polskiej w tej specjalności oraz specjalność dziennikarska i specjalność europejska komunikacja kulturowa - obie dostępne dla licencjatów filologii polskiej wszystkich specjalności, a także licencjatów innych kierunków. Studia kończą się uzyskaniem tytułu magistra filologii polskiej.

- 3-semestralne Studia Podyplomowe Filologii Polskiej dla absolwentów innych kierunków humanistycznych z tytułem licencjata lub magistra i z przygotowaniem pedagogicznym.

Na razie nie planujemy zmiany w planach kształcenia. Zwiększymy tylko liczbę interesujących studentów zajęć fakultatywnych.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Piotr Kempiński

Kalisia Nowa, nr 1-2/119/2006,  fot. Mariusz Hertmann