Małgorzata Paszyn, mgr
inż. architekt, absolwentka Liceum im. Adama Asnyka z 1979 roku, studia
na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej, posiada status twórcy w
dziedzinie architektury, przez dwie kadencje (1993-2000) przewodnicząca
Stowarzyszenia Architektów Polskich w Kaliszu. Mąż Jarosław, inżynier
elektronik, asnykowiec, syn prof. Kazimierza Paszyna, syn Marcin - uczeń
Liceum Asnyka, córka Joanna - lat 4.
Najważniejsze
realizacje:
|
- siedziba Państwowej
Wyższej Szkoły Zawodowej w Kaliszu
|
|
- budynki mieszkalne
wielorodzinne przy ul. Lipowej 33, 3-go Maja 13a i Stawiszyńskiej 12
|
|
- Szkoła Podstawowa
nr 2 i nr 10
|
|
- modernizacja
budynku Kopalni Węgla Brunatnego Adamów
|
|
- Kościół w
Brzezinach k. Kalisza
|
|
- koncepcja hali
sportowej na 3000 miejsc w Kaliszu
|
|
- dziesiątki
projektów budynków użyteczności publicznej, jednorodzinnych,
przemysłowych itp.
|
Dobrze
byłoby, gdybyś została architektem...
Gdyby ktoś zapytał, dlaczego wybrałam ten zawód, odpowiem bez wahania:
nie wiem! Być może było w tym trochę młodzieńczej przekory. Jako
maturzystka z drugą w szkole lokatą byłam typowana na kierunek studiów,
już nawet nie bardzo pamiętam jaki, ale proponowanego mi indeksu nie
przyjęłam. Zdecydowałam się zdawać na architekturę pomimo tego, iż w
Asnyku nie miałam zajęć z wychowania plastycznego (mieliśmy tylko
wychowanie muzyczne). Z umiejętnościami ze szkoły podstawowej zdałam
egzamin z rysunku odręcznego i zostałam przyjęta.
Teraz kiedy o tym myślę, sądzę że pomogły
mi inteligencja wyniesiona ze szkoły średniej, ale i to, co w szkole
podstawowej przekazała mi moja mama - Maria Kucza - nauczycielka
wychowania plastycznego - wychowanka prof. Andrzeja Niekrasza i
Władysława Kosiorka. A może spłynęło na mnie także sporo ducha
architektonicznego z dzieciństwa, którego najpiękniejsze lata
spędziliśmy w kamienicy (na rogu Śródmiejskiej i Narutowicza), gdzie
mieszkało dwóch architektów. Jednym z nich był nieżyjący już, niezwykłej
zacności człowiek (znał go każdy kamień w naszym mieście), mój
przyszywany wujek Tadeusz Frątczak.
Do dzisiaj pamiętam w mieszkaniu gabinet
wujka pomalowany tak jakoś oryginalnie "architektonicznie" jak na tamte
czasy, kiedy to królował tzw. "wałek" na ścianach.
Architekt gra pierwsze skrzypce
Na studia do Wrocławia jechałam z dusza na ramieniu. W uszach miałam
słowa pani prof. Urszuli Ast - naszej wspaniałej wychowawczyni i
polonistki, która grzmiała na lekcjach mniej więcej w tym stylu:
"Dzieciaki, pojedziecie na studia do dużych miast i zobaczycie co to
znaczy znaleźć się wśród inteligentnej młodzieży!" Muszę tu stwierdzić,
że była to jedyna rzecz, w której pani profesor się myliła. Nasze
asnykowskie przygotowanie okazało się nie tylko wystarczające, ale
zdecydowanie lepsze od prezentowanego przez wielu absolwentów
wrocławskich szkół średnich.
Na wydziale elitarnej Architektury
Politechniki Wrocławskiej - szkoły o tradycjach przeniesionych z
Politechniki Lwowskiej, odnalazłam się bez trudu wśród barwnej młodzieży
z dobrych domów oraz pod okiem wspaniałych mistrzów. Studiowałam m. in.
z Agnieszką Prętczyńską - córką znanego architekta Zenona Prętczyńskiego
również, jak się później okazało, Asnykowca.
Zresztą większość studentów wywodziła się z
rodzin architektonicznych. Ten artystyczny zawód należy do grupy
profesji dobrze płatnych i chętnie przekazywanych z ojca na syna
(czasami na córkę...).
Ja tradycje budowlane właśnie z domu
wyniosłam, gdyż mój ojciec - Stefan Kucza, jest powszechnie znanym
konstruktorem i, oczywiście, absolwentem Liceum im. Adama Asnyka! Kiedy
więc przed laty ten mój do dzisiaj autorytet powiedział mi: Wiesz dobrze
byłoby gdybyś została architektem, bo architekt gra pierwsze skrzypce.
To właśnie stwierdzenie, rzucone przez tatę na rok przed maturą, dało mi
myślenia i postanowiłam ten budowlany koncert w życiu zagrać.
To sztuka na trzy "F"
Na własny użytek stworzyłam sobie definicję architektury trzy razy "F":
Architektura jest sztuką kształtowania przestrzeni i połączenia Formy -
niepowtarzalnej, Funkcji perfekcyjnej i Fenomenalnej konstrukcji.
W czasie studiów miałam naprawdę szczęście
do dobrych prowadzących i wyssałam z nich do cna cała wiedzę na ten
temat. Miałam szczęście w życiu do dobrych szkół. Studia nauczyły mnie
przede wszystkim myśleć, ale nie byłoby to możliwe, gdybym umiejętności
myślenia nie wyniosła z naszej wspaniałej asnykowskiej szkoły.
O studenckich latach można pisać bez końca.
Każde pokolenie ma jednak inne wspomnienia. Opowiadał mi kiedyś wujek
Tadek - również absolwent Politechniki Wrocławskiej - że za jego czasów
w auli na zajęciach z rysunku pełno było kolegów z innych wydziałów,
którzy przychodzili tłumnie, nie żeby ćwiczyć rysunkowy warsztat,
tylko... popatrzeć na nagie modelki.
Za naszych czasów nie obserwowaliśmy tego zjawiska, bo rysowaliśmy
postacie ubrane (być może z powodu zimna w auli), mamy za to cudowne
wspomnienia o naszych mistrzach. Jeden z nich - prof. Zdzisław
Jurkiewicz, niezwykle kolorowo ubrany (nikogo to nie dziwiło, bo każdy z
nas ubierał się barwnie - dozwolone było wszystko, a im bardziej
zwariowane, tym lepiej!), oceniając krytycznie czyjąś pracę, stawiał
pałę, która jednak nikogo nie bolała, nawet wtedy, gdy komentował:. O
Boże, co za ohydka!. Uczył nas dobrego warsztatu, o czym świadczy fakt,
że często w plenerze niemieccy turyści proponowali studentom, by
sprzedali im swoje prace. Zwykle jednak woleliśmy zostawić naszą
"ohydkę" na zaliczenie u Jurkiewicza, co nie było proste (profesor nie
stawiał ocen bardzo dobrych), niż zarobić od Niemców parę groszy.
Nasi mistrzowie byli dla nas niezwykle
cierpliwi i muszę przyznać, że zawsze mieli rację. Miał rację jeden z
profesorów, który przestrzegał przed błędami popełnianymi w dużej skali
(w urbanistyce), bo są one stokrotnie groźniejsze niż w architekturze -
rzutują nie tylko estetycznie, ale i ekonomicznie na rozwój miasta.
"Wszystko
mi wolno"(?)
Miał rację prowadzący zajęcia z projektowania, zapowiadając nam męki,
jakie przeżywa twórca, który pochyla się nad pustą kartką papieru i
pragnie wymyślić coś, co rzuci świat na kolana!
Jedni z nas tworzą koncepcję, szkicując pierwsze rysunki na serwetkach,
inni bazgrzą na dużej, niekiedy wielkości obrusa, karcie papieru. Wujek
Tadek Frątczak mawiał, że on myśli godzinę, rysuje - pięć minut.
Przeważnie na ostateczne rozwiązanie
decydujemy się dosłownie za pięć dwunasta przed terminem oddania
projektu, kiedy już po prostu nie mamy wyjścia! Ta praca na ostatnią
chwilę jest m. in. zmorą współpracujących z nami kolegów branżystów
(konstruktorów, elektryków, instalatorów sanitarnych, kosztorysantów),
którzy czekają na nasze decyzje projektowe, a później mają strasznie
mało czasu na własne opracowania.
W dzisiejszych czasach projektowanie jest
niezwykle trudne, bo właściwie nie ma recepty na to, jak to robić. Styl
schyłku naszego wieku można określić zdaniem: Wszystko mi wolno! Nie
pozostawimy po sobie dzieł, które historia sklasyfikuje tak, jak
architekturę romańską, renesansu, czy klasycystyczną. Nakłada to jednak
na dzisiejszych twórców niezwykłe brzemię odpowiedzialności za
poszczególne dzieła. Niektórzy uciekają więc w detal: schodkowe okna,
łuki, narożne przeszklenia. Inni z lubością wielką zatracają się w
krzywiznach, dając upust radości tworzenia - krzywizny regularne
matematyczne oraz takie, których żadna reguła nie obejmie.
Duża dowolność, z jaką mamy do czynienia w
zakresie formy architektonicznej, dotyczy także kolorystyki. Takich
zestawień kolorystycznych, jakie istnieją dzisiaj, historia architektury
chyba nie pamięta. Szczerze mówiąc to dobrze, bo najlepszym architektem
jest przyroda, a w niej wszystko jest dopuszczalne, możliwe. Czemu zatem
nie połączyć zakazanych kiedyś zestawień, skoro matka natura z dobrym
skutkiem temat ten przećwiczyła?
Ja staram się tworzyć architekturę
ponadczasową, która oprze się krótkotrwałym modom i będzie cieszyć oko
wiele lat. Dotychczas miałam wiele szczęścia, w którym ma swój udział
również mój mąż, Jarek. On jest moim menedżerem i pierwszym,
najsurowszym krytykiem mojej twórczości. Udało mi się zaprojektować i
zrealizować wiele obiektów, które spotykają się z powszechną aprobatą,
co dla architekta jest najważniejsze.
Asnykowiec 2001
|