Włodzimierz
Garsztka
Cienka żółta linia

Włodzimierz Garsztka, magister filologii polskiej, absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu (1969) i Uniwersytetu Wrocławskiego.
wlodekm1.jpg (38724 bytes)

     W latach 1974-1981 współpracował z Teatrem Laboratorium we Wrocławiu biorąc bezpośredni udział w przygotowaniu i realizacji przedsięwzięć parateatralnych pod kierunkiem Jerzego Grotowskiego - "Special project", "Zdarzenie" i "Drzewo Ludzi". Do 1990 roku pracuje w Brzegu Dolnym, prowadząc działalność edukacyjną krzewiąc kulturę teatralną wśród tamtejszej młodzieży.
      Zakłada i kieruje amatorskimi scenami - Teatrem Polowym i Teatrem Naga, których osiągnięcia zdobywają uznanie na Ogólnopolskich Festiwalach Kultury Młodzieży Szkolnej.
      W 1990 roku Włodzimierz Garsztka powraca do swojego Kalisza, podejmując pracę nauczyciela języka polskiego w Szkole Podstawowej nr 12. Teatralną pasję zaszczepił nie tylko dzieciom, ale również rodzicom. Na scenie występowali uczniowie i nauczyciele. Pod Jego kierunkiem wystawiono wtedy "Powrót syna marnotrawnego" oraz "Misteria Wielkanocne". Wydaje również tomiki zawierające poetycką twórczość swoich uczniów.
      Następny etap w życiu Włodzimierza Garsztki, trwający do dzisiaj, to praca wykładowcy języka ojczystego w IV Liceum Ogólnokształcącym w Kaliszu.
      We wrześniu 1992 roku, kilka dni po otwarciu nowego Liceum zakłada "Teatr na Widoku", aby wychowywać i kształtować wrażliwość młodzieży.
      W ciągu ośmiu lat działalności zaprezentowano 12 premierowych przedstawień, wystawiając łącznie 150 spektakli w Kaliszu i innych miejscowościach, w tym również na specjalne zaproszenie poznańskiego Teatru Ósmego Dnia.
      W lipcu 2000 roku Teatr na Widoku reprezentował nasze miasto na spotkaniu grup młodzieżowych z różnych krajów w angielskim Preston.
      W międzynarodowym konkursie internetowym zorganizowanym przez koncern "Siemens" AG, zatytułowanym "Europa dzisiaj - Europa jutro. Młodzi w Europie", zespół młodzieży z IV Liceum kierowany przez Włodzimierza Garsztkę zdobył wśród 53 zespołów z 31 krajów wielce prestiżową II nagrodę. Włodzimierz Garsztka propaguje twórczość literacką młodzieży szkolnej, organizuje wyjazdy na spektakle najwybitniejszych polskich teatrów alternatywnych, zaprasza na gościnne występy warsztatowe do IV Liceum artystów spoza Kalisza.
      Jest współautorem programu "Kultura ku uczestnictwu", który realizuje w klasach humanistycznych, jest także autorem programu "Wiedza o kulturze współczesnej", adresowanym do młodzieży klas maturalnych.
      Ponadto opracowuje biogramy wybitnych kaliszan, publikowane na stronach internetowych.
Wspomniane przedsięwzięcia stały się możliwe dzięki konsekwentnej pracy Włodzimierza Garsztki, przy duchownym poparciu dyrekcji IV Liceum Ogólnokształcącego, a także finansowej pomocy rodziców zafascynowanych aktywnością swoich dzieci i ich nauczyciela.
      Należy podkreślić, że wymienione inicjatywy i działania w żadnym przypadku nie mają charakteru doraźnego, lecz są, realizowane z godną podziwu pasją przez wiele lat.
Włodzimierz Garsztka, wychowanek prof. Edmunda Szlachty, nauczyciela, polonisty w Liceum im. Adama Asnyka, swoją pracą, stał się Jego godnym następcą, wypełniającym przesłanie patrona szkoły przy ulicy Grodzkiej zawarte w słowach:

"Cichych poświęceń nieustanna praca
I serc szlachetnych dobroć promienista,
Powszechny skarbiec duchowy wzbogaca, 
Z którego każdy czerpie i korzysta". 

Adam Borowiak

Cienka żółta linia

Na lekcje alternatywnie

Nikt by nic przypuszczał, że w standardowej klasie może się zmieścić tyle osób. Tego dnia wystawiano „Sklepy cynamonowe" Schultza. Po krótkiej przerwie postacią najważniejszą stał się Marc Chagall. Na widowni siedzieli nauczyciele i zaproszeni goście, sceną zawładnęła młodzież z III C IV Liceum Ogólnokształcącego.

Takiego przedmiotu nic ma w żadnej innej szkole. Nazywa się „wychowanie w kulturze". Autorski program zajęć opracowali Katarzyna Fijołek i Włodzimierz Garsztka. Obydwoje - malarka i polonista - nie szczędzą wysiłków, aby świat licealistów uczynić ciekawszym, otworzyć przed nimi obszar doznań dostępny tylko dla najbardziej wnikliwych.

I, sądząc po efektach pracy, młodzież przychodząca na te zajęcia musi taka być. Oglądamy szkicowniki (w środku podstawowe elementy architektoniczne, charakterystyczne dla poszczególnych epok, stylów detale) przygotowane przez uczniów Kasi Fijołek. Nauczycielka pokazuje je z pietyzmem, każdy dotyka jak drogocenny skarb, każdy krótko komentuje, nie mogąc się nadziwić, że są tak starannie wykonane, z pomysłem. Do jednego zrobionego w „konwencji ascetycznej" dołączono nawet maleńki ołóweczek jakby podkreślając charakter rękodzieła. Są i inne „notatniki" z zajęć poświęcone już konkretnym malarzom i ich obrazom. Opis kompozycji, analiza barwna – tu już pierwsze kroki, aby swoje emocje wobec tak ulotnej dziedziny jak sztuka zracjonalizować. Ale trzeba mieć do niej i odpowiedni dystans, o czym przekonują autoportrety uczniów. „Prototypami” prac były kanoniczne już obrazy: „Mona Liza” Leonarda, „Infantka” Valezqueza, i wiele innych. Wystarczy po prostu w miejscu głowy wstawić swoją twarz. Ta szczególna galeria portretów zdobi ściany szkoły.

Picasso, Podkowiński, van Gogh, Monet - wszyscy stali się bohaterami klasowych przedstawień przygotowywanych pod kierunkiem Kasi Fijołek: Właściwie ja im tylko delikatnie podpowiadam, sugeruję, na co dobrze by było zwrócić uwagę, ale ostateczny efekt zawsze jest dla mnie ogromnym, radosnym zaskoczeniem - mówi prowadząca zajęcia. Tak było, kiedy Ania Molka i Karol Zapart przygotowali sceny „według" Podkowińskiego, gdy ta sama para i Karolina Kaczmarek pokazali świat obrazów Muncha, a Dominik Kościelak, Natalia Koch i Monika Misiak bawili się twórczością Moneta.

Wszyscy oni, i pozostali uczniowie III C, wzięli udział w inscenizacji „Sklepów cynamonowych" Schultza. Tym razem reżyserską pałeczkę przejął Włodzimierz Garsztka. Polonista przyznaje się do swoich fascynacji Grotowskim, fascynacji żywiołem teatru. To było widać w tym szkolnym przedstawieniu zagranym chwilami tak brawurowo, jakby nieprawdą było, że oto przed nami amatorzy. Szczególny podziw budziły sceny zbiorowe, kiedy cała klasa falowała w dziwnym, chocholo-szmacianym tańcu. Dominik Kościelak, w przedstawieniu alter ego pisarza, chyba już wybrał swoją drogę życiową - powinno nią być aktorstwo.

A wszystko rozpoczęło się od prób odpowiedzi na pytanie: kim dzisiaj jest dla mnie Schultz, co mi daje czytanie jego książek. Młodzi ludzie mówili o wrażliwości, o senno-realnym świecie pisarza, który pozwala poznać coś nowego.

Cel lekcji został osiągnięty.

ANNA TABAKA, Kalisia Nowa, nr 05/70, maj 2000 

Cienka żółta linia

Włodzimierz Garsztka - opowiadania wybrane 

 
Dziewczyna  
Bednarz   Sen bednarza o obfitości.
Sen bednarza o ubóstwie.
Sen bednarza o beczce nad beczkami.
Włosi  

Cienka żółta linia


Dziewczyna

     Zniknęła w czarnej czeluści bramy. Ale nie tak jak każdego poprzedniego dnia od chwili, w której ich spojrzenia po raz pierwszy przeniknęły się nieśmiałym jeszcze odwzajemnieniem pierwszego kochania, a dłonie, drżące i wilgotne od pulsującej w ich ciałach emocji, delikatnie szukały jedne drugich, aż splotły się mocno w radosnym uścisku. Wtedy to wstrzymali oddechy i słyszeli w wielkiej ciszy, jaka nagle szczelnie ich otoczyła, łomot swoich serc, i tak trwali w milczeniu, bo nie znajdowali słów, aby wyrazić to, co właśnie się stało i otwierało czas zupełnie dla nich nowy, pełen olśnień, zadziwień, zauroczeń i fascynacji.

     Od tamtej pory codziennie widział ją znikającą w mroku bramy starej kamienicy, w której mieszkała, i odprowadzał ją długo oczyma pełnymi tęsknoty i niemego uwielbienia, i wiedział, że nazajutrz znów powita ją w tym samym miejscu, kiedy wyjdzie do niego z mroku w strumieniu światła, jakie sama w sobie, dla niego właśnie, rodziła, gdyż to on rozbudził w niej świetlistość i rozpromienienie. Odchodziła i powracała, a pożegnania i powitania odmierzały ich czas, niezależny od fizykalnego i naturalnego. Mieli, tylko swoje, dni, noce, święta, godziny i pory roku.

    Teraz jednak mrok odbierał mu ją na zawsze. Nie będzie już powitania w strumieniu światła. Nie będzie już niczego, co było przedtem.

     Ceniliśmy sobie męskie koleżeństwo i przyjaźń. To były więzi, które rzeczywiście potrafiliśmy stworzyć i mieliśmy tego pełną świadomość, toteż niejednokrotnie, w chwilach męskiego uniesienia, obłapialiśmy się bratersko i mocno ściskaliśmy sobie ręce aż do bólu, ale to właśnie było dla nas dowodem stadnej solidarności i zadufania we własne siły, którym, jak nam się wówczas wydawało, nikt i nic nie było w stanie się oprzeć. To prawda, że żadne uznawane przez dorosłych autorytety nie były w stanie kształtować nas wedle ich upodobań i postulowanych wzorców dobrze wychowanego młodzieńca, tudzież, pielęgnowanych przez szacownych przodków, poglądów na świat i życie, ale też trzeba dziś przyznać, że nasze wtedy widzenie i pojmowanie otaczającej rzeczywistości było raczej ograniczone i oscylowało zwykle wokół uznania dla nieposłuszeństwa, wybryku, ekscesu w grupie, czy też nieledwie pospolitego chamstwa. Wyrzuty sumienia i poczucie winy były nam w zasadzie obce, chyba, że, udawane, służyły wybrnięciu z konfliktu ze szkołą czy rodzicami, jeśli takowy przybierał niebezpieczną dla nas postać. Ci ostatni chcieli nas zwykle widzieć jako kochane dzieci, niewiniątka, które chwilowo pobłądziły, nie ze swojej zresztą winy, i wystarczy wykład moralny, aby znów wszystko ułożyło się według życzeń i planów na przyszłość związanych z ich pociechami. Szkoła natomiast bądź to ogłaszała swoją bezradność - w szczególnie bulwersujących zacne grono pedagogiczne sytuacjach nasze wybryki kończyły się dramatycznym wkroczeniem dyrektora w niskie progi naszej klasy ze słowami pełnymi ostrych wyrzutów oraz ledwie maskowanych pogróżek - bądź też dyrektorską decyzją o zawieszeniu ancymona w prawach ucznia na czas określony celem dogłębnego wyjaśnienia całej, spędzającej sen z oczu pedagogicznego grona, sprawy uwłaczającej dobremu imieniu wielce zasłużonej w naszym grodzie szkoły, i podjęcia ostatecznej decyzji co do dalszych jego losów. I to już mogła być dla delikwenta, który zatracił tak ważny dla każdego ucznia instynkt samozachowawczy, sytuacja groźna, bo zdarzyło się kilkakroć, że jej następstwem było relegowanie ze szkoły i gorzkie poczucie sromotnej porażki. Niemniej to, co zakazane, źle spostrzegane, określane w języku rodziców i nauczycieli jako naganne, potępiane przez księży katechetów i nielicznych kolegów mających w szkole chwalebną opinię świecących przykładem młodzieńców, najbardziej nas podniecało, pociągało i rozpalało naszą, stale nie zaspokojoną potrzebą awanturniczych przygód, wyobraźnię. Dlatego też sztuką przez nas wielce cenioną była umiejętność balansowania na cienkiej granicy pomiędzy tym, co mogło nam ujść na sucho, a tym, co zagrożone było druzgocącą karą. Kto tej umiejętności nie posiadł i na skutek przesadnej brawury sam rozłożył się na łopatki, nie mógł raczej liczyć na współczucie niedawnych jeszcze szkolnych kolegów. Po prostu w takim przypadku w opinii większości - padł, bo przeliczył się ze swoimi siłami, przeszarżował, przekroczył granicę, nigdy w rzeczywistości nie wyznaczoną, ale przecież istniejącą jako swego rodzaju konwencja współistnienia uczniów i nauczycieli.

     Podstawą owej sztuki przetrwania był niezbędny kompromis i dlatego właśnie pomimo buńczucznych postaw i jakże często wyzywających zachowań, musieliśmy ostatecznie podporządkować się szkole w stopniu, który dawał nam względne poczucie bezpieczeństwa. Zachowawcza taktyka była naszą najczęściej stosowaną bronią i trzeba przyznać, że opanowaliśmy ją w stopniu iście mistrzowskim. Jeżeli nawet od poniedziałkowego poranka do popołudniowych sobotnich godzin, temperując swoje rozwichrzone namiętności do zachowań zgoła nie licujących z wizerunkami młodych ludzi w przededniu egzaminu dojrzałości, musieliśmy w jakiejś mierze być poprawnymi uczniami sławnej w naszym grodzie szkoły z wielkimi tradycjami, to sobotni wieczór należał już tylko wyłącznie do nas i był rekompensatą za trudy trzymania na uwięzi kawaleryjskiej fantazji. Owe, wyczekiwane, sobotnie wieczory dawały nam słodkie poczucie całkowitej swobody i niezależności od nikogo i od niczego. Wałęsaliśmy się po mieście bez żadnego określonego planu i celu. To właśnie było najcudowniejsze - rozkoszna świadomość wyzwolenia od obowiązków i powinności, czas całkowicie wolny, który można było swobodnie marnotrawić dla zajęć zupełnie bezcelowych i pozbawionych jakichkolwiek praktycznych zysków. Nasze miasto nie oferowało nam w tamtych latach zbytniego bogactwa promenad, bulwarów i alei, toteż nasze sobotnie harce miały zazwyczaj swoją stałą, powtarzalną przez miesiące i lata, marszrutę - była to sławetna wówczas trasa R - R, czyli deptak Ratusz - Rogatka. Ta, wyszlifowana - jak mówiono - butami licznych przechodniów spacerowa arteria miała dla nas swoje stacje. Były nimi bramy kamienic, w których w pośpiechu piliśmy napoje całkowicie dla nas wtedy zabronione, dyskwalifikujące nas w oczach rodziców, szkoły i księży katechetów, zgubne dla młodego pokolenia, do którego wszakże należeć miała przyszłość, a imiona ich brzmiały złowrogo i podstępnie - wino i wódka.

     Zima dobiegała końca i coraz częściej stary park tłoczył w wąski tunel ulicy ciepły oddech przedwiośnia. Wystawaliśmy coraz częściej w bramie, bo budząca się powoli z zimowego letargu natura rodziła w nas jakieś rozrzewnienie i tęsknotę za czymś odległym i nieokreślonym, jakąś bolesną potrzebę zakosztowania świata innego niż ten, który dobrze już poznaliśmy i zachłannie chłonęliśmy wszystkie jego radości i, na ile tylko się to dało, omijaliśmy smutki i zgryzoty. Gdzieś w głębi ducha wiedzieliśmy, że ten inny, nie znany nam dotąd świat musi istnieć realnie, chociaż nie znaliśmy wówczas jego nazwy i oblicza. Staliśmy tak w bramie, oddając się nostalgicznym nastrojom i komentowaliśmy życie, które wokół nas się toczyło, raczej dla zabicia czasu, bo nikt nie miał akurat pomysłu, czym wypełnić nudę. Odkrywaliśmy stopniowo coś zupełnie dla siebie nowego - sprzeczność pomiędzy tym, co działo się w każdym z nas z osobna i tym, o czym mówiliśmy, co robiliśmy w stadnym życiu w męskim gronie. Każdy z nas musiał to z pewnością tak odczuwać, chociaż nikt o tym nie mówił otwarcie wówczas, ani nigdy później.

     Szli drugą stroną ulicy całkowicie wystawieni na nasze spojrzenia. Chyba musieli czuć ciężar naszych ciekawskich oczu, bo skupiali się wówczas na sobie, jakby nie było wokół nich nikogo i niczego, jakby wypełniali sobą całą przestrzeń ulicy i zamykali się w jej kokonie. To, co w sobie nieśli, należało wszak tylko do nich i nigdy nie miało być wystawione na widok publiczny. Chronili swoje szczęście przed nieokrzesanymi podglądaczami, którzy po prostu nie umieli się w takiej chwili zachować inaczej, gdyż ci dwoje pogrążeni w sobie ludzie byli tak odmienni od wszystkiego dotychczas przez ciekawskich poznanego i doświadczonego. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek padł z naszej strony jakiś komentarz do, jakże często, obserwowanego zdarzenia. A przecież błazeństwo i wyśmiewanie wszystkiego było naszym chlebem powszednim. My, którzy na każdą okazję mieliśmy arsenał mało wybrednych żartów, milczeliśmy, chociaż nikt z nas nie potrafiłby wytłumaczyć dlaczego tak właśnie się działo. Niewiadome mają to do siebie, że nie tyle zaskakują i osaczają pytaniami, na które nie potrafimy znaleźć odpowiedzi, ile wgryzają się w naszą świadomość, aby drążyć ją przez długie lata i przywoływać przeszłe obrazy. Nie umiem również wyjaśnić, dlaczego opisywane tutaj przeze mnie szczegóły wydają mi się ważne, i dlaczego tak mocno utkwiły w mojej pamięci, że po latach bez mała trzydziestu są żywe i plastyczne, jakby dotyczyły wydarzeń sprzed zaledwie kilku dni. Racjonalizm nie ma w tym przypadku żadnego zastosowania, dlatego też powyższe pytania na zawsze już pozostaną bez odpowiedzi. Kiedy tych dwoje zatrzymało się przed bramą, wiedzieliśmy, co nastąpi dalej, bo zawsze było podobnie. Żegnali się w jakiś im tylko wiadomy sposób, którego nie poznaliśmy nigdy i na nic się tu nie zdało nasze podpatrywanie. To, co naprawdę w nich się działo, nigdy nie było dostępne naszym oczom. Dziewczyna znikała w czarnej czeluści bramy, a on dołączał do nas i w tym momencie zachodziła nagła przemiana rzeczywistości. Opuszczaliśmy tamten zdumiewający i nie znany nam świat, aby powrócić do naszego codziennego, w którym od razu odzyskiwaliśmy pewność siebie i prostotę myśli. Z wyraźną ulgą uwalnialiśmy się od rozmiękczenia duszy, a niedawna tęsknota za nienazwanym i nieokreślonym ustępowała miejsca ochocie na jakiś nowy wybryk.

     Właściwie to nigdy o niej tak naprawdę nie mówił. Jeśli w ogóle wymieniał w naszym kręgu jej imię, to tylko w związku z jakąś inną sprawą. Była więc zupełnie poza tym wszystkim, co w tamtych latach składało się na nasz dzień powszedni i tworzyło wspólny wizerunek. Znacznie później poznałem niektóre szczegóły z dziejów ich miłości, ale wiedziałem, że tylko ze mną z potrzeby duszy podzielił się nimi mój przyjaciel, niech więc na zawsze otoczy je milczenie. Jeśli nie całkiem będę wierny temu postanowieniu i uczynię jeden wyjątek, to później wyjaśnię tutaj powód mojego odstępstwa. Zwykle ludzie szczęśliwi, a mój przyjaciel niewątpliwie do takich wówczas należał, pragną podzielić się swoim szczęściem z bliźnimi, nazywać je dziesiątkami imion, ekscytować się olśniewającym odkryciem, że świat jest piękny, a życie wspaniałe. I nie ma w tym niczego niestosownego. Nie świadczy to o braku skromności i umiarkowania. Człowiek ma wręcz prawo wykrzykiwać swoje szczęście, jeśli włada nim potrzeba ujawnienia swojej wewnętrznej błogości i harmonii, nie po to wszak, aby zaspokoić własną próżność, ale po to, aby podnieść na duchu zgorzkniałych i wątpiących bliźnich. Mój przyjaciel był człowiekiem nader powściągliwym, co nie znaczy, że oschłym w wyrażaniu uczuć. Myślę, że toczył sam z sobą nieme rozmowy i w nich wyrażał swoje emocje. Trzymał je w karbach i może dlatego, jak dziś sądzę, kiedy był tylko z nią, ożywały one ze zdwojoną siłą, aby dać rozkosz niczym nie ograniczonej wolności. Swoje domniemania znów opieram na znacznie późniejszych z moim przyjacielem zaufanych rozmowach, kiedy to czuł głęboką potrzebę wypowiedzenia swojego bólu po katastrofie, jaka niespodzianie w jego życiu nastąpiła. Nie ujawnię tutaj imienia ukochanej mojego przyjaciela, i to nie tylko dlatego, że z zupełnie innego powodu jest mi nazbyt drogie, ale dlatego, że od tej chwili jej imię przestaje być ważne, jak i zresztą ona sama, a pozostaje jedynie mój przyjaciel tak srogo doświadczony przez kobietę, która kram z lśniącymi paciorkami postawiła ponad szczerym oddaniem i absolutną wiernością uczuć. Niechaj pogrążą się w niepamięci imiona kobiet wiarołomnych, które nie były na tyle mądre, aby ślepo zaufać przyszłości, a goniły za zyskami poślednimi, tu i teraz spełniającymi ich płytkie wyobrażenia o życiu szczęśliwym. Kto ślepo powierza swój los nie odgadnionej przyszłości, ten nie jest w prawdzie człowiekiem praktycznym i racjonalnie myślącym, zyskuje jednak szansę wzbicia się ponad wszystko to, co dotychczas poznał i przeżył, albowiem nie ma końca nasza duchowa ziemska wędrówka, dopóki śmierć nie przeniesie nas do odległego królestwa lub sami nie zrezygnujemy z drogi pnącej się wyłącznie pod górę, której szczyt ciągle pozostaje w chmurach, dopóki siłą swojego uporu i wiarą bolesną nie rozjaśnimy nieba, a wówczas cel owego mozołu okaże się naszym ludzkim powołaniem, przed którym jakże często uciekamy w swojej nierozumności w ślepe odnogi i zwodne korytarze prowadzące do nikąd. Niechaj ten długi wywód będzie mi wybaczony, ponieważ nie wypływa on ze skłonności do nadmiernego gadulstwa, ale wyraża przekonanie, z którym niekoniecznie trzeba się zgodzić, ale które stanowi jeden z fundamentów moich poglądów na zawiłość ludzkich losów i zagadkę ziemskiego bytowania rozpiętego niczym wątła pajęczyna pomiędzy rozkoszą i cierpieniem.

     Zdradzę tutaj jedną tylko tajemnicę, słowa zapamiętane z rozmów z moim przyjacielem sprzed bez mała trzydziestu lat. I to wyłącznie z jednego powodu - dla wyjątkowości tego wyznania, na które zdobyłoby się niewielu młodych ludzi. Powiedział mi ze wzruszającą szczerością, że minęło pół roku, zanim po raz pierwszy pocałował ją podczas pożegnania przed bramą domu, w którym mieszkała. Jakże więc długo musiał przygotowywać się do tej chwili radosnego spełnienia, jakże obmyśliwał ten czyn, którego pragnął od tak dawna, a na który przez tyle dni, tygodni i miesięcy nie mógł się zdobyć, aby nadmierną popędliwością nie utracić tej chwili jedynej w życiu, najsłodszej ze wszystkich słodkości miłosnego wtajemniczenia, ciągle w nas obecną i potężniejącą w miarę jak przybywa nam lat i kurczy się perspektywa przyszłości.

     O, z niczym na tym pięknym świecie nie porównywalne doznanie pierwszego pocałunku, zaledwie muśnięcia warg dwojga rozpłomienionych dla siebie ludzi. O, chwilo nigdy nie zapomniana, która nie możesz się powtórzyć, bo jesteś jedna jedyna i dlatego warto na zawsze utrwalić cię w pamięci. O, radości, która wypełniasz nas pijanym rozkołysaniem i przybywasz do nas na rajskich skrzydłach w nocnych godzinach, aby ukoić znękaną rwanym snem duszę. O, myśli natchniona przez Boga, kierująca wątłego, zagubionego w gąszczu spraw i zdarzeń, wędrowca ku złotym bramom Edenu, tu i teraz objawionego człowiekowi, aby mogła wypełnić się miłość Stwórcy do swego sługi łaknącego owocu z drzewa wiadomości dobrego, który w żaden sposób nie potrafi pojąć, dlaczego ma cierpieć za winę swoich prarodziców, skoro nie miał żadnego wpływu na przyczynę ich klęski.

     Tylko w chwilach wypełniającej naszą skołataną duszę radości spełnienia osiągamy ulotne doznanie bliskości Absolutu i chociaż później skazani jesteśmy na tęsknotę za czasem, który już się nie powtórzy, to i tak nikt i nic nie zniszczy w nas olśnienia, dającego siłę do życia w jego najtrudniejszych momentach i ciągle przywołującej wiarę w sens i istotność naszych powszedniego bytowania. I nie jest ważne, że zachłyśnięcie przywoływaniem dni minionych unosi nas ponad realnością teraźniejszości, na którą, czy tego chcemy, czy też nie, jesteśmy nieodwołalnie skazani, i wtrąca nas w labirynty marzeń, przez co stajemy się ludźmi wielce niepraktycznymi, bo cóż warte jest życie bez owego zauroczenia przywołującego sny błękitne na skarlałej od bojaźni przed cudownością jawie. Dlaczego tak często boimy się panicznie tego wszystkiego, co nienazywalne i nieokreślone w swojej postaci, a co jednocześnie jest jedynym ludzkim objawieniem, jakiego możemy w swoim życiu doświadczyć? Dlaczego tak często szukamy wymówek powołując się na powinności wobec Boga tylko dlatego, aby wytłumaczyć swoją nieporadność i tchórzostwo w obliczu tajemnic własnej natury, której nie odważamy się odkrywać i rozumieć?

     Wiele lat później mój przyjaciel miał pojąć za żonę swoją ukochaną z mrocznej bramy. To fakt dość powszechnie znany i właściwie niczego ważnego nie wnoszący do tej opowieści, bo normalnym i nazbyt oczywistym jest, że ludzie, którzy się kochają, pragną spędzić z sobą życie. Banał powyższego stwierdzenia niesie w sobie wszakże pewną przewrotność, która stawia nad nim znak zapytania. Mianowicie, ludzie, którzy przez długie lata z pełnym oddaniem i wzajemną fascynacją kochają się i wierzą, że są dla siebie stworzeni, niekoniecznie spędzają z sobą życie. Pozostaje tajemnicą, jak często później żałują zerwania i czy tęsknią za sobą przez tysiące dni i nocy, czy życie niespełnione pojmują jako karę za zdradę złamanej przysięgi - tej w poświacie księżyca pod koronami drzew starego parku brzemiennymi w żółcistość późnego lata. Tak czy inaczej mój przyjaciel nie został mężem tej, którą przez tysiące dni i nocy wynosił ponad wszystkie kobiety tego świata. Dosadność ostatniego zdania rzuca, jak sądzę, nieco światła na ułomność dusz zakochanych, którzy, nie widząc świata poza sobą, jednocześnie zawężają go do horyzontu przez siebie wyznaczonego, jak gdyby poza nim nie było już niczego, co może ich zaskoczyć i zniszczyć świętość płomiennych zaklęć w chwili miłosnego drżenia.

     Jeśli cała ta, dość ogólnikowo nakreślona tutaj, historia nieszczęścia mojego przyjaciela rzeczywiście nie jest tematem mojej opowieści, a zaledwie jej smutnym dodatkiem, to równocześnie stanowi jej niechciane zwieńczenie. Z punktu widzenia chłopaków z bramy, obserwujących po wielokroć tych dwojga zatopionych w sobie po czubki zmysłów ludzi, była to szczęśliwa miłość, która niechybnie musi zaowocować związkiem po kres ziemskiego czasu kochanków. Było więc czego zazdrościć wybrańcom, wcale nieskorego do uszczęśliwiania ludzkości, losu. Ponieważ wypadki wiele lat później potoczyły się zgoła inaczej, toteż grupka chłopaków wystających w bramie poczuła się odarta z wiary w świat harmonii, ładu i porządku. Jest to oczywiście świadomość teraźniejsza, ale sądzę, że moi współtowarzysze wystawania w bramie zgodzą się z takim właśnie dzisiejszym pojmowaniem odległych w czasie wydarzeń.

     Wielokrotnie w ostatnich latach spoglądałem we wnętrze bramy, przed którą toczyły się opisane tutaj wypadki. Wcale nie wydała mi się mroczna i nie spostrzegłem w niej niczego wyjątkowego. Chyba po prostu ona także się zmieniła, jak ustawicznie zmienia się cały otaczający nas świat. Jedno jednak wiem na pewno - mogę w każdej chwili ożywić w swojej pamięci dwoje młodych, przesyconych sobą ludzi, żegnających się i witających na ulicy otwierającej się na stary park, w którym wiatr w gałęziach wiekowych drzew: "... mówi, że będzie szkoda nas."

Włodzimierz Garsztka


Bednarz

Krzysztofowi Jagodzińskiemu
i jego rodzeństwu

Każdego roku, pod koniec lata, po podwórku rozchodził się zapach świeżego drewna. Drażnił on nasze, zwykle nieludzko umorusane, nosy swoją obcością pośród prostokąta ścian z boczną odnogą, w której z jednej strony rozsiadły się, przygarbione pod brzemieniem czasu i zaniedbania, komórki wielorakiego przeznaczenia i zakończoną imponujących rozmiarów śmietnikiem rozsiewającym od dawna zadomowiony tutaj i dobrze znany naszym zmysłom powonienia mdły fetor. Tak oto, pod koniec każdego lata, toczyła się zaciekła walka pomiędzy agresywnymi siłami zazdrosnego o swoje panowanie śmietnika i nagłą ekspansywną potencją woni równo przyciętych klepek piętrzących się w wielkiej stercie pod murem oddzielającym od siebie dwa przyległe, ale jednocześnie obce sobie, podwórka. Walka ta kończyła się kompromisem i skłócone z sobą na początku zapachy łączyły się i przenikały tworząc zgodny związek. Okazała sterta, która w tamtych dniach często była miejscem naszych zabaw, powoli topniała. Nie działo się to za sprawą żadnych tajemnych mocy i nie miało znamion cudu. Po prostu kolejne porcje klepek wędrowały do niezbyt oddalonego od naszej kamienicy warsztatu, w którym poddawane magicznym zabiegom zrastały się z sobą w beczułki, beczki, beki, stągwie, maselnice i inne jeszcze bednarskie dzieła, które z pewnością miały swoje imiona, wówczas jak i teraz dla mnie ukryte i niewiadome. Bednarz, sprawca owej przemiany, mieszkał wraz z liczną rodziną na parterze oficyny. Jego żona prowadziła dom i przez sąsiadów była krótko, i dla wtajemniczonych zrozumiale, nazywana bednarką. Mieli pięcioro dzieci, ale tylko trójka spośród nich była towarzyszami moich dziecięcych zabaw. Dwaj najstarsi synowie raczej z wyniosłością spoglądali na smarkaczy i zajmowali się swoimi, sobie jedynie wiadomymi, sprawami dorastających chłopaków. Tylko od czasu do czasu młodszy spośród nich na krótko pojawiał się na podwórku, co za każdym razem przyjmowaliśmy jako wyróżnienie i zaszczyt. Ten najstarszy całkowicie już pozostawał poza horyzontem naszych możliwości i widywaliśmy go tylko przypadkowo zachowując zawsze taktowne milczenie. Warsztat bednarza mieścił się w suterenie jednej ze starych kamienic składających się na zwartą zabudowę dwóch dłuższych ramion dużego prostokątnego placu , którego jedno z krótszych ramion otwierało się na ulicę prowadzącą do drugiego, równie obszernego, placu wyznaczającego wówczas obrzeże miasta. Nie bez powodu kreślę tutaj w miarę dokładną topografię obu tych miejsc, ponieważ należą one do najważniejszych, jakie odbiły się trwałym śladem w mojej pamięci. Od dawna odbywały się tutaj targi przyciągające w oznaczone dni tłumy mieszkańców starego grodu. Na placu, przy którym mieścił się warsztat bednarza, okoliczni chłopi i miejskie przekupki zachwalali przeliczne płody roli, sadów i ogrodów. Tu i ówdzie wyrastały także stragany kaletników, krawców, rymarzy, powroźników i kowali. Klienci dobijali targu, a dzieciarnia, ze wszystkich chyba podwórek miasta, cieszyła swoje oczy blaszanymi kogucikami, balonikami na drucikach, gipsowymi figurkami, piłeczkami na gumce i tymi wszystkimi cudownościami, bez których świat kręciłby się wolniej, a słońce nie świeciłoby już tak jasno nad dziecięcymi głowami. Drugi natomiast plac wypełniały odgłosy ze stajni, obór, szopek, klatek, kurników, gołębników, bud, które łączyły się w tyleż niespójną co i czarowną symfonię żywego bogactwa boskiego dzieła stworzenia. Tutaj targu dobijano wolniej, nieraz z uroczystym namaszczeniem, co oznaczało, że transakcja miała szczególną wagę i dowodziła znawstwa obu układających się stron. W taki oto sposób te dwa place sąsiadowały ze sobą przez długie lata i niezmiennie przywoływały ludzki tłum spragniony handlu i ubarwienia monotonnej zwykle i szarej codzienności. Do warsztatu bednarza schodziło się po schodkach. Tuż za drzwiami ,w mrocznej suterenie, tylko w bardzo pochmurne dni paliła się żarówka. Jeśli wchodziło się w pełni słońca, trzeba było poczekać, aż oczy przywykną do nagłej zmiany intensywności światła, aby wyłowić z półmroku kształty i barwy. Zresztą zwykle można było wcześniej usłyszeć rozmaite, zagadkowe dla nie wtajemniczonych, dźwięki zdradzające obecność bednarza w jego królestwie wygiętych klepek i żelaznych obręczy. Pamiętam, że prawie zawsze, ilekroć przekraczałem granicę pomiędzy światłem i mrokiem, spotykałem dwóch mężczyzn. Pierwszym był oczywiście bednarz z naszego podwórka, którego twarz mogę przywołać ze wszelkimi szczegółami w każdym dowolnym momencie. Natomiast ten drugi jawi mi się do tej pory jako człowiek bez twarzy i wyraźnej sylwetki. Być może nigdy tak naprawdę dobrze mu się nie przyjrzałem, bo może nie wydawał mi się ważny w porównaniu z bednarzem. Może też tych drugich było wielu i zmieniali się co jakiś czas, i dlatego ich twarze wymieszały się w mojej pamięci, aby po latach opuścić ją bezpowrotnie. Niewykluczone również, że pomocnicy bednarza - sądzę dziś, że taką właśnie pełnili rolę owi drudzy - nie wydawali mi się na tyle zajmujący, aby przypatrzyć im się wnikliwiej. Dźwięki wypełniające mroczną przestrzeń były wstępem do widowiska powoli wyłaniającego się przed oczyma przybysza. Oto kształty i barwy, na początku zamazane, stawały się klarowne i wyraziste. Królestwo bednarza w całej okazałości otwierało swoje podwoje. On sam, otwierając nieco usta i marszcząc lekko czoło, jakby chciał o coś zapytać w zamyśleniu, ale jednocześnie nie mówiąc ani słowa, dopóki sam nie zostanie zapytany, stawał się władcą wygiętych klepek i żelaznych obręczy oraz przewodnikiem po świecie, którym władał niepodzielnie. Nie było żadnych wątpliwości, że był u siebie i zaledwie tolerował intruzów, którzy ośmielili się bez wyraźnego powodu przekraczać granicę jego królestwa, w którym pod jego czarodziejskimi rękami rodziły się maselnice, stągwie, beczułki, beczki i sążniste beki górujące nad moją głową. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek zamienił choć kilka słów z bednarzem w jego warsztacie. Sądzę dziś, że mówiliśmy wówczas nazbyt odmiennymi językami, aby możliwe było między nami jakiekolwiek porozumienie. Jednocześnie czułem, że słowa były tutaj jakoś nie na miejscu, ponieważ siłą rzeczy musiałyby układać się w pytania, na które wyraźnie brakowało mi odwagi. Z tych wszystkich powodów stałem zakłopotany i jedynie towarzystwo trzeciego spośród czterech synów bednarza trzymało mnie w miejscu, którego granicy samodzielnie nigdy nie odważyłbym się przekroczyć. Bednarz, dotąd pochłonięty czarami nad wygiętymi klepkami i żelaznymi obręczami, wyprostował się z figuralnego pochylenia i w jednej chwili moje oczy spotkały się z jego oczami. Stał przede mną w całej swojej bednarskiej okazałości.

Sen bednarza o obfitości.

     Lato było tego roku wyjątkowo długie i ciepłe, ale też ani nie za suche, ani za mokre. Dni następowały po sobie niczym na zamówienie - ledwo słoneczne promienie wygrzały ziemię, że ta aż zdawała się zapraszać, aby deptać ją, ugniatać bosymi stopami i rozkoszować się ciepłem, które w sobie niosła, a już dobroczynne deszcze kroplistymi ramionami brały w posiadanie pola, łąki i lasy, i tak to trwało na przemian, jakby Wielki Demiurg przywracał rajski ład w zbuntowanej przeciwko wiarołomnej ludzkości naturze. A ziemia rodziła jak nigdy dotąd, jak oszalała, nie znajdując umiaru w pasji wydawania na świat plonu, który po stokroć przerósł najobfitsze lata, jakie zdumieni ludzie wydobywali ze swojej pamięci. Jak okiem sięgnąć wzdłuż dróg, dróżek i ścieżek piętrzyły się góry owoców i warzyw, które ciągle rosły i rosły, bo ludzie, pomimo mrówczej pracy, nie mogli już sprostać opętańczej witalności ziemi. Jednocześnie ten dopust boży traktowano wszędzie z czcią i szacunkiem. W kościołach codziennie biły dzwony, a rzesze wiernych zanosiły nieustanne modły dziękczynne. Przez wsie przeciągały procesje i nigdy dotąd pielgrzymki do wielbionych w naszym kraju świętych sanktuariów nie były tak liczne. Główną uroczystością celebracji dziękczynności było masowe ślubowanie, że nic, co Bóg zesłał ludziom w swojej wielkiej łaskawości, nie może być zmarnowane. Trzeba więc było wszystko zebrać i przechować na cześć i chwałę bożego imienia, a także na pożytek własny. Pod zębami pił i ostrzami siekier padały lasy, tartaki dniem i nocą cięły pnie, sterty desek ciągnęły się po horyzont, a ciągle było ich mało i mało. Teraz wszystko zależało od bednarstwa, to ono miało być kluczem do triumfu, sławy i pomyślności. Zastępy bednarzy i bednarskich pomocników pracowały bez wytchnienia. Organizowano powszechne zaciągi do drużyn i hufców bednarskich i każdy, kto zdolny był do noszenia wygiętych klepek i żelaznych obręczy śpieszył ochoczo, aby wypełnić swoją powinność, bo tego przecież domagał się honor ludu tak szczodrze obdarowanego przez Stwórcę. W pocie czoła pracowali także hutnicy, aby dać bednarzom tysiące kilometrów blaszanej wstęgi, bez której mozół tych pierwszych poszedłby na marne. W tym wielkim sojuszu bednarsko - hutniczym utwierdzały się ludzka solidarność i obopólna świadomość historycznej misji. Tak oto rosły beczułki, beczki i sążniste beki, aby pomieścić i przechować na cześć i chwałę bożego imienia oraz na pożytek własny plon nad plony. Bednarstwo - okrzyknięte już rzemiosłem błogosławionym - przeżywało swoje najwspanialsze dni. Spodziewano się przyszłych kanonizacji. Wśród zastępów bednarzy był On, Mistrz z warsztatu w mrocznej suterenie przy targowym placu. On, jeden ze sprawców bednarskiej chwały, o której śpiewano pieśni i układano poematy. Unosiła go fala radości i wznosił się na niej ku niebiosom, a cały świat wirował wokół niego niczym korowód baletnic posłusznych czarowi muzyki rodzącej się beczki. Dla niego było to anielskie granie, a On poddawał mu się i zarazem czynił sobie posłusznym świat Go otaczający, i był szczęśliwy, i rozkoszował się tym swoim szczęściem i z całą mocą pragnął, aby nie skończyło się ono nigdy...

     Pod przeszywającym mnie wzrokiem bednarza byłem marnym prochem i niczym. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie ani jednego słowa, pragnąłem, aby jak najprędzej skończyła się moja męka. A On królował nade mną niczym cesarz nad najlichszym ze swoich poddanych, aby wreszcie w swojej wielkiej łaskawości znów oddać się całkowicie czarom nad wygiętymi klepkami i żelaznymi obręczami. Mogłem wówczas, chociaż nie bez strachu, że znów sparaliżuje mnie władczy wzrok bednarza, oddać się kontemplacji bednarskiego warsztatu - krainy cudów i dziwów daleko wykraczających poza wszystko, co było dla mnie widzialne i dotykalne w świecie, z którym na co dzień obcowałem na ulicy wchodzącej w stary park i otoczonym poszczerbionymi murami podwórku. Narzędzia, jak mi się wówczas wydawało o tysiącu imion, pokrywały ściany bednarskiego warsztatu. Były do nich przyczepione jak tajemne znaki zaklęcia powołującego do istnienia beczułki., beczki i sążniste beki. Nie znałem nazwy żadnego spośród nich i w ten sposób po raz kolejny doświadczałem swojej małości i niewiedzy. Nigdy nie zgłębiłem tajemnic bednarskiego warsztatu i sądzę dziś, że to właśnie z tego powodu tak silnie tkwi on do tej pory w mojej pamięci.

     Poza bednarskim warsztatem bednarza widywałem raczej rzadko. Tylko od czasu do czasu pojawiał się on na naszym podwórku, zawsze na krótko, skupiając w takich przypadkach uwagę na swoich dzieciach, a do pozostałych odnosząc się z milczącą, ale widoczną, wyniosłością. Nie wynikało to, jak dziś sądzę, z żywionej do pozostałych niechęci czy uprzedzenia, ale z poczucia odrębności, inności swojej rodziny, której to trzeba bronić przed stopieniem się z najbliższym otoczeniem, obcym mu i mało zajmującym. Są ludzie, którym duma nie pozwala na spoufalanie się z bliźnimi, a domaga się trzymania ich na dystans pozwalający na odczuwanie wolnej przestrzeni wokół siebie, i nie ma w tym wrogości, lecz ostre poczucie własnej indywidualności i niezgody na upodabnianie się do innych. Bednarz był niewątpliwie człowiekiem dumnym, chociaż wiele lat później, na skutek niesprzyjającego losu, a może także powalającej go stopniowo starości, ta jego duma topniała i powoli stawał się innym człowiekiem, to znaczy, upodabniającym się do wielu bliźnich, z czym przez długie lata swojej bednarskiej chwały tak zaciekle walczył. Kiedy stawał w drzwiach prowadzących z zawsze mrocznej sieni na obramowane murami podwórze, wołał na swoje dzieci, a zawsze przychodził z czymś konkretnym i pilnym, nigdy natomiast, ot tak sobie, bez wyraźnego powodu. Był więc bednarz także człowiekiem praktycznym, który nie lubił tracić czasu na byle co i zapewne wcześniej kalkulował wszystkie swoje czynności i zachowania. O wiele częściej natomiast widywałem bednarkę. W różnych sytuacjach i miejscach spotykałem kobietę, której wiek trudno było określić, o woskowej, zastygłej w bladości twarzy, jakie później widywałem u figur ze średniowiecznych ołtarzy, z cierpkim uśmiechem, który raczej nie wyrażał radości, lecz jakiś osobliwy frasunek, głęboko zakorzeniony w tej niepozornej, ale jednocześnie za każdym razem wyraziście objawiającej się postaci, bojaźń, nie dającą się, jak sądzę, skonkretyzować w obrębie pojęć racjonalnych, potocznie uważanych za charakteryzujące człowieka ze względu na jego zachowanie. Jednocześnie w tym cierpkim, bojaźliwym uśmiechu bednarki była jakaś szczególna słodycz przemieszana z cierpieniem, przyjmowanym jako konieczna zapłata za istnienie, którego tajemnice zna jedynie Bóg. Zupełnie nie pamiętam koloru włosów bednarki, które najczęściej ukryte były pod chustką. Barw owej chustki także nie potrafię dziś określić, chociaż prawdopodobnie przed laty był to szczegół dla mnie ważny, gdyż dopełniał głowę, której zwieńczeniem nie były włosy, ale właśnie chustka. Bednarka stawała w pozycji, która jeszcze bardziej umniejszała jej wątłe ciało. Miała jakiś, sobie tylko właściwy, zwyczaj garbienia się na przyciśniętych do siebie nogach i splatania dłoni na brzuchu. Wyglądało to tak, jakby usprawiedliwiała się przed całym otaczającym ją światem ze swojej w nim obecności. Może nękająca ją przez lata i powoli wyniszczająca choroba była główną sprawczynią tego, zastygłego w mojej świadomości, wizerunku kobiety z parteru oficyny, którego okna wychodziły na poszczerbiony mur tyłu kamienicy należącej już frontem do innego podwórka. Mur ten do wysokości pierwszego piętra pomalowano na biało, co miało podobno nieco rozświetlić mroczne mieszkanie bednarza.

Sen bednarza o ubóstwie.

     Zima przeciągała się w nieskończoność swojego srogiego panowania i wiosny tego roku trudno było się dopatrzyć. Biegły dni i tygodnie, a za oknami wciąż zawodził nienawistny wiatr podrywając z ziemi tumany śniegu, który wbrew kalendarzowi nie chciał topnieć i wydawało się, że żadna już siła nie poskromić panowania triumfującej bieli. Wreszcie słońce mocniej przygrzało i skuta zmarzliną ziemia zaczęła przemieniać się w grząską maź, chlupocąc, bulgocąc i pieniąc się pod nogami ludzi, jakby chciała ich wessać i pogrążyć w błotnistej otchłani. Nastały dni wielkiego skwaru i błoto wyschło przemieniając ziemię w spękaną twardą skorupę, która wybrzuszała się tworząc czarne cuchnące pagóry. W tym zaiste demonicznym krajobrazie krzątali się bezradnie ludzie, raczej z racji corocznego odwiecznego rytuału niż jakiejkolwiek nadziei na skąpy choćby plon. Rachowano liche zapasy i powszechnie przygotowywano się na czas dokuczliwego niedostatku. Wielu widziało w tej druzgocącej dla ludzi nieprzychylności natury gniew boży, toteż niektórzy zapowiadali rychły koniec czasów, chociaż kościół zdecydowanie odcinał się od samozwańczych proroków wzywając do powszechnej modlitwy i nieugiętej wiary w boskie miłosierdzie, za sprawą którego wszyscy sprawiedliwi zostaną wybawieni z opresji. Kaznodzieje głosili, że oto nadeszły dni wielkiej próby i trzeba ją mężnie przyjąć nie tracąc nadziei na lepszą przyszłość. Z braku zajęcia zastępy bezczynnych ludzi popadały w przygnębienie i senną apatię. Niczym cienie nieszczęśnicy ci błąkali się całymi dniami po polach, łąkach i bezdrożach, siedzieli odrętwiali w chałupach, stodołach i warsztatach, a w ich oczach czaił się paniczny strach przed najgorszym ze wszystkich dopustem - własną nieprzydatnością w świecie, który ich nie potrzebował. Jakże boleśnie odczuwali na własnej skórze to okrutne odrzucenie - tym bardziej, że w żaden sposób nie znajdowali w okrucieństwie losu swojej winy. Cierpieli w milczeniu i z dnia na dzień tracili nadzieję, wbrew przesłaniu i nauce kościoła. Wśród tych niebożątek był On, bednarz bez beczki, choćby najmniejszej, tak małej, że przypominającej dziecięcą zabawkę. Stosy wygiętych klepek i zwoje żelaznych obręczy pogłębiały nieutulony smutek bednarza, bo nie mógł z nich uczynić żadnego użytku, po raz pierwszy od pamiętnego dla siebie dnia, w którym stworzył swoją pierwszą beczkę. Mógł oczywiście zabrać się do pracy bez względu na to, że jego dzieło nie będzie nikomu potrzebne, ale od razu odrzucał taką możliwość, gdyż beczka bez swego przeznaczenia byłaby marnotrawstwem klepek i obręczy, a przecież bednarz był człowiekiem praktycznym. Przypomnijmy, że był także dumny i właśnie duma nie pozwalała mu na szukanie zbyt łatwego pocieszenia, kiedy jego prawdziwa miłość domagała się cierpienia i wierności zasadzie, którą wpajał mu jego mistrz, gdy On sam był uczniem, a później czeladnikiem, zanim sam stał się mistrzem, że beczka po to jest, aby ją wypełnić płodami lata, bez czego traci prawo do owego zaszczytnego miana i staje się urągowiskiem dla wygiętych klepek i żelaznych obręczy, ciała i kości bednarskiego dzieła..

     Czuł się w owej, apokaliptycznej dla siebie, chwili głęboko nieszczęśliwy i pohańbiony, wszakże i On, dokonawszy rachunku sumienia, nie znajdował w sobie żadnej winy usprawiedliwiającej boży dopust, toteż rósł w nim gniew na bezbożnych bliźnich, których czynił odpowiedzialnymi za katastrofę nieurodzaju. W ten oto sposób bednarz dołączył do rzeszy schizmatyków, nieczułych na naukę księży proboszczów, chociaż był człowiekiem z dziada pradziada pobożnym i nader skrzętnie odwiedzającym boski przybytek w każdy dzień święty. Bednarz nie był mazgajem, lata ciężkiej pracy sprawiły, że nabył pewnej szorstkości, o której można powiedzieć, że wieńczy czoła ludzi zaprawionych w życiowych bojach, ale teraz siedział na progu swojego warsztatu i płakał rzewnymi łzami, i wypłakiwał całą swoją bezradność, i wyrzucał z siebie niemy ból, ale nie znajdował w tym rozmiękczeniu znękanej duszy żadnej ulgi ni pocieszenie. Łzy nieszczęśnika uderzały ciężko o podłogę warsztatu i rozpryskiwały się po wygiętych klepkach i obręczach, a mrok w bednarskim warsztacie stężał jak nigdy dotąd, aż całkiem spowił boleściwego człowieka czarnym całunem dnia sądnego...

     Córka bednarza często uczestniczyła w naszych podwórkowych zabawach, chociaż nie były one raczej w guście dorastających dziewcząt. Miała jednakże czterech braci i nic dziwnego, że przejęła od nich pewne męskie cechy, które bardziej skłaniały ją do ganiania po schodach, piwnicy i podwórku niż do ubierania i rozbierania lalek. W sytuacjach spornych, których nigdy zresztą na naszym podwórku nie brakowało, wykonywała, jakże wówczas ceniony przez nas, gest uderzania pięścią w szczękę, co miało niedwuznacznie oznaczać rodzaj kary, jaka zostanie wymierzona temu, kto w jakiś sposób przekroczył normy rządzące życiem podwórkowej społeczności lub po prostu stracił chwilowo sympatię współtowarzyszy. W pewnym jednak momencie zauważyłem, że córka bednarza coraz rzadziej pojawia się w gronie chłopaków, aż w końcu zupełnie oddała się innym niż nasze zajęciom. Był to wyraźny znak, że natura upomniała się o swoje prawa i przekształcała chłopaczycę w kobietę świadomą swojej odrębności i pragnącą adoracji zamiast kuksańców w bok, spacerów po cienistych alejach miejskiego parku zamiast nawalanki na kasztany w ciemnej piwnicy. Bliskimi towarzyszami mojego dzieciństwa byli dwaj najmłodsi synowie bednarza. Z tym starszym chodziłem przez wiele lat do szkoły, młodszy miał dla mnie przede wszystkim takie znaczenie, że ja byłem od niego starszy. Nasze wzajemne stosunki w niczym nie przypominały sielanki, wręcz przeciwnie, starcia były tutaj nader częste, chociaż zawsze bezkrwawe. Wcale to nie dziwi, wszakże byli to synowie bednarza i mieli swój bednarski honor, i nigdy nie sprzedawali swojego bednarskiego pochodzenia za kompromisy w imię świętego spokoju. Starszy spośród dwóch najmłodszych synów bednarza był, jak wówczas sądziłem, oczkiem w głowie ojca. To on miał spełnić największe, najszczytniejsze oczekiwania bednarza adresowane do jego licznego potomstwa, miał wynieść bednarski ród na wyżyny sławy i sukcesu. Towarzysz moich szkolnych zmagań uginał się pod ciężarem ojcowskich nadziei, nie chciał zawieść miłości tego, który władał królestwem wygiętych klepek i żelaznych obręczy. Przecież wyznaczona mu została niepoślednia rola, miał wynieść do wiekuistego zaszczytu i honoru bednarski ród. Był raczej chłopcem wrażliwym i delikatnym i niełatwo było mu odgrywać przyjętą dla niego przez rodzica rolę cudownego dziecka. Trzeba przyznać, że starał się, jak mógł i ze wszech sił pragnął spełniać pragnienia bednarza, ale miał też w swojej duszy cienką, lecz dźwięczną, strunę poezji, która pozbawiała go mocy wielkiego wojownika na rzecz młodzieńca rozdartego pomiędzy racje chłodnego umysłu i gorącego serca. Taka właśnie, choćby nawet nieznośnie oklepana metaforyka, wydaje mi się najcelniejsza dla nazwania tego, co wówczas działo się w umyśle i duszy wybranego syna bednarza. To właśnie on wiele razy wprowadzał mnie w czarodziejską krainę bednarskiego warsztatu w suterenie przy kramarskim placu i był talizmanem strzegącym mnie przed miażdżącym marnego intruza spojrzeniem władcy wygiętych klepek i żelaznych obręczy. Najmłodszy z mieszkańców parteru oficyny pozostawał raczej w cieniu swojego rodzeństwa, ale też nie spoczywał na nim, ten jakże ciężki, obowiązek spełnienia marzeń głowy rodu. Z tego właśnie powodu mógł korzystać ze znacznie większej od swojego starszego brata swobody i cieszyć się przywilejami najmłodszego w rodzinie. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek był z nim skłócony, bo naturę miał prostą i otwartą i nie wiedziałem jeszcze wówczas, że później przez wiele długich lat będę szukał takich właśnie ludzi, nader rzadko ich znajdując. Pamiętam też, że miał on w swojej twarzy jakiś szczególny spokój i brak zdziwienia, jakby, chyba samemu nie zdając sobie z tego sprawy, otwierał się na wszystko, co jest na tym bożym świecie, bez względu na to, co jeszcze być może. Jakby urodził się wbrew ciągłej zmienności tego świata po to, aby tkwić w swojej niezmienności i stałości. Myślę dziś, że to on miał właśnie najwięcej ze swojego ojca i mógłby być jego prawym następcą, gdyby świat trwał w swoich dawnych ramach, co jest jednak niemożliwe zważywszy władanie praw tak zwanego cywilizacyjnego postępu. To właśnie dlatego najmłodszy syn bednarza nie robi dziś beczek w mrocznym warsztacie przy kramarskim placu i nie ma już tamtej krainy dziwów i czarów rozpalającej niegdyś tak bardzo dziecięcą wyobraźnię.

Sen bednarza o beczce nad beczkami.

     Stała pośrodku rozległego placu, a w jej nie zmierzoną czeluść wlewał się słoneczny blask i spadał złocistymi kaskadami aż po samo dno, aby odbić się od niego i rozprysnąć na tysiące pulsujących poświatą paciorków, i znów poszybować ku górze W ten oto sposób wnętrze gigantycznej beczki wypełniała orgia światła, które przyjmowało wszystkie odcienie kończącego się lata. Zewnętrzna ściana beki podzielona była na sześć części, a każdą zdobiła rzeźba misterna, w której bednarz zaklął całą głębię swej duszy. Pierwsza ukazywała las szumiący, bo właśnie poranny wiatr wziął w posiadanie korony starych drzew i zakołysał nimi ponad kobiercami krzewów, mchów i paproci. Wśród wiekowych pni uwijali się krzepcy drwale, a odgłosy pił i siekier mieszały się ze śpiewem ptaków witających słoneczny dzień. Powalone już i obnażone z gałęzi drzewa połyskiwały bezradną nagością, wydarte puszczy i oddane we władanie człowieka, który wedle boskiego wskazania ma świat czynić sobie posłusznym . Druga wyobrażała szeroką i krętą drogę wśród żytnich i pszenicznych łanów, które kusiły chlebowym zapachem dojrzewającego ziarna, i jak okiem sięgnąć ciągnęły nią wozy uginające się pod ciężarem obciosanych pni. Konie parskały siarczyście i uginały szyje z wielkiego mozołu, a woźnice pokrzykiwali na nie gromko, nie ze złością i przynaglaniem, ale z zachętą i podziwem dla końskiej mocy. Tu i ówdzie niósł się w powietrzu perlisty śmiech młodzianów, bo dzień był przepiękny i budził w ludziach radość życia. Tylko przewodnik korowodu objuczonych wozów tkwił w głębokiej zadumie i nawet drgnieniem twarzy nie zdradzał swoich myśli - widać podróżował w tej chwili po sobie tylko znanych krainach ducha, za nic mając powierzchnię ulotnego ludzkiego żywota - i była w tym nieruchomym zasępieniu jakaś siła szczególna, która nawiedza pojednanych z tym światem chimerycznym i zawodnym, bytujących częściej poza granicami wiadomego i widzialnego niż w doczesnej codzienności. Być może tylko on jeden wiedział, że ostatnie to już wodzenie, i że już wkrótce poprowadzi swoich towarzyszy ku rychłemu zatraceniu w świecie obcym i zimnym, którego nie potrafią pojąć i przyjąć, toteż doświadczą całej jego wrogości i lubieżnego okrucieństwa. A może też to zaśnięcie na jawie było jedynie następstwem zwyczajnego zmęczenia w upale lata i nie niosło w sobie niczego osobliwego. W ten oto sposób pozostawił rzeźbiarz zagadkę, której rozwiązanie znał tylko on sam jeden. Na trzeciej części ściany beczki świstały traki i piły, unosiły się tumany mokrych trocin, a zastępy tartacznych robotników uwijały się pośpiesznie wśród stert schnących w promieniach słońca desek. W żółto-brunatnym powietrzu unosił się żywiczny zapach i wiercił w nozdrzach, więc donośne kichanie raz po raz wplatało się w odgłosy pracujących maszyn. Niektórzy spośród robotników stali w gromadkach żywo gestykulując - widać naradzali się w jakiejś pilnej dla nich sprawie, a może na chwilę odeszli od pracy i w wesołej rozmowie szukali wytchnienia i odpoczynku. Pośrodku widać było człowieka już starszego, okazałej postury, który zdawał się panować nad wszystkim, co działo się w tartaku. Nie patrzył on w żadnym, dającym określić się kierunku, ale jednocześnie miał w oczach chytrość i przemyślność, które zdawały się znaczyć, że widzi wszystko dookoła i nic nie uchodzi jego uwadze. Czwarta rzeźba pokazywała dwóch ludzi stojących na przeciwko siebie, żywo gestykulujących i ustawicznie poruszających spieczonymi wargami. Co jakiś czas jeden i drugi zamaszystymi ruchami ocierali pot z czół i można było mniemać, że wielce już byli strudzeni w owym dniu, w którym spotkali się z jakiegoś dla obydwu ważnego powodu. Nawet niezbyt uważny obserwator mógł się łatwo zorientować, że pierwszym z owych ludzi był starszy, okazałej postury mężczyzna z poprzedniej rzeźby na ścianie beczki, natomiast ten drugi, siwiejący, nieco przygarbiony, raczej niepokaźnej budowy, pojawił się po raz pierwszy w dziele bednarza. Ci, którzy go znali, od razu mogli go rozpoznać - to był On, sam bednarz - tak oto dołączył do plejady postaci, które stworzył na sześciu częściach ściany beczki nad beczkami. Co jakiś czas obaj mężczyźni uderzali w blat stołu, który ich oddzielał i łączył jednocześnie. W ich twarzach nie było jednak zacietrzewienia i wrogości, lecz jakaś pogoda i rozrzewnienie, widoczne oznaki cichego porozumienia i wzajemnej aprobaty. W tle tego wizerunku dwójki mężczyzn widać było gromadę, pilnie przypatrującą się zdarzeniu. I znów nie trzeba było być wnikliwym obserwatorem, aby w tej ciżbie rozpoznać tartacznych robotników. Jeśli śledzącemu tę scenę nie brakowało umiejętności kojarzenia faktów prostych i oczywistych, to bez trudu mógł pojąć, że dwaj mężczyźni targują się o cenę desek, która i tak jest już z góry ustalona, a targ należy do niezbędnego w takich okolicznościach rytuału i dowodzi znajomości rzeczy obu stron, zaprawionych w takich bojach i czerpiących z nich, sobie tylko wiadomą, przyjemność. Piątą rzeźbę poświęcił bednarz już tylko wyłącznie swojemu królestwu. Oto stał pośrodku warsztatu, otoczony pryzmami wygiętych klepek i zwojami żelaznych obręczy. Ale cóż to był za warsztat. W niczym nie przypominał ciasnej izdebki w suterenie przy targowym placu. Rozrastał się w nieskończoność, jakby w ogóle nie miał kresu i szybował w obłoki, gdyż jego sufitem był jedynie błękit nieba prześwietlony pulsującym światłem słońca. Bednarz wznosił ramiona ku przestworzom, jakby szukał skupienia i natchnienia w chwili poprzedzającej zamierzone dzieło, które wszakże było treścią i esencją jego mozolnego żywota. Wypełniał swoją postacią całą piątą połać drewnianej ściany i zdawało się, że za chwilę jego ramiona przeobrażą się w skrzydła i załopocze nimi ponad padołem trosk i frasunków, aby wznieść się w górujący nad nim lazur i dołączyć do ptaków, które spoglądały na świat z wysoka i miały o nim swoją odrębną ptasią opinię. Wiedział bednarz, że ptaki naprawdę szczęśliwe są tylko w locie, a siadają jedynie dla zaczerpnięcia tchu, po czym znów szybują ponad głowami bezskrzydłych mieszkańców ziemi. Ostatni snycerski wyczyn bednarza znów ukazywał jego samego, ale tym razem w sytuacji zgoła dziwnej. Stał trzymając oburącz beczkę i unosząc ją ponad ziemię tak, że widać było jego gołe stopy i połowę łydek. Wystająca z beczki górna część torsu także pozbawiona była jakiegokolwiek odzienia. Uśmiechał się szeroko, dreptał krótkimi kroczkami i figlarnie puszczał oko, usta wydłużył w trąbkę i rezolutnie gwizdał przez zęby. Bawił się wyśmienicie i można było odnieść wrażenie, że chce oznajmić wszystkim pukającym się palcem w czoło - dziwujcie się i śmiejcie, a i tak niczego nie zrozumiecie, jeśli nigdy w swoim życiu nie oddaliście się szaleństwu, bo tylko ono chroni przed nudą i zgorzknieniem. Rozległy plac, na którym stała beczka nad beczkami, jakoś zaczął się z wolna kurczyć i pomniejszać. Ze wszech stron nadciągały rzesze ludzkie, zwabione wieścią o bednarskim wyczynie, aby oddać pokłon dziełu, jakiego dotąd oko nie widziało i o jakim ucho nie słyszało. A przed beczką nad beczkami stał On i pochylał głowę w zakłopotaniu, bo był człowiekiem skromnym, nie przywykłym do hołdów i celebracji i zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć owym tłumom, które napływały ze wschodu i zachodu, z północy i południa, i w końcu postanowił, że nie powie niczego, a tylko będzie się kłaniał i niemo dziękował za nawiedzenie jego bednarskiego sanktuarium.

     Wczesną jesienią bednarz zabierał całą swoją liczną rodzinę do miasta na zakupy. Właśnie sprzedał beczułki, beczki i sążniste beki i teraz pragnął uszczęśliwić swoich ukochanych, bo nie było najmniejszych wątpliwości, że bednarz kochał swoją rodzinę miłością tyle prostą, co i głęboką i bezwarunkową. Tak oto w tym dniu niezwykłym krótkotrwałej zamożności bednarska rodzina wędrowała po sklepach naszego miasta. To nie były zwyczajne zakupy, ale radość nabywania rzeczy upragnionych, wcześniej nie osiągalnych, pozostających jedynie w sferze sennych marzeń i fantazji na jawie. Ale teraz to, co wymarzone i upragnione, ziszczało się i stawało ciałem. Późnym popołudniem cała rodzina powracała do mieszkania na parterze oficyny, po czym następowała chwila najważniejsza - dzieci bednarza wnosiły na podwórko ucieleśnienia swoich pragnień. Jakże wówczas my, chłopaki i dziewczyny z podwórka, połykaliśmy oczyma te skarby i jak bardzo zazdrościliśmy tamtym szczęścia, które widzieliśmy niczym złociste aureole nad głowami wybrańców.

     Wiele jeszcze razy pod koniec lata wiatr rozsiewał po zakamarkach naszego podwórka zapach świeżego drewna, które w postaci klepek piętrzyło się okazałą startą pod murem mocno już nadwyrężonym przez nieubłagany czas. Znów zbliża się koniec lata, ale nie ma już bednarza, nie ma bednarskiego warsztatu przy targowym placu, rozwiał się już dawno zapach świeżego drewna na ciasnym podwórku i odeszli z niego wszyscy uczestnicy zdarzeń tajemnych i cudownych. A może prostych i zwyczajnych - któż może poszczyć się mądrością tak wielką, aby rozsądzać ludzi i ich sprawy pewnie i ostateczni.


Włosi

     On sprzedawał obrazy świętych w złotych ramach. Ona prała, sprzątała, prasowała, gotowała, przyszywała, czyli była jego żoną. On znikał na całe dni wędrując po coraz odleglejszych wsiach, aby zachwalać tam bogobojnym chłopom swój towar. Ona krzątała się po ciasnym mieszkaniu i często wychylała się przez okno nawołując jazgotliwym głosem swoje dzieci, którym ciągle czyniła rozliczne uwagi. Oboje mieli śniadą cerę, kruczoczarne włosy i wydatne pąsowe usta. Kiedy z sobą rozmawiali, żywo przy tym gestykulowali, a ich głosy opadały i wznosiły się tworząc plątaninę obcych nam dźwięków. Z pewnością często kłócili się ze sobą, ale także na pewno kochali się namiętnie po nocach dusząc odgłosy rozkoszy przed zjeżonymi uszami wścibskich sąsiadów za ścianą, pod podłogą i nad sufitem. Mieli trzy córki. Emilia była najstarsza i wyróżniała się spośród dziewczyn z naszej ulicy nader obfitymi urokami młodego kobiecego ciała. O kilka lat młodsze od niej Stella i Lena nie wkroczyły jeszcze w wiek, w którym dziewczęta mają zgoła odmienne upodobania i zajęcia niż chłopcy, toteż właśnie one były wytrwałymi uczestniczkami naszych ulubionych zabaw, których koroną były w owych odległych czasach rozmaitej odmiany gry wojenne. Trzeba przyznać, że wojaczkę mieliśmy we krwi i z wielką pasją oddawaliśmy się bijatykom na kije, kamienie, wypełnione mokrym piaskiem papierowe torebki i metalowe pręty. Sińce, guzy, skaleczenia, poobijane kolana i łokcie były czymś normalnym, a niekiedy stawały się wymownym świadectwem chwały i poświęcenia. Takie wojenne wyczyny musiały imponować małym dziewczynkom, nic więc dziwnego, że Stella i Lena z ochotą powiększały zastęp dzielnych wojowników. Oczywiście ich rola była ograniczona w stopniu, jaki sami określaliśmy biorąc pod uwagę niewątpliwą dla nas wyższość chłopaków nad dziewczynami. Obie siostry były w podobnym wieku, ale jednocześnie zdecydowanie się od siebie różniły. O rok starsza Stella miała ostre rysy twarzy, małe głęboko osadzone czarne oczy, długi prosty nos, wąskie usta i rozległą szramę na prawym policzku po licznych szwach. Nie była ładna, poruszała się ospale, a jej zachowanie zawsze wydawało nam się dziwne i dlatego szybko przestaliśmy zawracać sobie głowę bliższym z nią kontaktem. Po prostu Stella istniała dla nas ze względu na Lenę, która, jak dziś sądzę, nosiła w sobie aż nazbyt widoczny zaczyn przyszłej piękności. Rysy jej twarzy były delikatne i w jakiś szczególny sposób płynne, jak gdyby poddawały się refleksom światła, aby to ono jedwabistością dotyku rzeźbiło i wydobywało szczegóły. Miała wysokie czoło, duże czarne, mieniące się figlarnymi ognikami, oczy, obfite, o rozchylonych wargach, usta i długie czarne kręcące się włosy spadające potoczyście na ramiona i plecy. Głośno się śmiała odrzucając przy tym głowę do tyłu i prężąc ledwie zaznaczające się pod bluzką piersi. Lubiliśmy witać się z nią po męsku, uściskiem dłoni, bo dawała nam wówczas na krótką chwilę leciutko tętniące ciepło, którego istoty z cała pewnością nie potrafilibyśmy wówczas nazwać, ale które polubiliśmy jako coś naszego, co pociągało i sprawiało przyjemność.

     Włoch był naprawdę eleganckim mężczyzną i pod tym względem zdecydowanie wyróżniał się spośród ojców rodzin zamieszkujących naszą ulicę. Ci ostatni byli zazwyczaj zbyt sterani trudnościami codziennego życia, aby pretendować do miana Don Juanów. Włoch zaczesywał do tyłu włosy, które skropione szczodrze brylantyną lśniły nieskazitelną czernią. Pod marynarką nosił kamizelkę w odmiennym kolorze, co było całkowicie niepojęte dla tuziemców i dlatego spostrzegany był przez nich niczym dyrektor cyrku zapowiadający kolejny numer widowiska. Nie wiem, czy obwoźny handel obrazami świętych był już wcześniej jego zajęciem w kraju pizzy, spagetti i soczystego moszczu z winnic Kalabrii, czy też zajął się tą profesją dopiero nad Prosną, dokąd sprowadziły go wraz z rodziną zawiłe wypadki dziejowe. Kiedy szedł ulicą, pozostawał za nim zapach markowych papierosów i perfum, całkowicie egzotyczny na ulicy, która zwykle rozsiewała, jakże nam swojską, woń końskiego łajna. Jeszcze dziś, kiedy zamknę oczy, widzę w całej okazałości człowieka, z którego twarzy nie można było niczego wyczytać i który sprawiał wrażenie, że nikogo i niczego poza samym sobą nie dostrzega. Włoszkę widziałem zwykle w oknie i to najczęściej tylko jej głowę, jakby oddzieloną od tułowia, ponad pryzmą białych pierzyn i poduszek, które ustawicznie wietrzyła. Śniadość jej twarzy i czerń długich włosów ostro kontrastowały z bielą pościeli i chyba właśnie dlatego tak klarownie zapamiętałem kobietę, o której plotkowały wszędobylskie sąsiadki z racji jej odmienności i nieprzystępliwości. Matki z mojej ulicy były, podobnie jak ojcowie, zmęczone nawałem rodzinnych obowiązków i dawno już zapomniały o powabie emanującym z wystylizowanych uroków kobiecego ciała. Nic więc dziwnego, że nie potrafiły wybaczyć Włoszce jej aż nazbyt wyrazistego makijażu, opiętych sukni i lśniących pończoch.

     W pewnym momencie odkryłem, że moi o kilka lat starsi koledzy jakoś szczególnie skupiają swoją uwagę na Emilii. Wspomniałem już, że naszą ulubioną uliczną zabawą było wojowanie i z tego właśnie powodu oręż, którym się posługiwaliśmy, miał wysoką dla nas cenę. Toteż ze zdumieniem spostrzegłem, że wspaniałe rycerskie miecze i tarcze, tak zazdrośnie strzeżone przez ich posiadaczy, leżały na ziemi, i moi starsi koledzy do woli pozwalali nam młodszym używać ich w zaciekłych pojedynkach. Wkrótce cała sprawa wyjaśniła się i przyznaję, że wówczas byłem rozczarowany powodami, dla których moi starsi koledzy tak nagle tracili rycerski animusz. Emilia miała imponujących rozmiarów piersi. Wystarczyło, że idąc przyspieszyła nieco kroku, a jej piersi falowały niczym łany traw wzburzone nagłym porywem wiatru. Ale prawdziwe szaleństwo rozpoczynało się w momencie, w którym najstarsza spośród córek włoskiego małżeństwa odbijała piłkę. Moi starsi koledzy mogli godzinami grać z nią w siatkówkę. I to nie dlatego, że byli oddanymi miłośnikami tej gry towarzyskiej. Powód był inny, nie mający nic wspólnego z entuzjazmem dla sportu. Kiedy Emilia odbijała piłkę, jej obfite piersi po prostu wariowały. Można było odnieść wrażenie, że za chwilę wyskoczą spod ciasnej bluzki i zajaśnieją na firmamencie pomiędzy gwiazdami nocy. Często także moi starsi koledzy odbijali piłkę o ścianę, a to już była gra wyłącznie dziewczyńska, traktowana przez chłopaków pogardliwie. Co więc sprawiało, że oddawali się zajęciu nie licującemu z ich dumą? I znów przyczyna była ta sama, bo wówczas wielkie piersi Emilii nabrzmiewały jeszcze bardziej, a opinająca ciało suknia przylegała do wzgórka Wenery. To był po prostu spektakl, który zniewalał myśli i zmysły moich starszych kolegów. Niewątpliwie w swoich skrytych marzeniach po wielokroć rozbierali ją i rozkoszowali się słodyczą dotyku jej wdzięków, w które natura tak bujnie ją wyposażyła. Ona nie uciekała przed pożądającymi oczyma chłopaków z podwórka naprzeciwko jej bramy. Wręcz przeciwnie, z wytężoną uwagą odbijała piłkę o ścianę, aby ta nie upadła na ziemię i raczyła nas prężnością swojego młodego ciała, przy którym niczym były uliczna wojaczka i męska duma wyższości nad płcią niewieścią.

     Minęło od tamtych wypadków wiele lat, ale Emilia ciągle odbija piłkę o ścianę, a jej wspaniałe w swojej okazałości piersi falują ponad niziną starej ulicy, po której w mdłym świetle latarni, w majowy późny wieczór, przechadzają się cienie podążające w jaśminową woń starego parku.

Włodzimierz Garsztka

   Cienka żółta linia