Arkadiusz Pacholski | |
Arkadiusz Pacholski - absolwent “Asnyka” rocznik 1983. Urodził się w 1964 roku w Kaliszu, absolwent Liceum im. A. Asnyka. Ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Po studiach pracował w regionalnych mediach wielkopolskich (prasa i w telewizja). Na kilka lat przeniósł się do Warszawy, gdzie dla II programu TVP stworzył cykle telewizyjne: „Myślenie ma przeszłość” oraz „Niepokoje końca tysiąclecia”. Jednocześnie publikował teksty eseistyczne w prasie literackiej – w „Twórczości”, „Literaturze” i „Arkuszu”. W 1998 roku ukazała się jego pierwsza książka „Pochwała stworzenia”, za którą otrzymał wyróżnienie Fundacji Kultury w Warszawie i Nagrodę Fundacji Turzańskich w Toronto. W 1999 roku wyszła druga książka, „Widok z okna na strychu”. Za obie publikacje autorowi przyznano Nagrodę im. Kościelskich w Genewie. W druku znajduje się trzecia książka pt. „Brulion paryski”. Pacholski pisze, najogólniej biorąc, o materii. Pisze o niej czule, w duchu wybitnie antymanichejskim. Jego zasadnicza teza opiera się na polemice z sądami dzielącymi to, co Pan Bóg stworzył, na lepszą i gorszą część. Po pierwsze, powiada, sam podział jest fałszywy, ponieważ ciało i dusza, niebo i ziemia, wieczność i doczesność nie są pojęciami rozłącznymi. One wzajemnie statuują swoje istnienie, dopełniają się, doświetlają. Po drugie, nikt wrażliwy na piękno nie może odmawiać go bytom doczesnym, ziemskim i cielesnym. Dowodzą tego liczne przykłady na każdym niemal kroku: w bibliotece, w muzeum, w operze, w sypialni, w kawiarni, na ulicy. Pochwała materii stanowi dla Pacholskiego jednocześnie pochwałę różnorodności. Materia nie jest jednorodna, przeciwnie, rozwija się, ewoluuje po to między innymi, aby się od siebie różnić. Ale tkwi w niej jakiś molekularny imperatyw, który każe w gatunkowym interesie tolerować tę różnorodność. Ludzie usiłują zaś w sobie zagłuszyć ów prawieczny głos tolerancji, a owijając biologię w kokon ideologii hodują potwory szowinizmu, rasizmu, nacjonalizmu. Nienawiść zaś jest fatalną podstawą i fałszywym przewodnikiem ludzkich wspólnot, łączy je bardzo iluzorycznie i wiedzie stromą ścieżką ku przepaści. Chwalmy więc materię, poucza Arkadiusz Pacholski. Zachwyt życiem, a nawet miłość do życia nie są niczym duchowo zdrożnym, bo przecież bez fizycznego fundamentu nie byłoby w ogóle metafizyki. Zresztą, sensualna żywotność materii okazuje się często silniejsza niż chcieliby piewcy vanitas. Zmysłowa namiętność, cielesne piękno to linie, po których, pisze Pacholski, biegnie prawdziwa miłość, w której pierwiastek doczesny i pierwiastek wieczysty splatają się ze sobą, tworząc pełnię, jaka nie powstałaby, gdyby ująć którykolwiek z tych tak różnych komponentów. Blask wieczności objawia się tylko w iskrze chwili, a ta nie jest nic warta, póki nie rozświetla jej poświata wieczności. Oczywista, nawet w taki sposób nie da się usunąć z widnokręgu materialnych bytów perspektywy śmierci. Śmierć jest dopełnieniem życia. Spychanie jej na margines, jak czyni to współczesna cywilizacja, do niczego nie prowadzi. Zastawiona szpitalnymi parawanami, odindywidualizowana i zdehumanizowana, śmierć dziczeje i zaczyna nas przerażać bardziej i częściej niż to eschatologicznie usprawiedliwione. Pacholski posługuje się przykładami z najwyższej artystycznie półki: Proust, Kawafis, Bunin, Vincenz, Miłosz, Kołakowski. Ale – zwłaszcza w drugiej ze swoich książek – punktem wyjścia i w gruncie rzeczy metafizyczną osią świata czyni rodzinny Kalisz. Pomaga mu w tym znakomite wykształcenie historyczne, rzetelna, ba, drobiazgowa analiza materialnej i duchowej przeszłości tego niezwykłego miasta, które potrafiło być w pewnych okresach intelektualnie wielkie i światowe, bywało jednak także przeraźliwie małe i prowincjonalne. A wszystko to przecież za sprawą ludzi. „Kaliscy” – Adam Gurowski, Franciszek Gajewski, Stefan Garczyński, bracia Niemojowscy, czy z postaci XX–wiecznych choćby Tadeusz Kulisiewicz prowokują do pytań nie mniej frapujących aniżeli „światowi” – św. Augustyn, Swedenborg, Nietzsche, Szestow czy Bierdiajew. Trzeba tylko umieć pytać, a Pacholski bez wątpienia to potrafi. Piotr Łuszczykiewicz |
Cały świat z kawałków
Rozmowa z Arkadiuszem Pacholskim, eseistą Rozmawiała:
Elżbieta Zmarzła, Kalisia Nowa nr 12/98 |
Kaliscy eseiści w Stuttgarcie
Piotr Łuszczykiewicz i Arkadiusz Pacholski spędzili tydzień w
Stuttgarckim Domu Literatury. Pojechali tam na zaproszenie
Stowarzyszenia Pisarzy Niemieckich. rak , Kalisia Nowa nr 9/99 |
Brulion Paryski Wspomina Nina Berberowa, rosyjska emigrantka zbulwersowana reakcją francuskich elit na demaskującą książkę radzieckiego dyplomaty Krawczenki, który uciekł z kraju w 1944 roku: Kwestia obozów wypłynęła nagle we Francji w pełnym wymiarze. "Les Lettres francaises" negowały oczywiście istnienie obozów i powołani przez pismo świadkowie twierdzili, że to wszystko kłamstwa. Oglądanie na własne oczy, jak były minister, światowej sławy uczony, laureat nagrody Nobla, profesor Sorbony z Legią Honorową na piersi albo znany pisarz składali przed sądem przysięgę i pod przysięgą twierdzili, że w ZSRR nigdy nie było i nie ma obozów koncentracyjnych, stanowiło jedno z najsilniejszych wrażeń mego życia. Publiczność solidaryzująca się z Krawczenką kwitowała te oświadczenia wrogimi okrzykami. Gdy w roku 1962 przeczytałam opowiadanie Sołżenicyna o sowieckim obozie koncentracyjnym i dowiedziałam się, że opowiadanie to ukazało się we francuskim przekładzie, spodziewałam się, że bodaj jedna z osób, które przysięgały i kłamały przed sądem w 1949 roku, zareaguje na ten utwór. Tak się jednak nie stało. Berberowa była stoikiem, na sześciuset stronach swej autobiografii, wcale nie skąpej w doświadczenia prawdziwie bolesne, tylko dwa razy zaczyna krzyczeć: wtedy właśnie, kiedy pisze o fanatycznej, prostalinowskiej postawie zachodnich (przede wszystkim francuskich) intelektualistów. Trudno oświeconemu rozumowi pojąć zdradę, jakiej dopuszczono się wobec tego rozumu w jego własnej ojczyźnie. Według Marii Brandys zaślepienie komunizmem, któremu ulegli francuscy intelektualiści, wzięło się z nienawiści do burżuazji. Filozofowie, pisarze, artyści nienawidzili jej tak bardzo, że byli gotowi sprzymierzyć się nawet z diabłem, byle tylko doprowadzić do jej upadku. Rzeczywiście, jeśli spojrzeć na historię Francji ostatnich dwustu lat, to burżuazja jest klasą, która jest nieustannie u władzy i której udaje się wyjść obronną ręką z kolejnych, nawet niemałych, opresji. Nie dała się Robespierrowi, musiała ją zaakceptować Restauracja, zatryumfowała w 1830, obroniła się w 1848 i 1871, opanowała rewolucyjne wrzenia po pierwszej i drugiej wojnie. Nienawiść, zwłaszcza wielka, potrafi skutecznie zmącić umysł, więc w tym tłumaczeniu zapewne jest wiele racji. Osobiście nie wiem, jaki jest przeciętny, współczesny, francuski burżuj, ale mogę się domyślać, że poza zdecydowanie lepszym gustem do ubrań, perfum, mebli i lepszymi manierami, w sprawach zasadniczych niczym nie różni się od polskiego nuworysza: obaj na świat patrzą przez pryzmat złotej monety i wartość ludzi wyceniają według stanu konta. W drogich sklepach na Feaubourg Saint-Honore, w niektórych galeriach i antykwariatach, gdy po swobodnym ubiorze (dżinsach i skórzanej kurtce) poznawano, że nie jestem klientem, lecz jedynie gapiem, witano mnie wprawdzie grzecznie, ale tak obojętnie, że niekiedy czułem się tam niemal intruzem. Mogę zatem dobrze zrozumieć niechęć, jaką do burżuazji żywi intelektualista, ale nie widzę powodów, by musiała się ona zmieniać w nienawiść. Z resentymentu, jak nauczał Chrystus i jak ostrzegał Nietzsche, nic zbudować nie można, bo też żaden to budulec, a co najwyżej dynamit. Można za jego pomocą burzyć, czego najlepszym dowodem ruina gospodarcza i kulturowa Rosji pod siedemdziesięcioletnimi rządami komunistów. W muzeum Aristida Maillola znalazłem pomieszczenie, w którym wystawiano właśnie ekspozycję współczesnego rosyjskiego artysty Ilji Kubakowa, zatytułowaną Komunałka. Powinni ją zobaczyć ci Francuzi, którzy mają jeszcze komunistyczne tęsknoty, zaś gdyby sama instalacja - pozawieszane na ścianach i ponad głowami kuchenne naczynia, sznury z bielizną, rozrzucone gazety, puste flaszki, a między tym fotografie autentycznych sowieckich wielorodzinnych kuchni w blokach - nie powiedziała im wystarczająco dużo o duchowym zaduchu panującym w przeciętnym moskiewskim czy smoleńskim mieszkaniu, zaduchu będącym jedynie namiastką przytłaczających oparów fałszu, unoszących się nad całym imperium, to powinien to zrobić umieszczony przy wejściu dogłębny opis zarówno owego pomieszczenia, jak i tortur, na które dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku narażeni byli ich lokatorzy. Ludzie znający Francję bez porównania lepiej ode mnie powiadają, że przechodzi ona od wielu lat duchowy kryzys, że te wszystkie wytwory kultury materialnej, które na każdym przyjezdnym - nie tylko biednym kuzynie z odległego, wschodniego kraju, ale również na bogatym wuju zza Kanału czy Atlantyku - wciąż robią tak wielkie wrażenie, są już tylko bazą, nad którą nie ma żadnej nadbudowy, skamieliną, z której uleciało życie. Zrewoltowani przed trzydziestu laty studenci wyciągali z tego wniosek, że skamielina jest kulą u nogi powstrzymującą marsz ku nowemu-lepszemu, więc trzeba ją roztłuc młotkiem. Osobiście szczerze wątpię, czy Francja zmieniłaby się na lepsze, gdyby dawny pałac markiza de Tonerre został doprowadzony do podobnego stanu, w jakim znajduje się dziś ów secesyjny hotel, w którym mieszkałem w Odessie. Oczywiście, intelektualny kryzys we Francji ma miejsce, a jego najpewniejszym objawem są właśnie zachwyty elit (na szczęście, dziś coraz mniejszej ich części) nad dziełem Lenina i jego epigonów. Ale ten kryzys jest wynikiem ni mniej ni więcej, tylko odcięcia się od wspaniałego dziedzictwa zmaterializowanego w paryskich budowlach, muzealnych kolekcjach, wiszących w salonach obrazach. Gdyby tego spadku po minionych pokoleniach nie odepchnięto z pogardą, ukryte w nim skarby myśli nie pozwoliłyby współczesnym umysłom zabrnąć w opary absurdu. Podejrzewam wszakże, że prawda ta jest niepodważalna tylko dla takich jak ja: ubogich krewnych, traktowanych tu z dystansem za ich rzekomy konserwatyzm - Europejczyków z prowincji. Fragment książki, która właśnie się ukazała. ARKADIUSZ PACHOLSKI, Kalisia Nowa nr 5/2000 |
Krajobrazy
metafizyczne P.Ł.: W jednym z autobiograficznych tekstów Bruno Schulz stwierdza, że „początki jego rysowania gubią się w mgle mitologicznej”, i zaraz potem mówi o kilku obrazach z dzieciństwa o rozstrzygającym dlań znaczeniu. Pamiętasz początki swojego pisania? A.P.: Zacząłem pisać, kiedy miałem dwanaście – trzynaście lat. Najpierw była to powieść o Indianach, potem powieść szkolna, wreszcie wojenna. Żadnej z nich nie skończyłem, rękopisy się nie dochowały, choć dziś bardzo chętnie bym je przeczytał. A tak poważnie, potrzeba zdawania sprawozdania z własnych refleksji, z przemyśleń nad sensem życia, śmiercią, naturą dobra i zła, odezwała się u mnie w wieku mniej więcej dwudziestu lat. P.Ł.: I były to – jak pamiętam, bo przecież chodziliśmy do tej samej szkoły i siedzieliśmy w jednej ławce przez cztery lata – opowiadania? A.P.: Dwa z nich nawet opublikowałem. Ale też bardzo szybko przerzuciłem się na esej. Chciałem pisać o bardzo poważnych rzeczach w sposób wyczerpujący. Tymczasem proza czyni to zbyt opieszale. Żeby powiedzieć o śmierci, trzeba wielu, wielu stron opowiadania. Nigdy też nie będzie to ścisłe, zawsze można ów tekst rozmaicie interpretować. Z drugiej strony miałem także potrzebę poukładania sobie światopoglądu. Esej nadawał się do tego znakomicie. P.Ł.: Dlaczego chciałeś porządkować światopogląd? Czy był w stanie kryzysu? A.P.: Myślę, że każdy młody człowiek zanim dojdzie do jakiś przekonań, nim wyrobi sobie własne poglądy, przechodzi przez różne okresy, ma wahania intelektualne, moralne. Nie inaczej było ze mną. A ponieważ czułem się humanistą, intelektualistą, problemy te wymagały ode mnie poważnych rozwiązań. P.Ł.: Po liceum nasze drogi się rozeszły. Pojechałeś do Wrocławia, studiować historię. Czy to miasto, te studia jakoś na Ciebie wpłynęły? A.P.: To jest sprawa powikłana. Same studia niezbyt mnie interesowały. Owszem, wyniosłem z nich pewną wiedzę na temat historii, co mi się niewątpliwie przydaje. Natomiast ważne dla mnie kwestie metafizyczne znajdowały się całkowicie poza programem uniwersyteckim. Na to już miały wpływ moje prywatne lektury: Bunina, Witkacego, a później Miłosza i Kołakowskiego. P.Ł.: Wydaje mi się jednak, że od tego historycznego ciężaru tak łatwo się nie uwolnisz. Każdy dziennikarz, który zajrzy do Twojego biogramu i któremu nie będzie się chciało czytać Twoich książek, powie, że uprawiasz esej historyczny. A.P.: Gatunek eseju historycznego stworzył u nas i doprowadził do perfekcji Marian Brandys. Już nawet pobieżna lektura moich tekstów unaocznia, że w tej kategorii mieszczą się tylko niektóre z nich. Myślę, że takie zaszufladkowania są dziełem ułatwiających sobie pracę recenzentów. P.Ł.: Ludzie lubią, kiedy się jasno nazywa nowe zjawiska, gdy etykietuje się słabo rozpoznane produkty. Rzuć jakąś formułę, daj paru antenatów, od razu będzie nam łatwiej. A.P.: Esej literacki. Czesław Miłosz. Mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że dla mnie Miłosz okazał się nie tylko największym polskim poetą XX wieku, ale także najbardziej zasłużonym eseistą, przynajmniej, jeśli chodzi o drugą połowę tego stulecia. Na jego tekstach szkoliłem swój warsztat i bardzo wiele mu zawdzięczam. On potrafi pokazać każdy temat przez szczegół, konkret, i to w sposób tak namacalny, jakby się tego dotykało. Ta zmysłowość zupełnie mnie urzekła. I mówi w ten sposób o abstrakcyjnych ideach. P.Ł.: No, bo Miłosz jest jak świat, ale przecież było eseistów wielu? A.P.: Niektórzy mnie nie zachwycili, jak na przykład Miciński, wyprany właśnie z takiej, jak Miłoszowa, zmysłowości. Do niektórych dotarłem późno, jak choćby do znakomitego Bobkowskiego. Nie znam prawie w ogóle eseistyki Stempowskiego, czytałem tylko jeden tekst o Dostojewskim, drukowany w „Literaturze”. Umknęła mi jego książka wydana w Polsce w latach osiemdziesiątych, nie dostałem w swoim czasie publikacji Instytutu Literackiego w Paryżu, ale za to pochłonąłem w dwa dni korespondencję Stempowskiego z Giedroycem. P.Ł.: A Vincenz albo, żeby było z zupełnie innej beczki, Kołakowski? A.P.: Vincenz tak, ale nie jako eseista. On mnie zachwycił tomami Na wysokiej Połoninie, z czego zresztą zdałem sumienną relację w mojej pierwszej książce. Natomiast Kołakowski jest dla mnie wielki filozofem, który posługuje się esejem jako narzędziem. On nie należy do eseistów gatunku, jak Stempowski czy Miłosz. P.Ł.: Czy o kimś zapomniałem? A.P.: Owszem, o Kazimierzu Brandysie. Czytałem w nastoletniej młodości Listy do Pani Z, nie mając jeszcze pojęcia, że będę się zajmował literaturą. Dopiero teraz poznałem jego twórczość dokładnie i przyznam, że niezwykle mi się ona podoba. Miesiące na przykład, to ten rodzaj eseju, który cenię najbardziej. Rozmyślania, refleksje opierają się w nim na osobistym przeżyciu, doświadczeniu. Autor dotknął ręką tego, o czym pisze. To dla mnie szalenie ważne, tak właśnie chciałbym sam pisać. P.Ł.: A Gombrowicz? A.P.: Jest mi bardzo bliski, ale nie warsztatem. Tak, jak on, pisać zresztą już nie można. Niemniej, bliskie mi są jego poglądy, a zwłaszcza jego boksowanie się z polskością. P.Ł.: No właśnie, a ja przeczytałem w gazetach, że Ty jesteś konserwatystą. A.P.: To dowodzi, że recenzenci nie przeczytali dokładnie moich książek. Jak bowiem można imputować konserwatyzm komuś, kto mówi, że wolność jest warunkiem koniecznym człowieczeństwa, że tylko dobro wybrane z własnej woli jest dobrem i nie trzeba stawiać człowiekowi ciągłych zakazów. Jak można uznać za konserwatystę kogoś, kto głosi pochwałę religijności osobistej, subiektywnej, kto ma wyraźną skłonność do herezji, do poszukiwań własną drogą, bo nie chce tych poszukiwań prowadzić w ramach instytucji, na komendę. Wreszcie, jak można powiedzieć konserwatysta o kimś, kto w eseju o Kawafisie twierdzi, że i ta miłość, „na sposób grecki”, może prowadzić do Pana Boga? P.Ł.: Przypuszczam, że sam to trochę sprowokowałeś, mocno podważając w swoich esejach kategorię postępu. A to właśnie stosunek do niej bywa często miarą konserwatyzmu czy liberalizmu. Dla mnie to jedna z najistotniejszych współrzędnych cywilizacji i humanistyki. A Ty mówisz, że w postęp nie wierzysz. Znaczy, jesteś konserwatystą? A.P.: Nie, to nie tak. Nie wierzę po prostu w postęp mechaniczny, oparty na myśleniu, że jak uchwalimy lepsze prawo, to automatycznie staniemy się lepsi. Ja wierzę w postęp, który się dokonuje w pojedynczej duszy ludzkiej. Jeśli on się dokonuje jednocześnie w wielu duszach, w wielu ludziach naraz, to może się uzewnętrznić, uobiektywnić. Właśnie w zewnętrznych staraniach ludzi o to, żeby państwo, w którym mieszkają było lepiej urządzone i bardziej humanitarne. P.Ł.: Mnie się wydaje, że w ten niby–konserwatyzm wpędził Cię Twój ulubiony Miłosz. Pamiętam jego teksty, w których straszył zanikiem, czy może erozją religijności. Ty się tym swego czasu mocno przejąłeś, nieprawda? A.P.:
Rzeczywiście, Miłosz mówi, że wiara ulega erozji. Przez moment mu nawet
przyznawałem rację. Szybko jednak doszedłem do przekonania, że to nie jest tak:
wiara nie ulega erozji, ona się zmienia. Religijność człowieka średniowiecznego
była zupełnie inna niż religijność współczesna, ale wcale nie była głębsza.
Sądzę, że dzisiejszy człowiek nie potrzebuje wiary tak sformalizowanej, ze
znakami i dymem kadzidła. Na tyle się bowiem rozwinęło ludzkie pojmowanie
świata, że obrzędowość, zwłaszcza ta rozbuchana, charakterystyczna dla polskiego
katolicyzmu wręcz przeszkadza dotarciu do religijności osobistej. P.Ł.: Przejdźmy do Twoich książek. Zasadnicza teza pierwszej z nich, Pochwały stworzenia, opiera się na polemice z sądami dzielącymi to, co Pan Bóg stworzył, na lepszą i gorszą część. Po pierwsze, powiadasz, sam podział jest fałszywy, ponieważ ciało i dusza, niebo i ziemia, wieczność i doczesność wzajemnie się dopełniają. Po drugie, jak piszesz, nikt wrażliwy na piękno nie może odmawiać go bytom doczesnym, ziemskim i cielesnym. Ustaliliśmy, że nie jesteś eseistą historycznym. Nie jesteś także konserwatystą. Jesteś jednak bezspornie antymanichejczykiem. A.P.: Owszem, polemika z manicheizmem przenika całą moją twórczość. Przekonanie, że niektóre obszary w świecie są domeną zła czy diabła, to azjatycki cierń w kulturze europejskiej. To ciało obce, zrodzone przecież w Iranie, zatruwające i rozsadzające tkankę starego kontynentu. Z tym trzeba walczyć. P.Ł.: Podoba mi się kiedy mówisz, że zachwyt życiem, a nawet miłość do życia nie są niczym duchowo zdrożnym, bo przecież bez fizycznego fundamentu nie byłoby w ogóle metafizyki. Zresztą, sensualna żywotność materii okazuje się często silniejsza niż chcieliby piewcy vanitas. Zmysłowa namiętność, cielesne piękno to linie, po których biegnie prawdziwa miłość, w której pierwiastek doczesny i pierwiastek wieczysty splatają się ze sobą, tworząc pełnię. Ale chwaląc materię i jej różnorodność, nie znajdujesz takiej tolerancji dla różnorodności w kulturze. Kultura masowa wyraźnie Cię odrzuca. A.P.: Istota człowieczeństwa polega na tym, że człowiek aktywnie podchodzi do rzeczywistości, że ją swoim umysłem przenika, wchłania i wykorzystuje. Natomiast zawsze byli i zawsze będą ludzie, których umysł zachowuje się biernie w tej dziedzinie, nie przetwarza rzeczywistości, po prostu się jej poddaje. W dzisiejszych czasach są to odbiorcy kultury masowej. Tych migających obrazków w telewizji, jakichś tandetnych powieści. Kultura masowa umożliwia taką intelektualną wegetację. Uważam jednak, że tak było zawsze, w starożytności czy średniowieczu również. Tylko wtedy ona nie miała tak znakomitych nośników, jak dzisiaj: nie było telewizji, nie wszyscy umieli czytać. Nie zatrważała tak bardzo intelektualistów, bo nie dostrzegali jej niebezpieczeństw. Trzeba jednak wierzyć, że jakaś część ludzkości zawsze będzie skłonna przebywać w obszarze tej kultury wyższej. P.Ł.: Wiesz, jest demokracja, każdy ma prawo wybrać źle. Acz ja nie jestem pewien, czy wybór pop–kultury jest złym wyborem. Wysoka sztuka też potrafi bredzić i czadzić. Pomówmy o czymś naprawdę ważnym, na przykład o śmierci. Ja się z Tobą zupełnie nie zgadzam, że śmierć jest dopełnieniem życia, ale skłonny jestem przyznać Ci rację, kiedy mówisz, że spychanie jej na margines, jak czyni to współczesna cywilizacja, do niczego nie prowadzi. Zastawiona szpitalnymi parawanami, odindywidualizowana i zdehumanizowana, śmierć dziczeje i zaczyna nas przerażać bardziej i częściej niż to jest eschatologicznie usprawiedliwione. A.P.: Każdy z nas musi prędzej czy później śmierć przemyśleć. W moim przypadku było to prędzej, bo gdy miałem dwanaście lat umarł mój ojciec. Śmierć jest jednym z najpoważniejszych, najgłębszych i najbardziej wstrząsających doświadczeń, na pewno bardziej wstrząsającym niż doświadczenie miłości. Nic dziwnego, że chciałem to opisać. P.Ł.: Po to, żeby ją oswoić? A.P.: W końcu, ona była, jest i będzie. Nie da się o tym zapomnieć, jak chciano to zrobić w XX wieku. Ale ani cudowne lekarstwa, ani loty w kosmos niewiele tu pomogły. Wiedząc o śmierci, trzeba nauczyć się żyć i umieć cieszyć się życiem. P.Ł.: Akurat. Dobrze, przejdźmy do drugiej książki. Na początku posługiwałeś się przykładami z najwyższej artystycznie półki: Proust, Kawafis, Bunin, Vincenz, Miłosz, Kołakowski. Ale w „Widoku z okna na strychu” punktem wyjścia i w gruncie rzeczy metafizyczną osią świata uczyniłeś rodzinny Kalisz – to nasze miasto, które potrafiło być w pewnych okresach intelektualnie wielkie i światowe, bywało jednak także przeraźliwie małe i prowincjonalne. Widać, że obywatele kaliscy – Adam Gurowski, Franciszek Gajewski, Stefan Garczyński, bracia Niemojowscy, czy z postaci XX–wiecznych choćby Tadeusz Kulisiewicz prowokują Cię do pytań nie mniej frapujących aniżeli ci z wielkiego świata – św. Augustyn, Swedenborg, Nietzsche, Szestow czy Bierdiajew. A.P.: Każdy z nas te metafizyczne dramaty – dotknięcie śmierci, pytanie o sens życia – przeżywa w konkretnych realiach, czyli tam, gdzie mieszka, gdzie kocha, w miejscu, z którym jest związany pracą, rodziną, wspomnieniami. Ja jestem Kaliszaninem, moje przeżycia kojarzą mi się z Kaliszem, dlatego postanowiłem, że tę egzystencjalną otoczkę odmaluję, natomiast nadal będą to rozważania na tematy uniwersalne. I dlatego te wielkie nazwiska również się pojawią w książce. P.Ł.: Nie wszystkich wielkich lubisz? A.P.: Mimo ogromu dzieła nie lubię św. Augustyna, bo to manichejczyk. Cenię Nietzschego, ale nie za wszystko, pewne kwestie wtopiłem w swoje myślenie, ale wielu wątków w jego filozofii nie akceptuję. Moim wielkim odkryciem, w związku z paryskimi poszukiwaniami, jest Teilhard de Chardin. Stanowi on przykład wspaniałego humanisty, myśliciela, który wierzy w człowieka, co nie znaczy, że utożsamia go z Bogiem. On zdaje sobie sprawę, że człowiek jest grzeszny, że ma skłonność do zła, ale jednocześnie wie, że człowiek potrafi tę skłonność przezwyciężyć. De Chardin kreśli w swoim dziele niezwykłą wizję kultury, będącej sposobem, dzięki któremu ze zwierząt stajemy się ludźmi. P.Ł.: A za co lubisz Swedenborga? Bo, że go lubisz, raczej nie mam wątpliwości. A.P.: Spodobał mi się ten wątek jego myśli, który mówi o wolności. To znaczy o tym, że ludzie sami stwarzają sobie piekło albo niebo. I po śmierci nawet dusze mają czas na zastanowienie się, dokąd chcą iść. Ci, którzy są przekonani, że świat jest nienawistny i odpłacają mu złem, dobrowolnie wybierają piekło, ci zaś, którzy uważają, że człowiek potrafi być dobry, organizują sobie raj na ziemi i do tego raju idą też po śmierci. Ciekawe, że ostatnio Kościół katolicki coraz częściej mówi o eschatologii w podobny sposób. P.Ł.: A co Ci się podoba w Blake’u? A.P.: Idea współdziałania rozumu z wyobraźnią, z cielesnością, z wiarą. Metafizyczna katastrofa, którą on odmalowuje w swoich utworach, jego zdaniem bierze się stąd, że te czynniki przestały ze sobą współdziałać, że zaczęły ze sobą rywalizować, że każdy z nich chciał się wywyższyć ponad pozostałe. Blake wprawdzie myślał, że tym największym szatanem jest rozum, co jest także nieprawdą. Człowiek ma kilka władz, i ani za pomocą samego rozumu, ani za pomocą samej wiary rzeczywistości nie pozna. Tylko we współdziałaniu rozumu i wiary da się zachować trzeźwe spojrzenie. Kiedy jeden z tych czynników bierze górę, zaczynają się kłopoty. W średniowieczu, kiedy wiara brała górę nad rozumem, mieliśmy inkwizycję, stosy, prześladowania heretyków. W wieku XX, kiedy rozum wziął górę nad wiarą, mieliśmy materializm dialektyczny i piekło komunizmu. To są dwa biegunowe przykłady. P.Ł.: Widzisz, że materia nie jest jednorodna, i że tkwi w niej jakiś molekularny imperatyw, który każe w gatunkowym interesie tolerować różnorodność. Ludzie usiłują zaś w sobie zagłuszyć ów prawieczny głos tolerancji, a owijając biologię w kokon ideologii hodują potwory szowinizmu, rasizmu, nacjonalizmu. Nienawiść zaś jest fatalną podstawą i fałszywym przewodnikiem ludzkich wspólnot, łączy je bardzo iluzorycznie i wiedzie stromą ścieżką ku przepaści. Lubisz rozbijać rzeczywistość w rozmaite dychotomie i dualizmy. Ale przecież dualistą nie jesteś? A.P.: To tylko ułomność naszego mówienia, aparatu pojęciowego. Nie wolno jednak tym pojęciom przyznawać bytów osobistych, lepiej ich też za często nie rozdzielać. Tak naprawdę one występują tylko w połączeniu. Najważniejsza jest równowaga. Człowiek staje się człowiekiem przez kulturę, a nie przez trwanie w dzikim stadium zwierzęcia. Ale to nie znaczy, że trzeba naturę zwalczyć, odrzucić, jak postulowali manichejczycy. Naturę należy okiełznać i uporządkować. P.Ł.: O czym będzie następna książka? A.P.: O tym samym. (Fragment
wywiadu opublikowanego w książce Piotra Łuszczykiewicza, |