Krzysztof Abram My we Lwowi |
|
My we Lwowi
Po ponad trzech godzinach dojrzewania na
granicy, plus dodatkowej wynikającej ze zmiany strefy czasowej,
wjechaliśmy na Ukrainę. Autokar trząsł niemiłosiernie, ale ryzyko
stłuczek było żadne, w przeciwieństwie do drogi powrotnej, gdy wielu z
nas targało szkło otulające miejscowe, tańsze spirytualia.
Mimo końca kwietnia słońce prażyło jak w
lipcu, po oczach biła soczysta świeża zieleń, poprzetykana bielą kwiecia
drzew owocowych. Mijaliśmy połacie nieużytków, rzadko ustępujących
niewielkim poletkom uprawianym ręcznie przez całe rodziny miejscowych.
Akurat sadzono ziemniaki.
Im bliżej Lwowa tym lepsza droga. Zaczęły
towarzyszyć jej nowe, jednorodzinne domy, między którymi błyskały czasem
kopuły niewielkich, współczesnych cerkwi. Czy powstały z wewnętrznej
potrzeby tutejszych, czy, wspierane przez władze, w celu wykazania
przywiązania tych terenów do wschodniej wiary? Niewykluczone, że jedno i
drugie.
W starym Lwowie jest inaczej. Tu trudno
spotkać cebulaste kopuły cerkwi. Za miejsca liturgii obrządków
wschodnich „robią” byłe świątynie katolickie. Wcześniej, w czasach
sowieckich, w których jak wiadomo nie było Boga, służyły jako składy i
magazyny. W całym, około ośmiusettysięcznym Lwowie ostały się tylko dwa
czynne kościoły katolickie. To katedra łacińska i kościół św. Antoniego.
Ten pierwszy, w którym w 1656 roku król Jan Kazimierz składał śluby
przed wizerunkiem Matki Bożej, pokazała nam pani Halina, która od
Przemyśla była naszym cicerone. Okazała się nie tylko wspaniałą
znawczynią historii Lwowa i Podola, ale także doskonałą przewodniczką po
mieście. We Lwowie każdy GPS rozkłada ręce. Rozkopane główne ulice
potęgują trudności komunikacyjne wynikające z objazdów wąskimi, krętymi
i stromymi, często jednokierunkowymi uliczkami. Mimo, że długi autokar
nie był elastyczny, duet, pani Halina i kierowca, zawsze wypadał
śpiewająco.
W mieście sztuką jest nie tylko jeździć,
ale i zaparkować. Dziesiątki polskich grup odwiedzają Lwów, na ulicach
słychać język polski, po polsku można porozumieć się w sklepach, nieźle
z polskim radzą sobie miejscowi oprowadzacze, a także dorabiający do
niskich pensji i emerytur handlarze. Ci ostatni dopadli nas już na
pierwszym postoju, przy greko-katolickiej katedrze św. Jura, oferując
miejscowe, smaczne czarne krówki.
W barokowym, jakby przeniesionym z Wiednia
kolosie, trwała akurat seryjna produkcja młodych małżeństw. Ceremoniom
towarzyszyły śpiewy oraz złote korony na głowach nowożeńców. I goście
weselni, niektórzy w strojach ludowych, inni, szczególnie młode kobiety,
w ekstrawaganckich okryciach (odkryciach), kolorem i fasonem
magnetyzujących wzrok przybyłych zarubieżników. I do tego w szpilkach,
niewiele wysokością różniących się od szczudeł. Ale
de gustibus non es
disputandum. Autentycznie
wysokiej klasy (mercedesy, toyoty itp.) były lśniące, ukwiecone pojazdy
weselne. W przeciwieństwie do pobliskiego potoku ulicznego, w którym
królowały pojazdy osobowe z epoki sowieckiej, przetykane rozklekotanymi
tramwajami, dychawicznymi trolejbusami, żółtymi, mocno sfilcowanymi
autobusami i wszelkiej maści gruzowikami. Gwoli prawdy, jak w prawdziwym
keksie, i tu trafiały się luksusowe rodzynki. Poza miastem trolejbusy i
tramwaje zastępowały wozy konne z obowiązkowymi tablicami
rejestracyjnymi.
We Lwowie nie brak śladów polskości,
chociaż Ukraińcy, a wcześniej sowieci, stopniowo je wypierają. Widać to
w nazewnictwie ulic, pomnikach, patronach instytucji. Gmach Politechniki
nie stoi jak dawniej przy ulicy Leona Sapiehy tylko przy Stiepana
Bandery. Uniwersytetowi nie patronuje już król Jan Kazimierz ale Iwan
Franko, a Ossolineum to Biblioteka im. Stefanika. Na fotelu pomnika
Aleksandra Fredry, który obecnie przygląda się wrocławskiemu rynkowi,
zasiadł miejscowy bohater, a na Prospekcie Swobody (dawniej Wałach
Hetmańskich) miejsce pędzącego na koniu króla Jana III Sobieskiego,
który po wojnie zagalopował aż do Gdańska, zajęła rozległa fontanna.
Sika obficie (nie tak, jak wiecznie chora na prostatę kaliska przy pl.
Kilińskiego), może dlatego, że przepływa pod nią ukryta pod ziemią rzeka
Pełtew – dopływ Bugu. Lwów leży na dziale wód, stąd w prostej linii po
600 km do Morza Bałtyckiego i Morza Czarnego. Powiadają, że deszcz
spadający na dach kościoła św. Elżbiety, z jednej strony spływa do
Bałtyku, z drugiej zasila akwen czarnomorski. Wracając do pomników, z
naszych ostał się Adama Mickiewicza, a w Parku Stryjskim, Jana
Kilińskiego (prawdopodobnie Kilińskiego uratowało pochodzenie, był
szewcem). Tymczasem wypatrzony w ulicznym kiosku polskojęzyczny „Kurier
Galicyjski” donosił: „W Krasnoarmijsku (obwód doniecki) odsłonięto
pomnik założyciela Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Jest to
pierwszy pomnik Lenina, który wzniesiono w mieście w czasie
niepodległości Ukrainy. Wcześniej wznoszono jedynie niewielkie popiersia
na wsiach. Dawny pomnik Lenina w Krasnoarmijsku usunięto wcześniej”.
W samym środku Lwowa góruje, widoczne ze
wszystkich rejonów miasta, zadrzewione wzniesienie zwane Wysokim
Zamkiem. Na nim w XIV wieku Kazimierz Wielki wystawił murowany zamek z
którego do dziś niewiele pozostało. Obok, w 1869 roku usypano kopiec
Unii Lubelskiej.
Jedną z większych atrakcji Lwowa, którą
było nam dane zobaczyć to neorenesansowy gmach teatru. Imponują bogato
zdobione wnętrze, widownia na ponad tysiąc miejsc i kurtyna - obraz
„Parnas” pędzla Henryka Siemiradzkiego. Podobne cudo zdobi krakowski
teatr im. Juliusza Słowackiego. Jan Paweł II, będąc we Lwowie, wsparł
finansowo chylącą się ku upadkowi instytucję, upamiętnia go płaskorzeźba
w hollu.
Lwów zawsze był miastem wielu narodów,
kultur i wyznań. Odwiedziliśmy katedrę ormiańską, renesansową cerkiew
Uspieńską z wyniosłą wieżą Korniaktowską, cerkiew Przemienienia
Pańskiego, kaplicę Boimów, kościół Dominikanów (w czasach sowieckich
służył jako Muzeum Religii i Ateizmu). Zdziwienie wywołała imponująca
orientalna kopuła na byłym szpitalu żydowskim przy ul. Rappaporta.
Widzieliśmy kościół św. Elżbiety z najwyższą w mieście wieżą,
podjechaliśmy pod dworzec kolejowy wyposażony w potężną halą peronową
(podobne zachowały się we Wrocławiu i Królewcu).
Zmęczeni zwiedzaniem i upałem kosztowaliśmy
miejscowej kawy na lwowskiej starówce. Centrum rynku zajmuje duża,
nieciekawa bryła ratusza, wystawiona przez Austriaków w połowie XIX
wieku, w miejscu wcześniejszego budynku o cechach gotyckich i
renesansowych. Wejścia do niej pilnują kamienne lwy, a dominuje nad nią
prostokątna wieża - jak mawiają lwowianie - najwyższy komin w mieście. Z
kamieniczek na rynku szczególne wrażenie robią kamienica Czarna i
kamienica Królewska z podwórcem i arkadami przywołującymi wyglądem te
wawelskie. Rynek tętni gwarem, sporo tu miejscowej młodzieży, co rusz
pstrykają zdjęcia turyści z Polski, gra jakiś zespół, kuszą ogródki
piwne.
Lwowskiego piwa mieliśmy okazję spróbować w
Muzeum Piwowarstwa ulokowanym przy historycznym browarze. Wystawione dla
potrzeb zwiedzających zapasy piwa okazały się niewystarczające.
Opóźniliśmy stąd odjazd, gdyż, ponoć poszukując w zakamarkach browaru
jakiś pamiątek (czyżby?), zawieruszyły się nam dwie osoby. – Żeby mi to
było przedostatni raz! – zagrzmiał z końca autokaru donośny głos, gdy
skruszeni spóźnialscy zaczęli częstować poirytowanych oczekujących
procentowym napitkiem. I rzeczywiście tak było. Ostatni raz wydarzył się
przy wyjeździe, gdy zaaferowany fotograf zostawił aparat w zwiedzanym
wiejskim kościele, zmuszając autokar do nawrotu. Trzeba przyznać, że nie
tylko aparat się znalazł, ale i jego właściciel też.
Dla Polaka być we Lwowie i nie odwiedzić
cmentarza na Łyczakowie, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża.
Pokłoniliśmy się prochom Konopnickiej, Zapolskiej, Bełzy,
Goszczyńskiego, Ordona, Grottgera, Banacha. Z zadumą wędrowaliśmy między
rzędami krzyży na odbudowanym Cmentarzu Obrońców Lwowa. Leży ich tu
prawie trzy tysiące, poległych w walkach z Ukraińcami i bolszewikami w
latach 1918-1920. Najmłodszy miał 9 lat, najstarsi po 73. W okresie
międzywojennym ekshumowano prochy jednego z niezidentyfikowanych
poległych i przewieziono do tworzonego Grobu Nieznanego Żołnierza w
kolumnadzie Pałacu Saskiego w Warszawie. W 1971 roku sowieckie czołgi
zrównały nekropolię z ziemią. W latach dziewięćdziesiątych, staraniem
pracowników „Energopolu”, pracujących przy ukraińskiej elektrowni
atomowej, przystąpiono do jej rekonstrukcji. Do dzisiaj nie przywrócono
jej dawnej świetności, Ukraińcy niechętnie patrzą na dzieło odbudowy.
Podobnie jest z miejscem kaźni polskich profesorów na Wzgórzach
Wuleckich (czas nie pozwolił nam tam dotrzeć). Zamordowali ich Niemcy w
lipcu 1941 roku, w kilka dni po wkroczeniu do Lwowa. Skąd znali nazwiska
i adresy polskiej elity intelektualnej? Na bryle pomnika wystawionego
staraniem Polaków w 2011 roku brak jest jakichkolwiek napisów.
Widzieliśmy natomiast słynne lwowskie Brygidki, ulokowane w dawnym
klasztorze więzienie, w którym NKWD-owskie bestie tuż przed ucieczką
przed Niemcami w czerwcu 1941 roku zamordowały kilka tysięcy lwowian.
Krew wylewała się na ulicę.
Z okien autokaru chłonęliśmy Lwów
dzisiejszy. Żywcem przeniesiony z Francji neorenesansowy pałac
Potockich, dziś siedzibę Lwowskiej Galerii Obrazów, pałac Sapiehów,
którego połowę bezpowrotnie zniszczyła bomba lotnicza, place Halicki i
Bernardyński, arsenał i wieżę Prochową. Także odsunięte od centrum
dzielnice Zamarstynów,
Kulparków, Kleparów. Niejednemu brzmiały wówczas w uszach batiarskie
piosenki z niegdysiejszych miejskich potańcówek. I bałak Szczepcia i
Tońcia w czasie mijania gmachu przedwojennego Polskiego Radia.
Widzieliśmy aptekę w której, za sprawą Ignacego Łukasiewicza, po raz
pierwszy na świecie rozbłysła lampa naftowa, zabudowania słynnej
wytwórni wódek i likierów Baczewskich, pozostałości dawnej fabryki
maszyn rolniczych. I boisko „Kolejarza”, gdzie pierwsze gole strzelał
Kazimierz Górski. I budynek szkolny Ireny Dziedzic i Jerzego Janickiego.
Widzieliśmy miasto Zbigniewa Herberta, Jana Parandowskiego, Mariana
Hemara, Stanisława Lema, Stanisława Jerzego Leca, Krystyny Feldman,
Adama Hanuszkiewicza, Jerzego Michotka, Stanisława Jopka, Witolda
Pyrkosza, Janusza Gniatkowskiego i wielu, wielu innych. Miasto Targów
Wschodnich i „Panoramy Racławickiej”. I
last but not least Adama
Asnyka, który we Lwowie kilka lat mieszkał i wydał pierwsze utwory.
Przez Dublany, siedzibę zasłużonej szkoły
rolniczej, pojechaliśmy do Oleska. Za oknami nowy widok. Gdzieniegdzie,
na lekko
pofałdowanym rozległym terenie, zaprzężone w traktory
maszyny rolnicze mozolnie czesały urodzajny czarnoziem. Biegnąca na
wprost szosa potrafiła kilometrami utrzymywać wyznaczony azymut.
W osadzonym na wyniosłym wzgórzu oleskim
zamku urodził się Jan III Sobieski. Dzisiaj są tu eksponowane, w sposób
wywołujący mieszane uczucia, różnej wartości dzieła sztuki, głównie
polskiej proweniencji. W przyległym, mocno zniszczonym klasztorze
pokarmelickim składowane są kolejne pamiątki. Z Oleska żabi skok do
Podhorców, ufortyfikowanej w XVII stuleciu okazałej rezydencji
pałacowej. Przed wojną urzędowali tu Rzewuscy i Sanguszkowie, ich chlubą
była znakomita kolekcja malowideł. Obecnie próbuje się przywrócić
pałacowi blask. Jest co robić, do niedawna mieścił się tu zakład dla
osób wymagających specjalnej opieki. W Podhorcach urodził się ojciec
Juliusza Słowackiego, Euzebiusz.
Przy szosie, obok której rozłożyły się
kramy z upominkami i miejscową strawą, jeszcze jeden godny uwagi obiekt.
To wyniosła klasycystyczna kaplica-kościół pod wezwaniem św. Józefa.
Otoczona enklawą zieleni, w którą wdzierają się relikty gospodarskich
zabudowań byłego miejscowego kołchozu. Jeszcze przed powrotem do Lwowa
zahaczyliśmy o Złoczów, w którym ufortyfikowanego, podnoszonego z ruin
zamku nie udało się nam zdobyć.
Kolejnego dnia zmieniliśmy kierunek z
wschodniego na zachodni udając się do Żółkwi. Miasto w czasach
sowieckich figurowało na mapach jako Niestierow. Było prywatnym miastem
Żółkiewskich, podobnie jak Zamość Zamojskich, i powstało w podobnym
okresie. Z umocnień niewiele pozostało, zamek tylko częściowo
odrestaurowano. W dobrej kondycji jest za to kościół św. Wawrzyńca.
Dbają o niego rodacy z kraju, bo miejscowa parafia liczy ledwo sto dusz.
Jednak daleko mu do minionego blasku, brakuje m.in. wielkoformatowych
płócien na których przedstawiono wojenny wysiłek dawnej
Rzeczypospolitej. Proboszcz śpiewnym akcentem opowiedział nam dzieje
świątyni i umożliwił zwiedzenie krypty, gdzie pochowani są Żółkiewscy i
Sobiescy. Dominuje w niej
sarkofag, poległego w boju z Turkami pod Cecorą, leciwego hetmana
Stanisława Żółkiewskiego, który wcześniej, pod Kłuszynem, zdrowo zadał
bobu moskalom. W Żółkwi nie ominęliśmy okazałej cerkwi i obejrzeliśmy
mury zaniedbanej synagogi, która w okresie swojej świetności musiała
budzić respekt. Świątynie dla wszystkich trzech wyznań fundowali
Żółkiewscy.
Wieczorami, po sutych posiłkach, czekała
nas jeszcze uczta duchowa. Raz był to występ chóru dziecięcego „Lilia” z
Sądowej Wiszni, kierowany przez prezesa Oddziału Stowarzyszenia Kultury
Polskiej Ziemi Lwowskiej panią Halinę Wójcicką. Niejednego w dołku
ściskało, gdy słuchał młodych chórzystów przebranych za krakusów
wykonujących polskie pieśni oraz piosenki lwowskich batiarów. A „Hej
sokoły” na zielonej Ukrainie śpiewali już wszyscy. Dzieci obdarowaliśmy
książkami i pomocami szkolnymi. Kolejnego wieczora urokliwym śpiewem i
grą na bandurze uraczyła nas utalentowana Julia Kowal.
Żal, żal za dziewczyną,
Za zieloną Ukrainą,
Żal, żal serce płacze,
Iż jej więcej nie obaczę.
A może jednak?
Wyjazd Asnykowców, ich rodzin i sympatyków
zorganizowała, a jakżeby inaczej, koleżanka z Asnyka, Eliza występująca
pod oficjalnym szyldem Biura Podróży „Aleksander”.
Krzysztof Abram
|