Kajakiem w deszczu | |
|
|
Relacja ze spływu Brdą – 19 – 22 czerwca 2003. Uczestnikami spływu byli: Krystyna Rygiel-Chamielec, Ludmiła Kasper, Anna Matyjasz, Jerzy Matyjasz, Tomasz Gorzelany, Piotr Dahlke, Mieczysław Kraziński, Michał Witkowski (wszyscy, oprócz Mietka Krazińskiego, rocznik maturalny 1974)
Zaczęło się niewinnie. Podczas jednej z wycieczek rowerowych, które w mniejszym lub większym gronie, odbywają się w każdą w miarę pogodną sobotę pod honorowym przewodnictwem Mietka Krazińskiego (zapraszamy), zatrzymaliśmy się na chwilę na moście w Żydowie. - Jak ładna jest Prosna w tym miejscu - zauważył Jurek Matyjasz – w górnym biegu można chyba spływać kajakiem. Jak na zawołanie, dla potwierdzenia słów Jurka, zza zakrętu rzeki wyłonił się samotny kajakarz. - To może spłyniemy Prosną – podchwyciłem. Przypomniały mi się uroki wszystkich spływów, w których brałem udział i wiedziałem, że warto to zrobić. Diabeł jednak, jak zwykle, siedział w szczegółach. W rezultacie okazało się, że nie płyniemy Prosną ale Brdą, i że to spływ czterodniowy, chociaż pierwotnie myśleliśmy o dwudniowym, sobotnio-niedzielnym wyjeździe. Termin ustalony został na długi czerwcowy weekend, związany ze świętem Bożego Ciała.
1. Wyjazd (środa, 18 czerwca)
Jedziemy dwoma samochodami. W jednym Krystyna, Mietek, Tomek i ja. W drugim, startującym z Wrocławia - Ania, Jurek, Lusia i Piotr. W miarę oddalania się od Kalisza, nastroje w autach stają się coraz radośniejsze (w mniejszym nieco stopniu dotyczy to kierowców, czyli Tomka i Jurka). Wreszcie weseli i szczęśliwi dojeżdżamy na miejsce naszego pierwszego noclegu. Jest nim ośrodek badawczy SGGW w miejscowości Stara Brda Pilska. Stara Brda to maleńka wioska położona wśród lasów ok. 20 km od miasteczka Miastko. Stacja badawcza SGGW - bada się tu pająki i inne robale, co jest podobno konieczne do oceny stanu lasu - to miejsce szczególne. Przed II wojną były tu koszary niemieckiej straży granicznej; po przesunięciu granicy o kilkaset kilometrów – leśnictwo; obecnie jest to własność Państwa Łęgowskich, leśników-naukowców, związanych z SGGW. Do najbliższej „drogi” (asfalt, ale dwa samochody już się na niej, bez zjeżdżania na pobocze, nie wyminą) prowadzi parę kilometrów leśnego duktu, dość nieprzyjaznego dla zawieszenia.. jest tu naprawdę uroczo, i nie działają – cóż za ulga – telefony komórkowe. Powitanie z Łegowskimi oraz innymi „leśnymi ludźmi” zajmuje nam cały wieczór, a także spory kawałek nocy (prawda, Piotrze ?).
2. Dzień pierwszy (czwartek, 19 czerwca, Boże Ciało)
Poranek jest słoneczny, nastroje - mimo pewnego zmęczenia wynikającego z wieczornych działań integracyjnych - znakomite. Wiemy już, że nie musimy płynąć „na ciężko” tj. zabierać ze sobą do kajaków ubrań, namiotów, sprzętu biwakowego itd. Pan Janusz Zieliński, leśniczy od którego wypożyczamy kajaki, godzi się dowozić nasze bagaże na miejsca biwaków. Swoją drogą, jeden rzut oka na wypchane do granic możliwości bagażniki samochodów wystarcza, aby stwierdzić, że nie da się tego zmieścić do czterech kajaków - przynajmniej w sytuacji, gdy sami mamy zamiar do nich wsiąść. Ponieważ niezbyt lubimy dźwiganie, spływ zaczynamy nie od stacji SGGW, przez teren której Brda przepływa (wymuszałoby to konieczność siedemdziesięciometrowej przenoski), lecz od leśniczówki będącej we władaniu pana Janusza. Wrzucamy kajaki do wody i ... jedziemy! Odwrotu nie ma, chyba że ktoś miałby siłę i ochotę wiosłować pod prąd. W pierwszym kajaku płyną Tomek Gorzelany i Piotr Dahlke (zwani później stachanowcami), następnie Lusia Kasper i Mietek Kraziński (uparli się mierzyć szerokość Brdy kajakiem), kolejna osada to Krysia Rygiel-Chamielec i ja (czyli Michał Witkowski), wreszcie, na ostatniej, najbardziej odpowiedzialnej (to oni udzielać mają pomocy kolegom w kłopotach) pozycji Ania i Jurek Matyjaszowie. Brda na tym odcinku płynie wartko, zatem spływanie nią nie wymagałoby specjalnego wysiłku, gdyby drzewa, porastające oba jej brzegi, stały tak jak powinny, czyli pionowo. Niestety, częściowo za sprawą pracowitych bobrów, znaczna ich liczba leży w poprzek rzeki. Przy niskim stanie wody, jaki występował podczas naszego spływu, daje to okazję do dodatkowej zabawy. Wymijanie zwalonych pni, przeciskanie się pod nimi (w kajaku nie ma tyle miejsca, żeby się położyć, a jednak trzeba to uczynić – inaczej ryzykuje się dekapitację), ciągłe szorowanie dnem kajaka o zatopione drzewa, stwarza okazję do intensywnej pracy wioślarzy, przyprawiając przy tym spływanie smakiem przygody. Jednak wszystkie te przeszkody nie utrudniają nam podziwiania widoków, których inaczej jak z rzeki zobaczyć nie można. Oba brzegi porasta piękny stary las, w niektórych momentach tworzący nad nami zielony dach. Oprócz pozostałości spróchniałych mostków i kładek, do których nie wiedzie już żadna ścieżka, nie widać śladów działalności człowieka. Rzeka jest właściwie niedostępna z brzegu i odwrotnie, wyjście z łodzi na brzeg jest bardzo utrudnione. Daje to nam wrażenie eksploracji dziewiczego terenu, chociaż wiemy, że szlak wodny jest znany, a - szczególnie od czasu wyniesienia kardynała Karola Wojtyły, lubiącego tędy pływać, do godności papieża - nawet popularny. Staramy się płynąć razem, lecz przeszkody i meandry sprawiają, że osady oddalają się od siebie, niekiedy dość znacznie. Zmienia się też czasami ich kolejność. Rzecz jasna Jurek niezmiennie, zachowując „rewolucyjną czujność”, płynie ostatni, gotów udzielić nam w każdej chwili pomocy. Brda wreszcie wypływa z lasu. Nurt nieco słabnie, jest mniej przeszkód, lecz ciasno zwinięte zakręty nie pozwalają ani na chwilę zapomnieć o wiosłach. Otacza nas, porośnięte wysoką trawą, a może trzcinami, pełne ptaków, torfowisko. Wrażenie jest niezapomniane. Lusia i Mietek zaczynają swą ulubioną czynność, czyli mierzenie szerokości rzeki kajakiem. Wygląda to mniej więcej w taki sposób, że wbijają dziób łodzi w jeden z brzegów, następnie cofają się wbijając rufę w brzeg przeciwległy (Brda jest tu bardzo wąska), cały czas walcząc z usiłującym ich obrócić i, co gorsza, przewrócić, nurtem. Czynność tę – zapewne dla dokładności pomiaru - powtarzają wielokrotnie. Oglądając ten spektakl, płaczemy (dosłownie) ze śmiechu. Nie ma to wszakże specjalnego znaczenia, bo w kajakach i tak jest zupełnie mokro. Pogoda, początkowo całkiem przyjazna, w trakcie dnia, niestety, zmienia się. Niebo zaczynają pokrywać chmury, robi się zdecydowanie chłodniej, aż wreszcie ... lunęło. Jedni wyciągają przezornie zabrane sztormiaki, innym udaje się, choćby częściowo schować się pod zwisającymi nad rzekę gałęziami, niektórzy z determinacją, nie zważając na przemoknięte ubranie i zalewający oczy deszcz, płyną dalej. Tak czy inaczej, wszyscy siedzimy w zbierającej się w kajakach wodzie. Przypomina to trochę siedzenie w wannie pod odkręconym prysznicem. Tyle, że temperatury wody nie da się w żaden sposób regulować. Nie wszystkim jednakże wody dostatek. Niektórzy postanawiają „złapać grzyba”. „Złapać grzyba” lub „grzybkować” to tyle, co doprowadzić do sytuacji, w której kajak udaje kapelusz grzyba, zaś wioślarz jego korzeń. Niestety, Brda jest na tym odcinku zbyt płytka i prawdziwego grzyba zrobić nie sposób – wioślarz nie mieści się pod kajakiem. Tym niemniej spróbować zawsze warto. Zawody rozpoczynają Piotr i Tomek Po przeciągnięciu kajaka przez jakąś mieliznę, Piotr tak zręcznie wsiada do łodzi, że za moment zarówno on jak i Tomek znajdują się w rzece, zaś kajak napełnia się wodą. Udało się !!! Zadowoleni z siebie, zupełnie przemoczeni, dzielni stachanowcy wylewają nadmiar wody, i z radością, trzęsąc się z zimna, jadą dalej. Lusia i Mietek podchodzą do sprawy poważniej. Żadnych błędów przy wsiadaniu. Po utknięciu na przeszkodzie, Mietek wybiera – należy sądzić, że przy pełnej akceptacji Lusi – ten akurat fragment otaczającej wody, w którym rzeka jest najgłębsza. Wysiada z kajaka, traci grunt pod nogami, chwyta się burty i ... chlups. Udało się!!! Lusia w wodzie, a łódka kilem do góry. O ile jednak stachanowcy wylali z kajaka jedynie nadmiar wody (dla zapewnienia minimalnej choćby wyporności), to Lusia upiera się, że będzie płynąć sucha. W tym celu - ponieważ jej bielizna jest dokładnie przemoczona - zabiera Ani kostium kąpielowy, który ta wzięła w nadziei na opalanie (oj, naiwna), zakłada nań różne teoretycznie nieprzemakalne rzeczy i ... po uprzednim wylaniu wody, wyciera ręcznikiem kajak do sucha! Tego jeszcze Brda nie widziała. Dalej płyniemy już bez większych przygód – pomijając to, że wszyscy, oprócz Lusi, jesteśmy dokładnie przemoczeni, oraz to, że część z nas (stachanowcy oraz Krysia i ja) próbuje płynąć pod prąd w przekonaniu, że pojechaliśmy „o jeden most za daleko”. Rzeka staje się bardziej przyjazna. Mijamy unikatowy rezerwat „Torfowisko Niedźwiedzie”. Rośnie tu sosnowy „bór bagienny”, który zapewne sprawiałby na nas większe wrażenie gdyby, wynikające z chłodu, rytmiczne ruchy całego ciała nie utrudniały podziwiania widoków. Od leśniczego wiemy zresztą, że w okolicznych lasach są co prawda wilki, lecz niedźwiedzia nie uświadczysz. Wreszcie, z nieukrywaną ulgą, dopływamy do miejsca biwakowego przy osadzie Nowa Brda. Nikt nie spodziewa się tego, że najgorsze jeszcze przed nami. Już w momencie wyciągania kajaków na brzeg zaczyna padać. Nie mamy ze sobą bagaży ani namiotów, czekamy więc cierpliwie na pana Janusza, który ma nam to wszystko przywieźć. Zakładamy na siebie to, co mamy, i szukamy odrobiny ciepła przy rozpalonym, przez wcześniej przybyłych mieszkańców biwakowiska, ognisku. Przydałoby się trochę rozgrzewających płynów, lecz do najbliższego sklepu jest kilkanaście kilometrów, zaś gazu w butli (a raczej butelce) mamy tyle, że i herbatę trzeba racjonować. Tylko Lusia jest zadowolona – udało jej się znaleźć tubylców gotowych wysuszyć jej przemoczone przy „grzybobraniu” rzeczy. Nie deszcz nas jednak dręczy najbardziej. Leśna polana (pewnie bardzo ładna), na której mieści się pola biwakowe, jest zasiedlona przez najbardziej wstrętne stworzenia jakie znam – meszki. Te małe owady uparły się, żeby nas zjeść. Lusia (biolog) tłumaczy, że meszki wcale nie potrzebują ludzi jako pokarmu, lecz gryzą nas właściwie bezinteresownie. Wolę już komary – one realizują przynajmniej jakąś ważną dla siebie potrzebę, i nigdy nie występują w takiej jak meszki ilości. Nie pozostaje nam nic innego jak założyć kaptury na głowy (meszki uwielbiają owłosione części ciała), usiąść w dymie ogniska i – przynajmniej te osoby, które nie brzydzą się nikotyny – palić bez przerwy papierosy. Namioty wreszcie dojeżdżają. Kładziemy się spać.
3. Dzień drugi (piątek, 20 czerwca)
Koszmar jednak nie kończy się wieczorem. W nocy deszcz, padający dotąd z umiarkowanym spokojem, zmienia się w ulewę wspieraną silnym wiatrem. Jedynie Matyjaszowie mają jako tako przygotowany do takich warunków namiot. Budzę się o drugiej trzydzieści z mokrą płachtą na twarzy, w mokrym śpiworze i, co najbardziej dolegliwe, oblegany przez meszki. Te wstrętne owady wybrały akurat nasz namiot jako schronienie przed deszczem. Na dodatek stwierdzam, że moja torba z ubraniami zmieniła się w pojemnik na wodę. W takiej samej sytuacji jest Krystyna. O dalszym spaniu nie ma mowy. Wiemy już, że następnej nocy w namiocie spędzić nie będziemy mogli. Namiot jest uszkodzony, nasze śpiwory i rzeczy można wykręcać. Rano w całej grupie nastroje defetystyczne. Ulewa ustała, trwają jednak „przelotne deszcze” występujące z częstotliwością 6 na godzinę. Ratujemy się, wisielczym trochę, humorem. - Co ja tu robię? Gdzie jest mój fotel i pilot do telewizora? – marudzi Dahlke – Przyrodę mogę sobie oglądać na National Geografic. Mimo wszystko postanawiamy płynąć dalej. Ubrani w sztormiaki i kurtki, w krótkiej przerwie pomiędzy „przelotnymi deszczami”, spuszczamy kajaki na wodę i jedziemy. Jedynie Lusia przygotowała sobie strój naprawdę nieprzemakalny. Z foliowych worków skonstruowała coś w rodzaju kokonu, który nałożyła na sztormiak wzbogacony o kapok, do tego włożyła kalosze. Wygląda niesamowicie. Brzegi wąskiej w tym miejscu Brdy są gęsto zarośnięte. Sprawia to wrażenie jakbyśmy pokonywali zielony korytarz w komputerowej grze. Wszystkie osady po doświadczeniach poprzedniego dnia radzą sobie świetnie. Lusia i Mietek doszli wreszcie do wniosku, że Brda jest dostatecznie dokładnie wymierzona i utrzymują kajak w pozycji zgodnej z biegiem rzeki, a nie w jej poprzek. Piotr i Tomek zamieniają swój kajak w motorówkę (stąd przydomek „stachanowcy”) i tylko w oddali słychać, wrzaskliwy nieco, śpiew Dahlkego. Płyniemy. Byłoby naprawdę uroczo, gdyby nie „przelotne”, ale za to ulewne deszcze. Wszyscy mamy nieprzemakalne kurtki, jednakże dolne części naszych ciał są zupełnie mokre – siedzimy w zbierającej się w łódkach wodzie. Tylko Lusia w swoim kokonie i kaloszach jest w miarę sucha. W pewnym momencie zauważamy tkwiący w rzece drogowskaz z napisem ODRA. Zastanawiam się czy na skutek wychłodzenia mam halucynacje, czy też moja znajomość geografii, mimo wysiłków prof. Włodarczykowej i prof. Golińskiego, zupełnie nie przystaje do rzeczywistości. Według mej wiedzy bowiem Brda wpada do Wisły, i to dwieście kilometrów stąd. Po bliższym sprawy zbadaniu okazuje się, że jakiś dowcipny kajakarz na drogowskazie wskazującym do rzekę Modrą, która jest dopływem Brdy, zamalował skutecznie literę M. Kilkaset metrów dalej wpływamy pod betonowy most. Woda pod nim kotłuje się na kamieniach, nurt staje się znacznie szybszy. Za mostem widok, który nam, umęczonym deszczem, zapiera dech z podziwu i przerażenia. Przed nami wąwóz o stromych zboczach, porośniętych dorodnymi bukami, dnem którego płynie rwąca Brda. W zasięgu wzroku cała rzeka poprzegradzana jest olbrzymimi drzewami leżącymi w wodzie (o licznych gałęziach i podobnym drobiazgu wspominać nawet nie warto). Nawet „dzielni stachanowcy” zatrzymują się przy brzegu, nie wiedząc co dalej robić. - Tędy się przecież nie da przepłynąć – dziwi się Piotr. - To rezerwat przyrody Przytoń – informuje uprzejmie Jurek, jakby to mogło cokolwiek zmienić. , Postanawiamy jednak – nie mając zresztą (poza wezwaniem WOPR-u) innego wyjścia - płynąć dalej. Zaczyna się zabawa. Wbrew defetystycznemu poglądowi Piotra, przeszkody, co prawda z wielkim trudem, dają się jednak pokonać. Najgorsze jest to, że odległość pomiędzy nimi jest tak niewielka (od kilkunastu do najwyżej kilkudziesięciu metrów), że pokonawszy jedną przeszkodę, wpada się na następną. Nie ma zupełnie – przy tak wartkim nurcie - czasu na wybranie właściwej drogi, zaś miejsca, w których można przepłynąć pod, nad, lub obok zwalonych pni, mają najczęściej nie więcej niż kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Obijamy zatem niczemu niewinne kajaki o przeszkody, cofamy się (łatwo powiedzieć), wypatrując możliwości ich pokonania, chwytamy się gałęzi usiłując (nie zawsze skutecznie) nie pozwolić aby nurt nas obrócił, ale jednak płyniemy. Nikt, co dziwne, nie „łapie grzyba” – widać deszcz zaspokoił zapotrzebowanie na przemoknięcie. Po pewnym czasie wszyscy, niezależnie od siebie, wpadają na skuteczność „ruchów frykcyjnych”. Otóż, zdarza się często, że rozpędzony kajak wpada na, ukryty pod kilku centymetrami wody, pień i zawiesza się na nim mniej więcej w połowie. Nie pozostaje – jeżeli próby odepchnięcia się nie przynoszą rezultatów – nic innego, jak rytmiczne i zgrane przesuwanie ciężaru ciała do przodu i do tyłu, co do złudzenia przypomina ruchy wykonywane w zupełnie innych okolicznościach. Ponieważ towarzyszą temu, konieczne do utrzymania wspólnego rytmu, okrzyki i westchnięcia, wrażenie dla obserwatorów jest naprawdę dziwne, szczególnie w odniesieniu do jedynej jednolitej płciowo załogi – Piotra i Tomka. Tym razem śmiejemy się jednak bez płaczu – wyporność naszych łódeczek jest już i tak, na skutek deszczu, w stanie granicznym. Liczący 2,5 kilometra przełom Brdy w rezerwacie „Przytoń”, jest najtrudniejszym a zarazem najpiękniejszym i najciekawszym odcinkiem rzeki pokonywanym tego dnia. Jego przepłynięcie daje nam, mimo oczywistych trudów, mnóstwo przyjemności i satysfakcji. Dalej rzeka rozlewa się pośród bagiennych łąk i możemy podziwiać widoki. Atrakcją jest drewniany most Wojciecha, pod którym, jak podaje przewodnik „trzeba położyć się w kajaku, aby głową nie powalić słabiutkiej konstrukcji”. Po pokonaniu następnych kilku kilometrów wpływamy na jezioro Szczytno, nad którym znajduje się pole biwakowe Pakotulsko. Natychmiast po przybiciu do brzegu rozpalamy ognisko. Bez skutku tłumaczymy Piotrowi, że jesteśmy w lesie, a pan Janusz, który przywiezie nam namioty to w końcu leśniczy (na szczęście to nie jego rewir) – ognisko jest naprawdę duże. Grzejemy nasze przemarznięte powłoki. W pewnym momencie stwierdzamy euforycznie: nie ma meszek ! Ani jednej! Z ambiwalentną mieszaniną żalu, że nie możemy zostać z kolegami na biwaku, i ulgi związanej z perspektywą znalezienia się w naprawdę suchym miejscu, Krystyna i ja odjeżdżamy samochodem pana Janusza - który przywiózł namioty - do Łęgowskich. Nie mamy najmniejszej możliwości wyboru – nasze śpiwory są zupełnie mokre, nie mamy też żadnych suchych ubrań. Widząc stan nasz i naszych rzeczy, Kasia Łęgowska włącza piece akumulacyjne oraz urządzenia służące do suszenia czegoś tam w celach naukowych. Istnieje nadzieja, że nazajutrz będziemy mieli suche ubrania. Tymczasem, zgromadzeni w ogólnej kuchni gospodarze i goście stacji (myśliwi i naukowcy), ratują nas jak mogą - koniakiem i przepysznym „linem pod śmietaną”. Jest dobrze. Pozostali uczestnicy spływu też nie narzekają. Jest ognisko, jedzenie, trochę piwa, i - przede wszystkim - nie ma meszek.
4. Dzień trzeci (sobota, 21 czerwca)
Ponoć pole biwakowe w Pakotulsku słynie z pięknych wschodów słońca. Nie jest jednak dane nam tego doświadczyć - słońce wstaje w czerwcu ok. 4 nad ranem, a my po przeżyciach poprzedniego dnia śpimy mocno. Krystyna i ja dojeżdżamy zresztą na miejsce biwaku - z panem Januszem, który zabiera dobytek biwakujących - dość późno. W rezultacie wrzucamy kajaki do wody po 11. przed południem. Płyniemy przez jezioro Szczytno. Początkowo wszystko wydaje się „proste, łatwe i przyjemne”. Momentami ukazuje się nawet słońce, fala na jeziorze jest umiarkowana, zaś do „przelotnych deszczy” zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Popełniamy jednak fatalny w skutkach błąd. Zgodnie ze wskazaniami przewodnika i, załączonej do niego, mapy przepływamy jezioro w poprzek, by płynąć wzdłuż jego lewego względem kierunku spływu, czyli wschodniego brzegu. Tymczasem wiatr mamy południowo-zachodni, i tylko trzymanie się zachodniego brzegu, dałoby nam przed nim, częściową przynajmniej, osłonę. Szczytno jest jeziorem średniej wielkości (645,2 ha) o skomplikowanym, wydłużonym, typowym dla jezior polodowcowych, kształcie (długość 8,3 km, szerokość 1,6 km); wystarczająco wszakże dużym by wiatr miał się gdzie się rozhulać. Musimy nim przepłynąć ok. 6-7 kilometrów. Po wypłynięciu zza osłaniających nas cypli i wysp trafiamy na ... sztorm. Fale przelewają się przez burty naszych, miotanych wichrem, kajaczków. Każda przerwa w wiosłowaniu powoduje cofanie się, zaś intensywny wysiłek wioślarzy ma taki jedynie skutek, że posuwamy się z prędkością, wycieńczonego i zniechęconego do życia, żółwia. Do tego, rzecz jasna, pada. Dla niektórych z nas, jest to najbardziej dramatyczny dzień spływu. Lusia nie umie pływać. Ma, co prawda, założony jeden z dwóch kapoków, jakimi jedynie – dzięki własnej lekkomyślności – dysponujemy, lecz ma również nieszczęsne kalosze, nie bez przyczyny nazywane przez wodniaków „kotwicami”. Nadto Mietek ciągle poucza ją, by nie wierciła się, gdyż grozi to w każdej chwili wywróceniem łódki. Lusia przestaje zatem wiosłować, zamiera w bezruchu i ... odmawia różaniec. Pan Bóg wysłuchał jej próśb; Mietek wszakże musi machać wiosłami za dwoje. Ania nie ma kapoka, który wielkodusznie (lub raczej lekkomyślnie) oddała Piotrowi. Umie co prawda trochę pływać, ale raczej na krytym basenie niż we wzburzonym jeziorze. Jurek pociesza ją, że w wypadku wywrócenia kajaka dnem do góry, powstanie pod nim poduszka powietrzna, do której spróbuje doholować Anię, by tam, pod kajakiem, oczekiwać na pomoc. Nie wydaje się, by argumenty te zbytnio Anię uradowały. Na domiar złego, nasze kajaki maja zdecydowaną tendencje do „ostrzenia”, czyli ustawiania się dziobem pod wiatr. Z uwagi na jego kierunek, oznacza to ośli upór łódek do wypłynięcia na środek jeziora, podczas gdy – z oczywistych względów – najchętniej trzymalibyśmy się jego brzegu. Aby utrzymać, przynajmniej mniej więcej, kierunek wiosłujemy tylko z jednej (na szczęście prawej) strony kajaków , a i tak znosi nas coraz bardziej. W pewnym momencie Jurek i nieszczęsna Ania znajdują się paręset metrów od brzegu. Wreszcie, wyczerpani, jakimś cudem dopływany do wymarzonego cypla. Po jego opłynięciu, sytuacja zmienia się radykalnie. Mamy wiatr w plecy! Nasze kajaki zmieniają się w motorówki. Wioseł używamy jedynie do korekty kierunku dryfu. Można wreszcie odpocząć, zapalić papierosa, napić się, zjeść coś. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek na Wyspie Zamkowej. Od XI do XIII w. Był tu gród – siedziba władców Pomorza, później kasztelania szczycieńska. Niestety, nie pozostały z tego okresu żadne widoczne ślady. Całą wyspę zarastają - oprócz drzew i krzaków – wysokie pokrzywy, znacznie utrudniające, szczególnie koleżankom, właściwy cel naszej tutaj wizyty. Humory, mimo zmęczenia, znakomite. Nie psuje ich nawet widoczna nieopodal, na północnym brzegu jeziora, Góra Szubieniczna, kiedyś miejsce kaźni. Dalej, ciągle pchani przez wiatr, płyniemy już bez większych przygód. Po odszukaniu prawie niewidocznego przesmyku, wpływamy na wąskie, typowo rynnowe, jezioro Szczycienko. Wciąż mamy wiatr od rufy a - naprawdę już teraz krótkotrwałe - deszcze, zupełnie przestały nam przeszkadzać. Od czasu do czasu pojawia się nawet słońce. Można zatem podziwiać urodę okolicy. Wznoszące się dość stromo brzegi wydają się być ostoją spokoju. Z rzadka występujące, zwykle nieco zaniedbane, zabudowania jedynie wzmacniają to wrażenie. Znakomite miejsce na emeryturę dla kogoś znużonego gwarem i pośpiechem. Należy się spodziewać, że niedługo tak pozostanie – co zamożniejsze mieszczuchy wykupią te domki i stodoły, by zmienić je na letniskowe „dacze”. Widziałem nieopodal, w Borach Tucholskich, całą wieś zamieszkaną prawie wyłącznie przez letników. Po pokonaniu jeziora Szczycienko oraz krótkiego odcinka Brdy wpływamy na jezioro Długie, na końcu którego zaplanowaliśmy kolejny biwak. Tym razem jest to miejsce, przynajmniej w porównaniu z poprzednimi, wysoce cywilizowane - O.S.i R. w miejscowości Przechlewo. Odbywa się tam akurat „Święto Kupały”. Dzieci, z właściwym im wdziękiem, przedstawiają inscenizację poświęconą starym słowiańskim bogom, my zaś raczymy się gorącą (cóż za przyjemność!) pizzą czy fasolką oraz schłodzonym piwem. Dla Krystyny, Tomka, Piotra oraz dla mnie, to już, niestety, ostatni dzień spływu. Z różnych powodów musimy wszyscy być w Kaliszu najpóźniej w niedzielę wieczór. Postanawiamy zatem nocować u Łęgowskich, by nazajutrz rano wyruszyć w drogę powrotną. Odwlekamy tę chwilę możliwie najdłużej, lecz w końcu musimy zadzwonić po pana Janusza, by zabrał nas i nasze kajaki, zaś kontynuującym spływ przywiózł ich rzeczy i namioty. W stacji SGGW nie ma ani właścicieli, ani większości gości (pojechali na jakąś myśliwską imprezę świętojańską). Namawiam zmęczonych kolegów na krotki spacer, oczywiście nad Brdę. Rzeka ma tutaj, na terenie stacji i otaczających lasów, najwyżej 2 metry szerokości i jest krystalicznie czysta. Wodę można z niej pić bez przegotowania, (co z upodobaniem czyni towarzyszący nam pies Łęgowskich – wspaniały ogar polski Tramp, przezywany na co dzień Trampkiem). Aż trudno uwierzyć, że również tym, wąskim i krętym, odcinkiem Brdy wiedzie szlak spływu. Zachęceni pięknym (bezdeszczowym!!!) wieczorem, postanawiamy wrócić inną drogą. Las jest wspaniały. Wysokie, dorodne drzewa, brak krzaków i innych „chaszczy”, upodobniają go nieco do ogromnego parku. Skręcamy w leśny dukt, potem następny i ... tylko Trampek wie gdzie jesteśmy. Pies jednakże, zachwycony długim spacerem ani myśli o wskazaniu nam drogi do domu. W rezultacie, kilkusetmetrowy spacerek przeradza się w pomad dwugodzinny marsz przez mroczny, wieczorny las. Po całym dniu wiosłowania!!! Koledzy, którzy pozostali na biwaku nad jeziorem, mają zupełnie inne atrakcje. Po, tradycyjnym dla nocy świętojańskiej, puszczaniu wianków, w ośrodku rozpoczyna się, równie tradycyjna, dyskoteka. Na początku jest przyjemnie, lecz później, zmęczeni kajakarze woleliby spokojnie pospać.
5. Dzień czwarty (niedziela, relacja trochę z drugiej ręki)
Ranek w stacji SGGW jest leniwy i pełen uroku. Pogoda wreszcie odpuściła, ukazało się słońce, i tylko, trochę zbyt głośny, śpiew ptaków zakłóca nam sycenie się urodą i spokojem tego miejsca. Po śniadaniu, siedząc na ganku, długo (3 piwa) rozmawiamy z Darkiem Łegowskim. Darek jest pracownikiem naukowym i wykładowcą SGGW, a także zapalonym myśliwym. Bardzo ciekawie mówi nie tylko o otaczającej nas przyrodzie, ale i o ludziach z nią związanych. W drogę do Kalisza wyjeżdżamy dopiero w południe. Tylko przez przypadek udaje się nam (prawie) nie zgubić drogi do naszego, kochanego miasta. Kolegom kontynuującym spływ aura sprzyja. Deszcze ustały, pojawiło się słońce, a i Brda stała się bardziej przyjazna. Po wypłynięciu z jeziora Końskie, rzeka wije się pośród łąk. Nurt jest spokojniejszy, kajaki przestały się obijać o zwalone drzewa. Spływ nabiera przyjemnego, rekreacyjnego charakteru.. Wreszcie można dowoli nacieszyć się ciszą (Dahlke nie śpiewa, bo wyjechał), i spokojnie podziwiać urokliwy, tak rzadko już występujący, nie zeszpecony przez człowieka, krajobraz. Jest nawet czas na dłuższy postój i – co na tym spływie niezwykłe – opalanie się. Kilkaset metrów po przepłynięciu obok, wpadającej do Brdy, rzeki Lipczynki, znajduje się most we wsi Sąpolno. Tutaj spływ się kończy. Ania, Lusia, Mietek i Jurek wracają, z panem Januszem i kajakami, do leśniczówki, od której zaczynaliśmy płynąć. Zamieniają łódki na samochód i wyruszają w drogę do domu. Mimo że jadą w nocy, bez przygód trafiają do Kalisza. Latem 2004 planujemy duży, wieloosadowy, spływ rodzinną Prosną. Chcielibyśmy na nim widzieć jak najwięcej koleżanek i kolegów asnykowców. Potem wybieramy się na Drawę. Zapraszamy! Michał Witkowski |
|