Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu Wspomnienia 
ppłk. sap. W.P. inż. 
Jerzego Staneckiego

 

Cienka żółta linia

Szanowni Koledzy drodzy Przyjaciele z pod znaku G.H.A.

 

Zauroczony uczestnictwem w świętowanej przez Was 162. rocznicą urodzin patrona Szkoły i Waszego Stowarzyszenia.
      Celebrowaliście ją, jakby to był jakiś wielki jubileusz, a nie któraś rocznica. Tak było w gmachu szkoły Szkoły, tak było pod pomnikiem Adama, a zwłaszcza w Katedrze na uroczystej Mszy koncelebrowanej przez pięciu kapłanów-wychowanków "Asnyka". Wszędzie uroczysty podniosły nastrój, powaga bez sztucznego patosu i napuszonych przemówień spontaniczność, serdeczność i głęboki szacunek dla tradycji.
      W każdym momencie tej uroczystości moje stare 85-letnie serce człowieka, któryś kiedyś tam jako smarkacz był ledwo dwa lata uczniem gimnazjum imienia Adama Asnyka czuło - "Że to Polska właśnie". A później, na zebraniu koleżeńskim doznałem od Was tylu dowodów bezinteresownej przyjaźni i zainteresowania, że czułem się nimi zażenowany.
    Najserdeczniejsze dzięki Wam wszystkim za te niepowtarzalne przeżycia. Nie wymieniam niczyich nazwisk, ale dekorację znaczkiem szkolnym i obdarowanie pamiątkowym krawatem długo będę pamiętał i wspominał z wielką radością. Jesteście wspaniali nie tylko od święta, ale również w swojej działalności, czego dobitnym dowodem jest luksusowo wydany "Asnykowiec"
      Wielka cześć i chwała za tę kalisko-asnykowską Małą Ojczyznę, z której dzięki Wam powstanie wkrótce wielka i wspaniała!
      Pozwólcie, że to wspomnienie zwieńczę słowami pieśni Filomatów: "Stwórzmy przyjacielskie koło i zanućmy pieśń wesołą - póki mam czas - póki mamy Czas!"

Wasz kolega i entuzjasta
Jerzy Stanecki

Cienka żółta linia

Warszawa 14.06.2000

Witam cię Janie - Pierwszy Asnykowcu !

Słowo się rzekło - Kobyłka u płotu - więc masz - czego chciałeś!

Nagryzmoliłem, co stara pamięć w resztkach szarych komórek zachować zdołała.

Przyjmij więc i poczytaj z wyrozumiałością dla pewnych nieścisłości, które do moich wspomnień i relacji wkraść się mogły, zwłaszcza, że od tamtych zdarzeń i przeżyć upłynęło ponad 72 lata - prawie trzy czwarte wieku.

Niech Ci się więc czyta i również wspomina Twoje własne chłopięctwo

SALVE PUER! -

i do następnego spotkania z Przyjaciółmi

nie tylko "od Asnyka"

Szanowni koledzy
wychowankowie humanistycznego gimnazjum męskiego
im. Adama Asnyka w Kaliszu.

Na wstępie przepraszam Szanowne Absolwentki wymienione w tytule szkoły, że zwracam się tylko do Kolegów, ale w moich latach gimnazjalnych u Asnyka koedukacji nie było. 

Podobno tylko góra z górą się nie schodzi, ale tylko podobno, natomiast człowiek z człowiekiem prawie zawsze! Tak było i tym razem, w dniach 23-25 maja b.r. w Ostródzie, w uroczym hotelu "Park" nad jeziorem Drwęckim. Tam oddział Polskiego Związku Inżynierów Budownictwa w Olsztynie urządził tradycyjne doroczne spotkanie "młodzieży srebrnego wieku"- czyli Krajową Naradę Seniorów Budownictwa - XVI z kolei w okresie 24 lat zorganizowanego funkcjonowania tego środowiska. Zjechało się nas z całej Polski kilkadziesiąt osób w wieku znacznie poprodukcyjnym. Tylko nieliczni uczestnicy tych narad z roku na rok co sami. Znaczna ich grupa jest obecna po raz pierwszy i tam dopiero się poznają, a wzajemne rekomendacje następują przeważnie przy stole, przy wspólnych posiłkach. Tak też było w przypadku, który zaraz opiszę. 

Zdarzyło się to przy obiedzie, drugiego dnia spotkania. Moim vis-a-vis był Kolega o podstawie i rysach Wikinga, ale spojrzeniu dobrotliwym i wesołym, o czym świadczył skrzący się w jego oczach chochlik. Zaciekawiła mnie ta postać, do której z miejsca poczułem sympatię, więc zapytałem - skąd pochodzi. Odpowiedział, że z Kalisza, że jest wychowankiem przedwojennego gimnazjum, a obecnie liceum im. Adama Asnyka, że był zaprzyjaźniony z nieodżałowanej pamięci Henrykiem Kinastowskim zwanym w kręgach naszego Stowarzyszenia -"księciem na Kaliszu". Tym "Wikingiem" okazał się przemiły Kolega Jan Mak - pierwszy Asnykowiec w Waszym Stowarzyszeniu wychowanków. Odwzajemniłem się Koledze oświadczeniem, że dawno, dawno temu ja też byłem uczniem wspomnianego gimnazjum i, że z pięknym miastem Kaliszem łączą mnie sentymentalne wspomnienia. 

I tak się zaczęło! Od słowa do słowa zaczęliśmy snuć wspomnienia i - ani się obejrzeliśmy, jak spontanicznie staliśmy się przyjaciółmi z wszelkimi tego faktu konsekwencjami. Na "do widzenia" przyrzekłem Mu, że po powrocie do domu opiszę swoją "przygodę z Kaliszem" i... wyściskaliśmy się setnie, a że Jan jest chłop mocarny, więc przez parę dni odczuwałem skutki tych serdeczności - "namacalnie". 

A teraz "ad rem"! 

Do "Asnyka" uczęszczałem w latach 1927-1929 do 3-ej i 4-ej klasy gimnazjum starego (8-mio klasowego) typu. Mieszkałem wówczas na tzw. stancji u P. P Gałczyńkich, przy al. Józefiny pod numerem 19, w domu należącym do rodziny Fibigerów - właścicieli słynnej wytwórni pianin. W niedalekim sąsiedztwie była kawiarnia z ogródkiem "U Wypiszczyka", gdzie na małej estradzie w ciepłe wieczory produkował się prowincjonalny kabarecik i tańcowały skąpo odziane girlasy. Ale o tym będzie później.

U Asnyka znalazłem się ze względów rodzinnych, ponieważ wiosną 1927 roku mój ojciec Stanisław objął dobrą posadę w zarządzie pobliskiej cukrowni Zbiersk położonej ok. 25 km na północ od Kalisza. Przedtem byłem uczniem znanego w Warszawie gimnazjum Górskiego, w tym, którego uczniowie nosili "kepi wojska francuskiego". Tu rozpocząłem edukację i zakończyłem tzw. średnie wykształcenie maturą, w maju 1933 roku.

A teraz, gwoli prawdzie muszę się trochę pochwalić. Otóż byłem u Asnyka niemal bardzo dobrym uczniem czwórkowo-piątkowym, ponieważ miałem dobre przygotowanie od "Górala" i więcej niż przeciętne zdolności do przedmiotów humanistycznych zwłaszcza do języków obcych - łaciny i niemieckiego, którym już wówczas posługiwałem się nieźle w mowie i piśmie. Słabiej było z matematyką i fizyką - na trójkę, a już całkiem źle z chemią której ani w ząb pojąć nie mogłem. Ponadto byłem bardzo dobrze i harmonijnie rozwinięty fizycznie, wygimnastykowany i wszechstronnie wysportowany, do czego miałem ogromne zamiłowanie, predyspozycje psychofizyczne i do czego, od wczesnego chłopięctwa, zachęcał mnie i osobiście zaprawiał mój wspaniały ojciec.

Dobrze biegałem krótkie dystanse, skakałem w dal, jeździłem na sportowym rowerze, dobrze pływałem i wiosłowałem na łodziach sportowych oraz z wielkim zapałem i znaczącymi postępami uprawiałem tenis ziemny, a w zimie z powodzeniem łyżwiarstwo figurowe. Mimo szczupłej postaci i tylko nieco wyżej średniego wzrostu byłem bardzo silny i zwinny, co zyskało mi przydomek "sprężynka". Ponadto znałem również i miałem niemal perfekcyjnie opanowane kilka chwytów i ciosów z japońskich walk obronnych.

W szkole u Asnyka poza standardowymi ćwiczeniami w sali gimnastycznej żadnych dyscyplin sportowych nie uprawiano, a na świeżym powietrzu niemal narodową, koronną grą z piłką były "dwa ognie". Grało się w nią na wyżwirowanym dziedzińcu szkolnym na tzw. zajęciach w.f. i nawet na dużych pauzach. Wtedy grali uczniowie z różnych, również starszych klas.

Dzięki opisanym walorom fizycznym byłem w tej grze bardzo dobrym i cenionym zawodnikiem i to mi bardzo pomogło zaistnieć w nowym środowisku szkolnym i uzyskać w nim odpowiednią pozycję. Ale początki były trudne, a nawet bardzo trudne!

W klasie było trzydziestu paru chłopaków pochodzących z różnych środowisk reprezentujących lokalną społeczność od zamożnej grupy ziemiańsko – kupiecko - inteligenckiej poprzez proletariat miejsko-chłopski aż do jednostek z marginesu społecznego. Trzeba bowiem pamiętać, że było to gimnazjum państwowe o minimalnych opłatach i bardzo znacznych ulgach dla niezamożnych. Mieliśmy również w klasie trzech izraelitów. Jeden z nich śliczny jak amorek i powszechnie lubiany Józio Saks był prymusem i niezłym sportowcem, miał dobre zadatki na piłkarskiego bramkarza. W "dwóch ogniach" zręcznie i skutecznie łapał piłkę w locie popisując się niekiedy niemal profesjonalnymi robinsonadami.

Mimo zdecydowanych i widocznych różnic społecznych i stopnia zamożności wszyscy ci chłopcy byli tutejsi, czyli swoi. Znali się od lat między sobą w szkole i w swoich miejscach zamieszkania - również ich rodziny. Ta mała społeczność klasowa była bardzo zwarta i solidarna, a panowało w niej - horrible dietu - prawo pięści!

Rej w klasie wodził Stach (nazwiska nie pamiętam) żulik z Zarzecza, około 15 letni krępy, silny jak byk i zwinny jak żbik, bezwzględny i złośliwy, a przy tym tchórzliwy. Nawet uczył się dość dobrze. Do jego paczki, ale trochę z nim konkurując, należeli bracia Janczewscy, synowie nauczyciela gimnazjalnego u Kościuszki, również starsi od średniej klasowej. Starszy z braci, chłop jak kloc, wysoki, kościsty o rysach mongoidalnych, stąd przydomek "Tatar" piąchy miał jak młoty kowalskie i budził postrach gdy wpadł w szał gniewu, a zdarzało się mu to dość często. Młodszy - Lolek, też niezły osiłek, przystojniaczek, do bójki raczej nie był skory.

Do tego "towarzystwa" pewnego wrześniowego poranka wkroczył "obcy" i nie byle jaki, ani potulny, więc trzeba mu było "dać popalić" żeby wiedział kto tu rządzi. Zaraz pierwszego dnia, na dużej pauzie zaczepił mnie Stach dość plugawym słowem i fangą w ucho. Moja odpowiedź była krótka, cicha i radykalna. Jednym chytrym rzutem dżudo powaliłem go na podłogę i bez słowa odszedłem na bok. Działo się to w obecności kilkunastu kolegów, a napastnik już więcej ze mną nie zadzierał.

Trochę inaczej było z "Tatarem". Kilka tygodni popatrywał na mnie ponuro i wyzywająco, aż wreszcie znalazł powód do wyzwania mnie na szkolną corridę. Odbywała się ona po lekcjach na dziedzińcu szkolnym. Kilkunastu kolegów tworzyło zwarty krąg, w którym walczyli przeciwnicy - dosłownie do pierwszej krwi. Z Tatarem starłem się dwa razy, a wynik był remisowy. Obydwaj mieliśmy porządnie rozkwaszone nosy i posoczyliśmy obficie. Z Lolkiem nie walczyłem. Ze względu ma swoją ładną buzię wolał jej uszkodzenia uniknąć i zwady ze mną nie szukał, wystarczył przykład Stacha i starszego brata.

Tak oto, żeby praktycznie zaistnieć w tej sztubackiej społeczności musiałem sobie do niej pięściami wyrąbać prawdziwie krwawą ścieżkę. A był rok 1927 i zjawisko tzw. zielonej fali nie było wówczas znane. Po tych wstępnych manewrach wszyscy trzej bohaterowie pięści zostali moimi przyjaciółmi, a Stach poprosił mnie żebym go nauczył kilku "japońskich chwytów". Chętnie spełniłem jego prośbę, a uczniem był nad wyraz pojętnym.

Z "ciała pedagogicznego" prawie nikogo nie pamiętam. Przypominam sobie jedynie dwie osoby. Pierwszy to szkolny prefekt jezuita, ksiądz kanonik Franciszek Osadnik - postrach nieletnich amatorów wieczornych spacerów w towarzystwie płci pięknej aczkolwiek nie zawsze słabszej. Obowiązywał wówczas rygorystycznie egzekwowany zakaz przebywania młodzieży szkolnej poza domem po godzinie 21 bez opieki osób dorosłych. Ksiądz kanonik tropił "przestępców" bezwzględnie, a trzykrotnie przyłapanemu groziła surowa nagana, a nawet wydalenie ze szkoły. Ksiądz kanonik miał taki nerwowy tick w jednym uszkodzonym na wojnie oku i z dwuznacznym gestem palców prawej ręki śmiesznie fukał przez zaciśnięte wargi. Jego charakterystycznym powiedzonkiem do wieczornego spacerowicza było: "gdzieś się szwendał kwiatku różany?" W związku z tym nerwowym tickiem krążył o wielebnym ostry dowcip, który, ze względu na głęboki szacunek dla osoby, tylko w części przypomnę. Otóż pojechał Kanonik do Warszawy od Limina do ks. kardynała Hlonda. A że pociąg przyjechał wieczorem, musiał nasz pielgrzym gdzieś przenocować. Wynajął więc fiakra i kazał dorożkarzowi zawieźć się "do hoteliku - panie - do hoteliku" mrużąc przy tym nerwowo uszkodzone oko, a dowcipny i cwany sałata zawiózł duchowną osobę do lokaliku pod czerwoną latarnią.

Ale był to wspaniały katecheta, światły i wielkiej dobroci człowiek, kochający młodzież szczerze i gorąco i umiejący trafić do serc i umysłów rozbrykanej nieletniej czeredy. Wspominam Go z głębokim szacunkiem i sentymentem!

Drugi, to nauczyciel języka niemieckiego - Pan Kłosiński albo Kłosowski, który wymagał od nas w klasie trzeciej uczenia się na pamięć podręcznikowych tekstów i na klasówkach żądał dosłownego napisania z pamięci wybranej przez siebie czytanki z poprzednich kilku lekcji.

Buntowałem się przeciwko takiej, moim zdaniem bezmyślnej i mechanicznej metodzie wkuwania i jedną klasówkę napisałem prawie bezbłędnie - własnymi słowami, jako że, jak wspomniałem, dość swobodnie posługiwałem się tym językiem. Naturalnie oberwałem dwóję, bo pan profesor uznał, że nie nauczyłem się podręcznikowego tekstu. Wściekły i zbuntowany oświadczyłem zdumionemu i gorszonemu moim zachowaniem nauczycielowi, że na następnej klasówce ściągnę zadany tekst bezpośrednio z podręcznika, co do przecinka i nie dam się profesorowi na ściąganiu przyłapać. I wygrałem przez przemyślne podwieszenie książki pod marynarką przy pomocy elastycznych gumowych szelek. Pan profesor, w następnej klasie zaniechał metody automatycznego wkuwania i zaczął uczyć nas samodzielnego myślenia i posługiwania się przyswojonym zasobem słów i zwrotów obcego języka. Ale byliśmy już wtedy o rok starsi i dojrzeliśmy do nowej metody studiowania. Po wielu latach zrozumiałem, że wtedy kilkunastoletni sztubak nie miałem racji Nie pojmowałem głębokiej treści łacińskiej sentencji "repetitio mater studiorum est". Tą metodą w latach sześćdziesiątych, młody, a biedny student wydziały dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego - niejaki Zygmunt Broniarek - przez wkuwanie tekstów na pamięć opanował biegle pięć języków obcych - angielski, francuski, niemiecki, rosyjski (z gorliwości partyjnej) i szwedzki.

Z nieco innej skarbonki wspomnień mojej przygody z Kaliszem pamiętam, że obowiązywał wtedy powszechny w całym kraju zakaz należenia młodzieży szkolnej do pozaszkolnych klubów i zrzeszeń sportowych.

Ale ja ubóstwiałem sporty związane z wodą, a Kalisz przecież jest opasany i przepasany licznymi wstęgami wspaniałej krystalicznej wówczas wodzie rzeki Prosny. Mieszkałem nad jednym z jej ramion, w pobliżu wspaniałego parku miejskiego, gdzie miała swoją siedzibę, przystań i spory tabor sportowych łodzi wiosłowych. Sekcja Wodna "Prosna". Czy w takich warunkach można oprzeć się pokusie?! Jakże to, - być w Rzymie i Papieża nie widzieć? A może lizać smakowity cukierek przez szybę?! O! - co to, to nie! - moi mili. Nie namyślając się więc długo, w tajemnicy przed władcami szkolnymi i skłamawszy, że ukończyłem lat 15, bo nawet na tyle wyglądałem, za wiedzą i życzliwym przyzwoleniem ojca - zapisałem się do sekcji wioślarskiej klubu i w miesiącach ciepłych - przez dwa lata harowałem w charakterze galernika na czwórkach ze sternikiem od pozycji nosowego aż do "szlakowego" osady. Frajdocha była ogromna, ale wkrótce sprawa się "rypła", bo na jednym z treningów przyłapał mnie sam dyro i o mało nie wyleciałem z "budy". Ale od czego się ma dobrego i trochę wpływowego ojca, więc całej "aferze" łeb ukręcono, a ja ku uciesze własnej i zadowolonego taty galernikowałem nadal. Z ubolewaniem stwierdzam, że wśród swoich rówieśników szkolnych partnerów nie miałem, bo chyba byli zbyt leniwi. Co niektórzy kajakowali trochę na wakacjach, ale to wszystko. W tenisa w Kaliszu nie grałem. Nie było kortów dostępnych dla młodzieży, sport ten nie był jeszcze popularny, uważany za ekskluzywny i uprawiany raczej przez bogate snobujące osoby. W tej grze wyżywałem się na wakacjach i w ciepłe sobotnio-niedzielne bytności w Zbiersku, gdzie mój tata wybudował wspaniały kort betonowy i zorganizował prawdziwą sekcję tenisową. Skoro już "robimy w sporcie" świerzbi mnie język żeby napisać parę zdań o bardzo ciekawym koledze. Imienia jego niestety nie pamiętam, więc nazwiemy Go - Bogdan. Wyróżniał się postawą, urodą, inteligencją, sposobem bycia i usportowieniem. Był to młodszy syn znanego, nie tylko w Kaliszu, lekarza - okulisty - doktora Koszutskiego. Byliśmy serdecznie zaprzyjaźnieni. Jego starszy brat Jerzy już wówczas dorosły mężczyzna uprawiał wyczynowo kolarstwo torowe i często trenował na nowym stadionie zlokalizowanym chyba na Winiarach. Na Olimpiadzie w Los Angeles w roku 1928 zdobył dla Polski w tej dyscyplinie srebrny albo brązowy medal. Ale miał dwie pasje: rower i fortepian. Wkrótce po olimpiadzie, na treningu uległ wypadkowi i złamał wskazujący palec lewej ręki. Po udanej operacji zarzucił sport kolarski i całkowicie poświęcił się swojej drugiej pasji - muzyce i wkrótce zasłynął jako twórca i kierownik jednego z najlepszych w Europie chórów rewelersów - chóru Juranda.

Miałem również zaszczyt jako sztubak być przedstawiony dostojnemu ojcu obydwu młodzieńców. Panu doktorowi Koszutskiemu. Był to przemiły, dystyngowany Pan, cichy skromny o ujmującym sposobie bycia i zniewalającym uśmiechu. Jeszcze przed wojną został wybrany na urząd prezydenta miasta i sprawował tę godność wiele lat.

Po raz drugi i niestety ostatni zetknąłem się z Panem Doktorem - Prezydentem wiosną 1946 roku, gdy jako dowódca samodzielnej jednostki taktycznej saperów przybyłem na rozminowanie miasta i okolic Kalisza. Swoją "kwaterę główną" miałem wówczas w majątku Złotniki koło Opatówka należącym przed wojną do głównego akcjonariusza cukrowni Zbiersk Pana Wojciecha Wyganowskiego (poza zbieżnością imion i nazwisk nie mających nic wspólnego z prezydentem m.st. Warszawy w latach 90-tych). Pan prezydent Koszutski przyjął mnie w urzędzie miejskim z rewerencją przysługującą jedynie bardzo ważnym osobistością i z przysłowiową staropolską gościnnością, a rozpoznawszy w osobie polskiego oficera dawnego sztubaka od Asnyka - rozczulił się do łez ze zrozumiałą wzajemnością. Było to jedyne po wojnie i ostatnie nasze spotkanie. Wkrótce po tym został brutalnie zdjęty z urzędu przez dyktaturę proletariatu i zmarł niemal zapomniany przez regionalną społeczność, której w ciągu całego swojego życia wyświadczył niemierzalne ilości wszelkiego dobra.

Tak oto dziwnie splatają się losu ludzkie i sprawdza się porzekadło o górze i człowieku.

Jak na początku wspomniałem, uczęszczając do Asnyka mieszkałem na stancji. Opiekunką naszą była pani Janina Gałczyńska, przystojna około 40 letnia nie pracująca zawodowo nauczycielka gimnazjalna, poświęciła się swojemu chromemu ojcu, emerytowanemu dyrektorowi oddziału jednego z banków w Kaliszu i byłego wyższego urzędnika zarządu fabryki Fibigerów. Osobistość znana i szanowana w mieście.

Mieszkanie było duże, 4-o lub 5-o pokojowe, w lewej oficynie na 3-im lub 4-ym piętrze. W największym, najdalszym od prywatnych pokoju o powierzchni około 3Om kwadratowych mieszkało pięciu pensjonariuszy w bardzo różnym wieku. Ponad 20-letni kuzyn Pani Janiny nieco zmanierowany bon-vivant, 19-letni repetujący maturzysta Norbert syn rejenta z Pleszewa, wesoły brat podśpiewujący ładnym głosem arie i aryjki operetkowe, 17 letni poczciwym duży i grubawy Michał grający na okarynie z niezbyt zamożnej okolicznej rodziny ziemiańskiej, mimozowaty i grzeczniutki Stasio S. dziedzic znacznych dóbr koło Ostrowa Wielkopolskiego;- wszyscy od Kościuszki i jako piąty ja 13-letni smarkacz od Asnyka rzępolący nieźle, około 5 lat na skrzypcach i z talentem grający na nerwach naszej pani Janiny, która panicznie bała się moich szatańskich pomysłów, natomiast byłem ulubieńcem starszego pana Gałczyńskiego. Obok naszego pokoju był pokój stołowy z balkonem, z którego po zgaszeniu światła w ciepłe wieczory obserwowaliśmy "nocne życie w ogródku-kawiarni "U Wypiszczyka". Rodzina Michała zaopatrywała dom naszej opiekunki w płody rolne, zwłaszcza jarzyny i owoce - wspaniałe aromatyczne jabłka i śliwy. Razu jednego, na balkonie stała cała skrzynka dużych jak granaty, jędrnych ciemnofioletowych śliw. Wieczór był pogodny bezgwiezdny, a w ogródku odgrywały się swawolne igrce półgołych girlasów. Przy suto zastawionych stolikach było pełno gości. Wpadł mi wtedy szatański pomysł urządzenia zawodów, kto dorzuci śliwą do "Wypiszczyka". I zaczęło się bombardowanie. Tylko pojedyncze pociski dotarły do celu, bo było za daleko, - w linii balistycznej około 100 metrów. ale trzy czy cztery były celne. Jeden trafił w środek stolika powodując spustoszenie wśród filiżanek i kieliszków z napojami, drugi trafił starszego pana w łysinę, a trzeci wylądował w dekolcie girlasy. Powstał rwetes i złorzeczenia na nieznanych sprawców ataku z powietrza, a my "ryliśmy" ze złośliwej uciechy. Naturalnie wystrzelaliśmy prawie całą amunicję, a najlepszym bombardierem okazał się śpiewający Norbert. Tylko grzeczny Stach nie brał udziału w "zawodach", a Pani Janina daremnie następnego dnia szukała wyparowanych śliw. ale przed południem, gdy Pani Janina była na zakupach zjawił się w mieszkaniu rewirowy poszukujący sprawców nocnego bombardowania. Ale trafił na starszego Pana, który odpowiednio przemówił mu do rozumu i spławił kwitkiem. I tak się nam upiekło, tylko rodzice Michała musieli przysłać nową skrzynkę śliwek. A cały rachunek zapłacił inicjator zabawy, któremu rodzony ojciec wymierzył sprawiedliwie na tzw. przez Melchiora - "Kinga" - siądźkę.

Moja codzienna droga do szkoły wiodła przez mostek koło elektrowni napędzanej maszyną parową, której olbrzymie koło zamachowe widoczne było z mostku i dalej krótką uliczką do placyku zwanego chyba Małym Rynkiem obok słynnej na całą Polskę piekarni - ciastkarni Pana Mystkowskiego wypiekającego najlepszy w świecie pumpernikiel i gryzkowe chlebki z rodzynkami w kształcie owczych serków - oscypków - tylko, że płaskie nie licząc wspaniałych chrupiących kajzerek i rogalików, na które to frykasy wydawałem prawie wszystkie kieszonkowe pieniążki. Jeszcze dzisiaj na wspomnienie tych pyszności cieknie mi ślinka i wcale się tego nie wstydzę.

Opis mojej "przygody z Kaliszem" byłby nie pełny i fałszywy gdybym pominął w nim sferę romansową, a zawsze, od najmłodszych lat byłem łasy na wdzięki płci odmiennej. Jak głodny kocur na sperkę popatrywałem łakomie na okrągłości głębokiego dekoltu naszej opiekunki, czym wywoływałem pąsy na jej policzkach i nerwowe zażenowanie, ale obiektem moich sztubackich westchnień była śliczna, czupurna i przekorna Baśka, moja rówieśnica, córka jednego z wyższych urzędników zarządu cukrowni Zbiersk, a w Kaliszu uczennica gimnazjum z internatem Ś. Nazaretanek na Winiarach. Przestawałem z Nią tylko w domu, na wakacjach i feriach świątecznych, natomiast w mieście widywałem ją rzadko, w parku, na zbiorowych spacerach odbywanych w określone dni pod nadzorem co najmniej dwóch sióstr zakonnych. Jednak w tym okresie rozwoju byłem prawie wyłącznie pochłonięty sportem i nauką i dopiero w okolicach matury zacząłem na dobre i z powodzeniem interesować się dziewczynami. Popularne porzekadło, że chłop żywemu nie przepuści znalazło w mojej osobie całkowite potwierdzenie. Ale to już inna historia i raczej nie temat do zwierzeń.

Z tak zwanych rozrywek w mieście prawie że nie korzystałem. Przez całe dwa lata jeden, a może dwa razy byłem w kinie i nie bardzo pamiętam gdzie ten przybytek X muzy się znajdował. Natomiast chyba z 10 razy byłem w teatrze, którego smukła biała sylwetka przeglądała się jak w lustrze, w wodach rzeki. I to było by już wszystko, co miałem do powiedzenia Wam, moi młodzi koledzy od Asnyka, na temat mojej "przygody z Kaliszem".

Napisałem wszystko, co pamiętam, niczego nie ukrywając, całą prawdę i tylko prawdę tak, jak ją przeżyłem, a czy warta Waszej uwagi i zastanowienia osądźcie sami po przeczytaniu.

Na zakończenie historia dalszych moich losów w telegraficznym skrócie.

Po Asnyku i Kaliszu były trzy lata słynnej Rydzyny k/Leszna Wlkp., gimnazjum zamkniętego, wyłącznie z internatem. Następnie powrót do rodziców do Warszawy i mój do Górala do klasy maturalnej. Po maturze 4 lata Wojskowej Szkoły Inżynierii w Warszawie, nominacja, na pierwszy stopień oficerski w korpusie saperów i służba liniowa w 3 Batalionie Saperów w Wilnie. Udział w wojnie 1939 roku na szlaku bojowym Grupy Operacyjnej "Wyszków" pod dowództwem gen. Wincentego Kowalskiego sformowanej z jednostek 1 Dywizji piechoty Legionów, ciężko ranny i kontuzjowany w bitwie pod Tarnawarką koło Tomaszowa Lubelskiego 24 września 1939 r. Odznaczony przez dowódcę Grupy Krzyżem Walecznych za udział w obronie Pułtuska i Orderem Wojennym Virtuti Militari V klasy na placu boju pod Tarnawarką. Następnie udział w akcjach armii podziemnej na południowo-wschodnich terenach Lubelszczyzny łącznie z akcją Burza. W styczniu 1945 roku ponownie zmobilizowany do 2 Warszawskiej Brygady Saperów. Prawie trzy lata dowodzenia jednostką rozminowania terenów przyfrontowych na szlaku 2 armii. Po zdemobilizowaniu uzupełnienie dyplomu inżynierskiego i praca przy odbudowie i budowie obiektów budownictwa komunikacyjnego i wodno - inżynieryjnego. Od lipca 1975 roku jako inwalida wojenny na wcześniejszej emeryturze i nareszcie wolny i niezależny od proletariatu. Od 1953 roku pracuje społecznie (nie działam) w Polskim Związku Inżynierów Budownictwa. Do żadnej partii aparatu ucisku nigdy nie należałem. Jestem żonaty od 1941 roku, mam dwoje starzejących się dzieci, dwoje dorosłych wnuków i jednego prawnuka. Żadnego majątku, ani tzw. daczy - nie posiadam. W ubiegłym roku po 65 latach "szoferowania" pozbyłem się ostatniego samochodu-małego fiata i jestem z tego powodu drugi raz szczęśliwy, czego i Wam, drodzy przyjaciele Asnykowcy - serdecznie życzę.

Bywajcie w zdrowiu, nie traćcie nadziei, że nasz Ojczyzna mimo dramatycznych zawirowań będzie rzeczywiście wolna i suwerenna. Czuwajcie i niech się Wam wiedzie!

Szczęść Boże!!! - Jerzy Stanecki

P.S.

Powiadają, że przyjaźnie zawiera się tylko na ławie szkolnej i na wojnie - na froncie, a reszta to stosunki i układy. Ale to nie całkiem prawda. Można ją zawrzeć z każdym, wszędzie i w dowolnym czasie, czego dowiedli nasi Seniorzy z Olsztyna, tylko ją trzeba mieć w sobie, we własnym sercu.

List do kol. Jana Maka od inż. Jerzego Staneckiego, ppłk. sap. W. P. w st. sp. z 14 czerwca 2000 r.


Odpowiedź adresata, Jana Maka

Drogi Jerzy - mój i nasz wspaniały i uroczy Asnykowcu!

1. Bardzo dziękuję za przesłany na moje ręce list. Muszę Ci powiedzieć, że nie otrzymuję zbyt wiele listów. Ale ten, którym mnie uraczyłeś należy do niezwykłych, do najpiękniejszych, z którymi dane mi było spotkać się w moim życiu, do chwili obecnej. Czytałem go wielokrotnie, że aż dech zaparło.

Piękny, wspaniały, niepowtarzalny, niewiarygodny, niesamowity, ekscytujący, emocjonujący, porywający, zniewalający, jedyny w swoim rodzaju, trzymający w napięciu, fascynujący, rewelacyjny, ciekawy, intrygujący, niewyobrażalny, śliczny, cudny, cudowny, zachwycający, efektowny, urzekający, porządny, niezmierny, fajny, doskonały, klasyczny, światowy, tajemniczy, zaskakujący, przekonujący, frapujący, przykuwający uwagę, przyciągający, okazały, olśniewający, zdumiewający, niesłychany, pełen przepychu, wystawny, radosny, męski, nienaganny, intrygujący, wzruszający, koncertowy, prosty, wyborny, wyśmienity, zajmujący, pogodny, przyjemny, rozkoszny, pobudzający, czarodziejski, bajeczny, rajski, genialny...

I to wszystko, co mogę powiedzieć o Twojej korespondencji, ze szkodą, że mój język jest tak ubogi i nigdy nie odda piękna, jakim mnie obdarzyłeś.

2. List przekazałem do wykorzystania:

-  Adamowi Borowiakowi - Prezesowi Stowarzyszenia

-  Krzysztofowi Płocińskiemu  - mistrzowi internetowych przestrzeni, który stworzył i redaguje witrynę internetową poświęconą n/Stowarzyszeniu a także historii Kalisza i Ziemi Kaliskiej. O sposobie wykorzystania będę informował.

3. Prezes Adam Borowiak prosi cię o sporządzenie Twojego życiorysu.

4. Przesyłam do wypełnienia:

- ankiety asnykowców

- deklarację członkowską (składka roczna - 24 zł)

5. Zgodnie z życzeniem przesyłam plan m. Kalisza. Moja ulica znajduje się w prostokącie 65.

6. Do ponownego przybliżenia Ci Kalisza i naszej wspólnej budy przekazuję:

-  "Asnykowiec" - biuletyn numer 8, 9 i 10

-  kalendarz z 1998 roku wydany z okazji i poświęcony historycznej wizycie Ojca Świętego - Jana Pawła II w dniu 4 czerwca 1997 roku w Kaliszu.

-  "Kalisz" - kolorowy album reklamowy miasta

-  kserokopie notatki prasowej z "Głosu Wielkopolskiego" poświęcony wizycie Waldemara Kuczyńskiego w szkole (była to moja inicjatywa).

-  "Kaliszanie w Warszawie" - kwartalnik nr 24/25 r. 2000

-  Kronikę stowarzyszenia "Asnykowców" - rok 2000

-  z Internetu: "Kalisz w życiu i twórczości Adama Asnyka", "Adam Asnyk mniej znany", "Adam Asnyk w filatelistyce", "Kalisz obwieszony zającami - gawęda Tadeusza Frątczaka", "Żydowska dzielnica w Kaliszu".

7. Podaję telefon Prezesa Koła Kaliszan w Warszawie:

   dr Bogdan Bladowski,   tel. 022/8104785

Kolega Bogdan jest sędzią Sądu Najwyższego. Zgodnie z naszą rozmową uczynię do niego telefon, aby w Warszawie z Tobą się skontaktował.

8. Serdecznie zapraszam do siebie, do Kalisza. Postaram się być poprawnym gospodarzem. Najlepiej, aby Twój przyjazd mógł być uskuteczniony w dniach 7-10 września b.r. Tegoroczne uroczystości z okazji 162 rocznicy urodzin Adama Asnyka będą organizowane przez Stowarzyszenie 8 i 10 września.

   8 września o godz. 17:00 w Muzeum Okręgowym Ziemi Kaliskiej odbędzie się otwarcie wystawy artysty grafika, rzeźbiarza i ceramika, Józefa Palmera, urodzonego w 1915 r., asnykowca, maturzysty z 1933 r., żołnierza spod Monte Cassino, po wojnie zamieszkałego w Anglii i USA. Jerzy, jest to Twój rówieśnik, może się znacie. Byłoby co wspominać. Z radością i ciekawością byśmy was posłuchali.

         9. Na zakończenie moich z lektury Twoich wspomnień, które dla nas asnykowców (i nie tylko) są swoistym bestsellerem, pragnę posłużyć się fragmentem z wiersza Zenona Kosiny napisanego 1991, który z radością Ci dedykuję. Brzmi on tak:

..."Ty pisz dla dzieci swych synów przyszłości

   O czym nie mówisz, lecz dobrze pamiętasz...

   Prawdy potrzeba, wiary i miłości!

   Nie bierz ze sobą tajemnic na cmentarz!"

Bywaj zdrów. Najlepsze życzenia do Ciebie i Twoich najbliższych. Z wyrazami szacunku i oddania tą korespondencję poświęcam.

Szczęść Boże!!!

Jan Mak


 Warszawa, 28.09.2000


Janku drogi Przyjacielu serdeczny, a niezawodny!


      Nareszcie wylazłem z marazmu antybiotykowego i mogę skupić myśli, żeby do Was napisać, co obiecałem.
      Przede wszystkim bardzo dziękuje obojgu państwu za szczerą i prawdziwie opiekuńczą gościnę, a Tobie Janku osobiście za zorganizowanie i umożliwienie mi niezapomnianych spotkań z bardzo ciekawymi i pozytywnymi ludźmi od święta i prywatnie, wypoczynkowo. Fantastyczny był wieczór w "ujutnym" domu Ryszarda. Dawno się tak swojsko nie czułem - w domu, w którym gościłem po raz pierwszy. Wielka to zasługa obojga Gospodarzy, a również takiej scenerii. Jednym słowem w niezawodnym Kaliszu czułem się swojsko i niemal szczęśliwie. Chwała wam za to! Dzisiaj otrzymałem zapowiedziane fotografie. Bardzo fajne, ale..., na której Prezes Adam Borowiak ściska mi prawicę po dekoracji znaczkiem asnykowskim - trzeba od dołu obciąć, bo ta partia wygląda bardzo dwuznacznie - groteskowo - nieprzyzwoicie!
      Jeszcze raz za wszystko dziękuje.
       P.S.
       1) Bardzo Cię proszę o przekazaniu ukłonów i pozdrowień przemiłej Jagielonce - pani Bożenie Sosnickiej wraz z zaproszeniem do odwiedzenia nas przy okazji najbliższej bytności w Warszawie, a na str.2 moich wspomnień popraw numer al. Józefiny z 19 na 21, bo naocznie i własnonożnie mieliśmy możność stwierdzić w dniu retrowędrówki po Kaliszu.

      2) Zastanowić się nad nadaniem dr. Koszuckiemu Judymowi Ziemi Kaliskiej, ostatniemu w drugiej Rzeczypospolitej i pierwszemu po wojnie prezydentowi miasta Kalisza - honorowego obywatelstwa i nazwania jednej z ulic, tej przy której mieszkał Jego imieniem. Wśród was asnykowców są przecież ludzie wpływowi, potrafiący do tej idei przekonać władze miasta, a warto ocalić tę świetlaną postać od zapomnienia. 

     3) Do kroniki stowarzyszenia lub do "Asnykowca" przesyłam swoją fotografię z roku 1938 oraz kserokopię odznaki nadawanej absolwentom Szkoły Podchorążych Inżynierii w Warszawie. Niech służę jako pamiątka naszego spotkania.

    Bywaj! Jerzy Stanecki

 Jerzy Stanecki, fotografia z roku 1938Odznaka absolwenta Szkoły Podchorążych Inżynierii w Warszawie


Cienka żółta linia