Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu "Ciemność widzę"
- Krzysztofa Abrama (matura 1968) spostrzeżenia z pobytu w Afryce

Cienka żółta linia

Ciemność widzę

 

Niewiele jest państw w których nie stanęłaby noga absolwenta naszego liceum. Ja i dwaj moi koledzy, także Asnykowcy, Wiesław Waszak i Michał Jackowski, przez kilka miesięcy przebywaliśmy w Afryce Południowo-Zachodniej, konkretnie w Angoli. Dla nas, Polaków to bardzo egzotyczny rejon świata. Dociera tu niewielu obcokrajowców, służby dyplomatyczne wielu państw ostrzegają przed miejscowymi niebezpieczeństwami. Zagrożenia owe podzielić można na dwie grupy: wynikające z klimatu, warunków sanitarnych, tamtejszej fauny i flory oraz warunków bytowania mieszkańców w wyniszczonym niedawną wojną domową, biednym kraju, w którym władzę od lat dzierży wąska grupa miejscowej bogacącej się elity. W tej biedzie każdy biały postrzegany jest jako bogacz, któremu można zabrać wszystko łącznie z życiem. Charakter naszego pobytu, realizacja określonej misji gospodarczej, wymagał częstego przemieszczania się oraz kontaktów i współpracy z miejscowymi. Czyniliśmy to na ogół z wynajętą angolańską ochroną uzbrojoną w długą broń.

Czynnikiem który w Angoli łączy tamtejszą 12-sto milionową ludność, ludność państwa czterokrotnie powierzchniowo większego od Polski, jest język portugalski. Tereny te przez ponad czterysta lat, do 1975 roku, były we władaniu Portugalczyków. Mimo bariery językowej (kilka miesięcy pobytu to za mało na opanowanie języka) uzyskaliśmy wiele wiadomości, dokonaliśmy ciekawych obserwacji, doznaliśmy niezapomnianych, czasem szokujących wrażeń.

W 1975 roku, w okresie wyjazdu Portugalczyków, przez trzy miesiące przebywał w stolicy Angoli Luandzie Ryszard Kapuściński. Swoje przeżycia spisał w interesującej książce „Jeszcze dzień życia”. My byliśmy dłużej, wytykaliśmy nosy poza Luandę, mieliśmy bezpośredni kontakt z dużą liczbą Afrykanów. Wrażeń nam nie brakuje, nie starcza natomiast kunsztu literackiego.

Obfitość tematu zmusza mnie do wyboru. Przekazuję więc tylko nieco informacji o mieszkańcach Angoli i warunkach ich życia. Ludność państwa składa się z wielu akcentujących swoją odrębność  plemion należących do grupy Bantu. To pokłosie sztucznych, administracyjnych granic nakreślonych przez kolonizatorów. Liczebnie dominują w kolejności plemiona Owimbundu, Kimbundu i Bakongo. Władzę w państwie opanowali Kimbundu. Wąska grupa „trzymających władzę” jest rażąco bogata. To m.in. wynik czerpania korzyści z miejscowych bogactw naturalnych: ropy naftowej, rud metali kolorowych, diamentów. Rządzący, przy pomocy wojska i policji, utrzymują spokój w kraju chroniąc interesy międzynarodowego kapitału drążącego miejscowe bogactwa. Naród ledwo egzystuje.

Leżąca nad oceanem Luanda liczy ponad cztery miliony ludzi i rozrosła się do monstrualnych rozmiarów w wyniku kilkudziesięcioletniej wojny. W 1975 roku stolica liczyła około siedemset tysięcy mieszkańców, w większości osób pochodzenia portugalskiego. Angolańczycy zamieszkiwali głównie interior, utrzymując się w przeważającej mierze z pracy najemnej u portugalskich posiadaczy ziemskich oraz z niewielkich upraw i hodowli. Portugalczycy organizowali produkcję i zbyt (m. in. bawełny i kawy). W wyniku wojny część rolników portugalskich wymordowano, reszta uciekła. W państwie zapanował chaos, nastąpiły międzyplemienne rzezie inspirowane hasłami zdobywania wolności, a wspierane przez dwa istniejące wówczas na świecie obozy polityczne: kapitalistyczny i socjalistyczny. Na nieszczęście Angolańczyków ziemia na której mieszkają kryje w sobie moc bogactw naturalnych. Było więc o co walczyć rękoma czarnych wojowników. W kraju zapanowały głód i nędza. Wielu zgłaszało się do wojska za garść pożywienia. Gdy w wyniku walk brakowało mężczyzn, do wojska, z łapanki, siłą wcielano dzieci.

Jedynym, w miarę spokojnym, wolnym od walk terenem były okolice stolicy. Dlatego do Luandy kierował się strumień uciekinierów z całego kraju. Po ucieczce Portugalczyków szybko zasiedlono bloki i rezydencje, parki i skwery zabudowano slumsami. Ich pierścień rozrósł się i sięga dzisiaj wielu kilometrów. W tych skleconych z czego się dało lepiankach koczują bez wody, prądu, warunków sanitarnych ponad trzy miliony osób. Smród, wszędzie pełno śmieci których hałdy są od czasu do czasu podpalane. Na śmietniskach bawią się dzieci, których jest tutaj bardzo wiele. Równocześnie uderzają czyste i mogące się podobać ubiory części młodzieży.

Średnia wieku jest niska, wynosi około czterdziestu lat. To efekt głodu, ubóstwa, wojny i  warunków życia. Wysoka jest śmiertelność wśród dzieci.  Widziałem osoby pijące wodę z kałuży. Zastraszające rozmiary osiąga AIDS. Publiczna służba zdrowia jest nieliczna, na niskim poziomie, skorumpowana jak prawie wszystko. Sytuację minimalnie ratują misyjne ośrodki zdrowia. Garstka najbogatszych (głównie członków władz) na leczenie i zakupy lata do odległej o ponad dwa tysiące kilometrów RPA.

Na ulicach dominują kobiety, na głowach których, dosłownie i w przenośni, ciąży utrzymanie rodzin. Noszą w miskach najróżniejsze produkty próbując utrzymać się z ulicznego handlu. Często z chusty na plecach wystaje głowa niemowlęcia, a pod nogami plączą się starsze dzieci. Mężczyzn widać wyraźnie mniej, to skutek wojny, a także lenistwa Angolańczyków. Część z nich to wojenne ofiary z amputowanymi kończynami.

Życie toczy się wolno, czas nie jest żadną wartością, punktualność i obowiązkowość to cechy, które nie miały kiedy się wykształcić. Perspektywa życiowa Angolańczyka sięga zachodu słońca, celem jest dotrwać do wieczora. Przy okazji, dzień kończy się tu wcześnie i gwałtownie, słońce wsiąka w horyzont i w ciągu kilkunastu minut robi się ciemno. Trakty komunikacyjne w dzielnicach slumsów są wówczas rozświetlane tysiącami migoczących płomieni kaganków zanurzonych w butelkach z naftą. Przy takim oświetleniu próbuje się kontynuować uliczny handel.

Większość społeczeństwa to analfabeci. Widać wysiłki państwa, aby dać części dzieci podstawy wykształcenia. Nieliczne szkoły, często w bardzo prymitywnych warunkach, pracują do wieczora. Wynagrodzenia nauczycieli są niskie i nieregularne. Miejscowa elita kształci swoje dzieci w kilku elitarnych szkołach w których wykładają zakontraktowani Portugalczycy. Miejscowy uniwersytet nie tylko architektonicznie ma poziom parterowy. Na studia za granicą mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi.

W Luandzie i Angoli panuje wielkie bezrobocie. Organizowane przez Portugalczyków rolnictwo upadło. Z bogatych przybrzeżnych łowisk atlantyckich prawie się nie korzysta. Przemysłu praktycznie nie ma. Funkcjonuje kilka byłych zakładów portugalskich: rafineria, cementownia, huta szkła, browar. Sypie się nie remontowana i nie rozbudowywana infrastruktura komunalna. Do byłych portugalskich dzielnic miasta prąd i woda docierają w kratkę, na chodnikach tworzą się zapadliska po awariach wodociągowych. Windy nie działają, nie ma ich kto i czym naprawić. Nie remontuje się budynków mieszkalnych, nie dokończono rozpoczętych przez Portugalczyków budów. Ponad trzydzieści lat przy niewykończonych konstrukcjach budynków stoją zardzewiałe szkielety dźwigów. Zaprzestały działania nieliczne linie kolejowe. Dyszą z przeciążenia stare lotnisko (duży ruch, lądują tutaj największe samoloty na świecie, sami przylecieliśmy z Johannesburga Airbusem z ponad 300 osobami na pokładzie) i port oceaniczny przyjmujący potężne ilości kontenerów z wszelkimi towarami, głównie konsumpcyjnymi. Spiętrzone kontenery w porcie sięgają kilku kondygnacji. Na prędkie wydobycie właściwego i to przy wsparciu łapówki, szanse są tylko nieco większe niż na wygraną w totolotku. Towar nie odebrany w ciągu miesiąca przepada. To on prawdopodobnie zapełnia miski ulicznych handlarzy.

Na prowincji ruch kołowy po szlakach komunikacyjnych (czytaj wertepach) jest symboliczny. W porze deszczowej praktycznie ustaje. Natomiast trakty komunikacyjne w stolicy zapchane są starymi, poobijanymi samochodami. Obowiązuje zasada, kto bardziej zdecydowany ten ma pierwszeństwo. Na szczęście intensywność ruchu nie pozwala na duże prędkości. Dominują marki japońskie. Czasami da się zauważyć nowy, luksusowy pojazd z napędem na cztery koła. Czarnoskóry właściciel porusza się zawsze w towarzystwie uzbrojonej ochrony. Nie brakuje rozklekotanych ciężarówek, które, obok samolotów, są podstawowym środkiem łączącym stolicę z resztą kraju. Samochodowych warsztatów naprawczych, podobnie jak fachowców, jak na lekarstwo, stąd wiele porzuconych pojazdów na poboczach. Ich koła wykorzystywane są do budowy drewnianych taczek. Z racji własnej ropy paliwo jest tu tanie, w granicach 15% ceny w Polsce, natomiast inne produkty są przeciętnie dwukrotnie droższe (pochodzą z importu).

Rdzenni mieszkańcy Angoli mają ciemny, prawie czarny kolor skóry. Ale kilka wieków pobytu Portugalczyków zrobiło swoje, jest wiele osób o jaśniejszej karnacji, niektóre o bardzo szlachetnych rysach. Widziałem też „białych murzynów”, osoby o przejaskrawionych rysach murzyńskich, ale z jasnoróżową skórą i żółtorudymi włosami. Włosy to odrębny temat. Tak wielkiej fantazji i cierpliwości w układaniu damskich fryzur nie ma chyba nigdzie na świecie. Siedzące przed slumsami kobiety tworzą na swych głowach istne cuda. Ja natomiast będąc zwolennikiem tradycyjnej, europejskiej męskiej fryzury zmuszony byłem korzystać z usług murzyńskiej fryzjerki w byłym portugalskim hotelu, płacąc za każdym razem 25 dolarów USA. W ramach tej ceny, ze względu na zagrożenie AIDS, nie używano brzytwy i żyletki.

Angolańczycy są narodem szukającym wiary, tej w przyszłość ziemską i tej dotyczącej sił nadprzyrodzonych. Portugalczycy pozostawili trochę kościołów w których pracują misjonarze – także Werbiści z Polski – i które nie narzekają na brak frekwencji. Głównie rozwijają się jednak sekty importowane z Brazylii. Związki z Brazylią są wielowątkowe. Angolańczycy oglądają w miejscowej siermiężnej telewizji brazylijskie seriale, młodzi wzorują się na brazylijskiej modzie. Warto przypomnieć, że w ciągu czterech wieków z terenów Angoli „pozyskano” ponad trzy miliony niewolników przewożąc ich m.in. na teren Brazylii. Brazylijski karnawał ma swoje korzenie w Afryce. Co roku, w lutym, po nadoceanicznym bulwarze Marginal w Luandzie, przetacza się skromniejszy, ale równie wielobarwny, wielogodzinny i budzący wielkie emocje korowód tańczących i śpiewających. Ze specjalnej trybuny obserwuje go prezydent państwa i towarzyszący mu notable. I w Angoli i w Brazylii językiem urzędowym jest portugalski. Wracając do wiary, dalej popularne są wierzenia ludowe, bywa, że wyrażane ukamienowaniem bądź otruciem współplemieńca oskarżonego o rzucenie czarów.

W Angoli silna jest więź plemienna i rodzinna. Krewni starają się sobie pomagać, trwają poszukiwania osób zaginionych w wojnie, pogrzeby gromadzą licznych uczestników. Dzieci i młodzież są pełni energii, reagują żywiołowo, są bardzo sprawni fizycznie, chętnie kopią piłkę nożną (w razie jej braku szmaciany zwitek). Kibicują piłkarskiej drużynie Portugalii. Osoby dojrzałe ogarnia apatia, wyraźnie oszczędzają energię życiową, być może część z nich nie otrząsnęła się jeszcze po niedawnej wojnie.

Murzyni są  bardzo spostrzegawczy, sprytni, potrafią szybko się uczyć i działać na własną, indywidualną korzyść. Mają jednak trudności z wykorzystywaniem wiedzy, nie potrafią skutecznie przewidywać, planować, organizować, koordynować,  analizować i wnioskować, mają kłopoty z podzielnością uwagi.

Prości ludzie są otwarci i przyjaźni, ci , którzy wdrapali się na jakieś lokalne „stołki” często nieprzyjemnie podkreślają swoją wyższość. Wielu Afrykanów jest uzdolnionych artystycznie. Imponowały mi rzeźby, obrazy i inne wyroby oglądane na targu w Benfice.

Mieszkańcy Angoli ze względów administracyjnych i ekonomicznych mają ograniczone możliwości podróży po świecie. W samej Afryce tylko w kilku krajach żyje się lepiej. Ale mimo izolacji potrzeba lepszego życia narasta i jest coraz bardziej odczuwalna. Tylko jak to osiągnąć…

Od lewej: Krzysztof Abram,
trzcina cukrowa, Wiesław Waszak
i Michał Jackowski.
Autor z przyboczną gwardią. Zaduma.
Gdzieś w Afryce... Angolańskie "marsjanki". Pierwsze w życiu zdjęcie narybku
z Fundy.
Co kilka głów to nie jedna. Wypad na sawannę. Stali i tymczasowy mieszkańcy Luandy: Caripande, Krzysztof,
Jose i Domingos.
Barra do Kwanza, wioska rybacka nad Atlantykiem. Przed świątecznym posiłkiem
w Kifandongo.
Slumsy Luandy.

Krzysztof Abram, październik 2005 r.

Cienka żółta linia